Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wielkie rośliny drzémały w kątach salonu, zdając się nudzić, tak jak ja się nudziłam.
I byłam zamknięta jak w wielkim grobie, gdzie czuć się daje zapach trupa i woń złożonego na trumnie wieńca.
Uczułam w swém życiu przerażającą pustkę. Matka w mogile, ty za kratą klasztorną; nic, nic na świecie mojego — żadnego serca, na którémby można złożyć strudzoną głowę, od nikogo dobrego słowa, rady i opieki...
Ogarnęła mnie niechęć do życia. Po co ciągnąć więc daléj tę smutną taczkę, do któréj wprzęgłam się dobrowolnie? Wstawać rano i żyć daléj bez celu, bez uśmiechu, bez wyśnionéj rozkoszy — po co? dlaczego?
Powoli wstałam i zbliżyłam się ku oknu. Chciałam umrzéć, ale nie zaraz. Pragnęłam zgasnąć powoli, usnąć bez wielkich męczarni. Machinalnie otworzyłam okno. Wszystko bieliło się od śniegu. W migocącém świetle latarni biała opona iskrzyła się blaskiem tysiąca brylantów. W powietrzu latały białe, srebrnawe płateczki i osiadały zwolna na ziemi lub odzieży przechodniów. Oparłam głowę o ramę okna i patrzyłam na ulicę. Była to noc styczniowa, noc pełna śmiechu i wesołości karnawałowéj — bogaci i biedni śpieszyli za marą chwilowéj rozkoszy, potrącając się wzajemnie. Naprzeciw mego mieszkania oświetlone okna kamienicy wyrzucały potoki światła i fale melodyi.
Na dole stało rzędem kilka karet ubielonych śniegiem, oczekując na gości.
Wybiła dziesiąta.