Przejdź do zawartości

Nakoniec sami!

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Nakoniec sami!
Podtytuł Pendant do obrazu Tofany
Pochodzenie Akwarelle
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1885
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NAKONIEC SAMI!
(PENDANT DO OBRAZU TOFANY).



Towarzyszył nam mój dobry ojciec. Kochałam go bardzo, ale w téj chwili — wyznaję to ze wstydem — pragnęłam go jaknajprędzéj pożegnać i oddalić się od niego. Chwila, o któréj przez pół roku marzyłam, zbliżała się nakoniec. Ukochany mój narzeczony stał się mężem moim, za chwilę mieliśmy pozostać sami! Ileż uroku w tém jedném drobném słówku! Sami! To znaczy: we dwoje wobec Boga, we dwoje wśród wieczornéj ciszy, dłoń w dłoni, czytając w swych sercach jak w otwartéj księdze.
Dotąd pilnowała nas starsza siostra i śledziła swym zimnym, obojętnym wzrokiem. Musiałam siedziéć wyprostowana na wązkiém krześle i rozmawiać rozsądnie i spokojnie wtedy, gdy cała lawa gorących myśli rwała mi się na usta. Nigdy nie pozostawiano nas samych. Nie mogłam zamienić z nim serdeczniejszego słówka. Kiedy prosiłam o więcéj swobody, matka gniewała się na mnie i odpowiadała: „Nie wypada!” Przyśpieszałam chwilę ślubu, gdyż byłam pewną, że po całéj ceremonii zostanę wreszcie sama — sama z nim, moim ukochanym, mężem moim!
Pragnęłam go poznać, miałam tyle do powiedzenia i pytania. Byłam pewną zgodności naszych usposobień. Inaczéj nie byłabym się do niego tak przywiązała... Jakiś głos wewnętrzny byłby mnie ostrzegł z pewnością.
Weszliśmy nakoniec pod dach naszego przyszłego mieszkania. Jakże pięknie było w tym małym, ciepłym kąciku! Kochająca dłoń mogła tylko złożyć tak piękne kolory kwiatów, rozesłać miękkie kobierce. Lampy paliły się, rozlewając mdłe światło. W saloniku egzotyczne rośliny rozpościerały swe liście, jak olbrzymie wachlarze. Na kominku śmiały się róże, otwierając swe wonne kielichy. Dokoła cisza, spokój wielki. Ojciec wraz z mężem przeszli do przybocznego gabinetu, pragnąc załatwić jakąś ważną sprawę. Ojciec uśmiechał się przytém i figlarnie pocałował mnie w czoło, mąż zaś usiłował być równie wesołym, lecz jakiś dziwny niepokój przebijał się w wyrazie jego pięknéj twarzy.
Gdy zapadła portyera, dzieląca gabinet od salonu, zostałam sama z różami i ciszą, pokrywającą cały pokój jakby gazową zasłoną.
Oparłam się o ścianę i przymknęłam oczy.
Woń róż upajała mnie — wszystkie wspomnienia cisnęły się ku mnie, tłocząc piersi i sprawiając mi zawrót głowy.
Widziałam się dzieckiem, drobném, małém dzieckiem w różowéj sukience, z krótko przystrzyżonemi włoskami, siedzącą wśród mnóstwa zabawek porozkładanych na dywanie. Przede mną stała moja ciotka, biedna stara panna, która mnie wychowywała. Jéj niebieskie oczy, czerwone od płaczu i bezsennych nocy, patrzyły na mnie z taką łagodną miłością! Kochałyśmy się bardzo. Dziś biedna ciotka moja śpi pod zimną mogiłą. Nie wiem dlaczego wspomnienie jéj obudziło się we mnie tego wieczoru i razem z wonią róż upajało i męczyło mój umysł. To pewna, że widziałam ją przed sobą, w ciemnéj wązkiéj sukience, podającą mi wielką woskową lalkę. Lalka ta upadła i stłukła się na drobne kawałki. Nie płakałam wszakże, chociaż była to moja ulubienica. Siedziałam na ziemi, patrząc na leżące kawałki, na korpus bez głowy, a uczucie niewypowiedzianéj boleści ścisnęło mi serce. Nie doznawałam nigdy podobnego uczucia przedtém, ani potém. Kiedy spotykały mnie w życiu przykrości, płakałam i łzy sprawiały mi ulgę. Wtedy jednak oczy moje były suche, tylko wewnątrz doświadczyłam dziwnéj boleści i nieokreślonego smutku.
Pocóż jednak to całe dziecinne zdarzenie zasmuca mnie w téj chwili? Dlaczego ta zepsuta lalka staje przed memi oczyma i uparcie narzuca się ze swém wspomnieniem? Wszakże to tak dawno, tyle lat, tyle wiosen minęło!...
Otwieram oczy i uspakajam się zupełnie. Róże śmieją się do mnie, kryjąc swe różowe i białe korony w półcieniu, ściany wybite ponsową materyą połyskują złotemi nitkami, a nizkie wygodne fotele wyciągają ku mnie swe gościnne ramiona.
Ja wszakże stoję i nie śmiem usiąść, nie chcę obejmować rządów w mém państwie. Za chwilę zostaniemy sami i on wskaże miejsce, które mam odtąd zajmować u kominka. Na samą myśl, że tu, pod tym dachem spędzić mam życie całe, uśmiecham się mimowoli. W tym ciepłym kąciku, pełnym woni i kwiatów, złożyć głowę na piersi ukochanego, wyspowiadać się i słuchać nawzajem jego spowiedzi — jakież to będą piękne, czarowne chwile.
Kocham go, kocham całą potęgą dziewczęcego uczucia, tak czystego jak kwiaty lilii — tak rzewnego, jak modlitwa dziecięcia! Zdaje mi się, że w sercu mojém imię jego wyryło się ognistemi zgłoskami i że nic tego imienia zmazać nie potrafi.
Nie znałam namiętności, nie pragnęłam rozkosznych pocałunków, chciałam mu być tylko aniołem stróżem, jaśniejszą dolą, osłodą w cierpieniu... I pragnę widziéć go nieszczęśliwego, zgnębionego troską życia, aby objąć go kochającém ramieniem i szeptać mu słowa pociechy.
Co on mi powie, gdy będziemy sami? Jak melodyjnie będzie brzmiał głos jego wśród téj wieczornéj ciszy! Drżę na tę myśl, płonę cała, kryjąc twarz w moję ślubną zasłonę. Zdaje mi się, że słyszę ten głos kochany, rozumiem szept miłosny... Kocham go! Kocham i pragnę pozostać wierną téj miłości!... Jedno z nas musi wpierw umrzéć, jedno musi odejść w dal ciemną i pozostawić drugie spłakane i smutne. Wolę odejść pierwsza, gdyż żyć bez niego byłoby dla mnie niepodobieństwem. Mimo to będę nad nim czuwać i za grobem.
Gdy stanę przed Bogiem, będę Go prosiła, aby mi dozwolił zejść powtórnie na ziemię i być przy nim dniem i nocą — niewidzialną dla niego i dla wszystkich ludzi. Białym duchem spłynę do niego z promieniem gwiazdy wieczornéj, stanę przy jego łożu, by oddalać sny przykre.
Kocham go! Kocham i pragnę być wzajemnie kochaną. Nie wątpię o jego miłości, czytam to w każdém spojrzeniu błękitnych oczu i uśmiechu ust koralowych. Dlaczego nie miałby mnie kochać? Jestem przecież piękną i mam zaledwie lat szesnaście. W wielkiém stojącém zwierciadle widzę odbitą swą własną postać. Na ciemném tle obicia rysuje się z całą dokładnością biały strój i korona z jasnych włosów. Szkoda tylko, że jestem tak drobna, ale wszyscy mówią, że jeszcze urosnę. Będę jeszcze wysoka, bardzo wysoka, tak duża jak on, wyższa może — kto wie?
Ach! Ten ojciec! Dlaczego tak długo zatrzymuje go za tą obrzydliwą portyerą? Ręczę, że i on pragnąłby być przy mnie i pozostać sam na sam ze mną. Głosy ich dolatują mnie chwilami. Niedobry ojciec!
Nakoniec!
Portyera się podnosi, w progu ukazuje się szlachetna twarz mego poczciwego ojca, a za nim piękny profil mego męża. Jasne światło, płonące w gabinecie, ozłaca wązką linią kształtne i posągowo piękne linie jego twarzy. Jedną ręką podtrzymuje portyerę, druga nerwowym ruchem szarpie węzeł białéj krawatki.
Ojciec całuje mnie i przytula do swéj piersi. Widzę łzy migocące w jego źrenicach. I mnie ogarnia tęsknota wielka, spoglądam na mego męża i dziwię się chmurze osiadłéj na jego czole. Co go rozgniewało?... Wszak ojciec nie mógł mu zrobić przykrości w tak ważnéj chwili...
Ale ojciec już stoi na progu i zwraca się raz jeszcze ku mnie. Mówi, że w gabinecie zostawił mój posag, to jest tymczasową część przypadającą na mnie, jako na najmłodszą córkę.
— Reszta po mojéj śmierci — dodaje, wysuwając się z uśmiechem, mimo łez w oczach.
Zrozumiałam chmurę na czole mego męża. Ojciec dotknął go boleśnie, wyliczając mu natychmiast sumę posagową. Posądził go zatém o brak bezinteresowności, zadrasnął uczucie serdeczne, jakie w sercu narzeczonego tliło dla ukochanéj.
Uczułam żal do ojca i zwróciłam się ku memu mężowi. On stał nieporuszony w progu gabinetu, z brwią zmarszczoną, z ustami gniewnie zaciśniętemi. Podeszłam o kilka kroków, pragnąc usprawiedliwić postępek ojcowski. Chciałam mu powiedziéć, że ojciec, mieszkając na wsi, nie mógł inaczéj postąpić. Wszak jutro rano odjeżdża, chciał więc załatwić tę „najważniejszą” sprawę. I szłam ku niemu z uśmiechem na ustach, z dłonią wyciągniętą, szczęśliwa z téj szlachetności duszy, jaką odkrywał przede mną. Długa, jedwabna suknia zaszeleściła na dywanie i zbudziła go z zadumy. Podniósł głowę i ręka jego puściła fałdy portyery, którą podtrzymywał. Staliśmy naprzeciwko siebie, przedzieleni tylko przestrzenią kilku kroków. Wielka ciemna palma wznosiła się nad moją głową, a kilka róż porzuconych bielało na dywanie. W niepewném świetle przyciemnionéj lampy postać jego olbrzymiała, a oczy błyszczały zielonawym blaskiem. Nie widziałam nigdy tego blasku w spokojnych, nieledwie przygasłych źrenicach tego człowieka. Stanęłam zdziwiona i niespokojna, trwoga szarpała mi serce.
On milczał, oddychając ciężko, a wzrokiem błądził po ścianach. Nareszcie oczy jego spotkały się z mojém spojrzeniem. Ręka, którą wyciągałam ku niemu, opadła mimowoli, jakaś ciężka, duszna atmosfera zapanowała w saloniku.
Byliśmy sami! Nakoniec sami!
Nie wiem dlaczego głos zamarł mi w piersiach, dlaczego słowa zastygły na ustach; zdawało mi się, że popełniłam jakąś zbrodnię, coś bardzo złego.
Nagle mąż mój zawołał suchym, bezdźwięcznym głosem:
— Oszukany! oszukany! Czyż byłbym się żenił dla tak nędznego posagu! Oszukano mnie, dając teraz tylko połowę... Cóż zrobię z tą głupią sumą?
I zaczął mówić dużo i prędko. Tak jest, oszukano go: sądził, że dostanie dwa razy tyle. Obiecują mu resztę po śmierci! Piękna perspektywa!...
Głos jego rozlegał się po tym cichym, miłym pokoju ze straszną, okropną dokładnością. Słowa te padły mi na rozpalone serce, jak zimna woda, sprawiając ból nieokreślony.
Stałam ciągle na środku pokoju martwa, nieruchoma. Przed oczami memi runął cały gmach szczęścia, który we snach roiłam. Byliśmy sami! Nakoniec sami!
On mówił ciągle, szarpiąc mi duszę z nieubłaganém okrucieństwem. Pomiędzy nami, w miarę słów jego wzrastała przepaść, a dla mnie otwierała się ciemna, niezmierzona głębia. W moich białych szatach dziewczęcych zstępowałam do grobu, który mi kopała ręka złączona przed ołtarzem z moją dłonią na wieki. W koszykach róże pospuszczały smutnie głowy, cierpiąc wraz ze mną. Więdły pod wrażeniem słów tego człowieka, jak więdła w téj chwili biedna dusza moja. Jakaś czarna gazowa zasłona spadła z góry i owijała wszystkie przedmioty, dając im smutną, żałobną postawę. Przed chwilą ciche i miłe gniazdko zdało mi się teraz lodową pustynią.
Zimno mi było.
Wziął mnie dla posagu! Rzucił mi w oczy całą prawdę z brutalnością bezwzględną!
Ale prawda, po cóż miał się krępować. Wszak byliśmy... nakoniec sami! Dlaczego nie powiedział tego wczoraj, gdy mogłam być jeszcze wolną, gdy nie byliśmy skuci nierozerwalnym łańcuchem przysięgi!...
Zamało, zamało pieniędzy! O, chciałabym w téj chwili posiąść wszystkie skarby ziemi i morza, aby przerwać ten potok słów bezlitośnych, raniących jak ostrze sztyletu biedną duszę moję.
Napróżno... on mówi, mówi ciągle, skarży się, że mu dano połowę sumy, resztę obiecując po śmierci!...
Oczy moje pozostały suche... nie płaczę... boli mnie tylko serce i zimno mi bardzo! W chwili zgonu nie będzie mi zimniéj, ręka śmierci nie wyrówna chłodem tym słowom dźwięczącym wśród ciszy wieczornéj. Już raz bolało mnie tak serce. O, tak! Przypominam sobie dokładnie. Było to już dawno, bardzo dawno — pewnego słonecznego poranku, gdy w różowéj sukience siedziałam na dywanie otoczona zabawkami. U nóg mych leżała potłuczona lalka. Kochałam tę lalkę, była ona dla mnie wszystkiém, moją pieszczotą.
Ta rumiana buzia i błękitne oczy nie odstępowały mnie ani na chwilę. Mówiłam z nią, śmiałam się, płakałam przy niéj — słowem, miałam w niéj świat cały. Stłuczono ją; wiedziałam, że już jéj nie zobaczę... nie zasnę wsparta o jéj lniane włosy! Mogłam dostać inną, piękniejszą, większą — ale nigdy tę samą. Dziwiono się, że nie płaczę, ale siedzę cicha i skarżę się, że mi zimno. Ubrano mnie ciepło, ale mnie nie rozgrzano. Dawno to było, bardzo dawno, a mimo to chwila ta stanęła przede mną z całą dokładnością. Malutką dzieciną bolało mnie serce za ulubioną stłuczoną lalką — dziś życie moje stargane leży u stóp moich, a ja stoję tak samo nieruchoma, zimna, zlodowaciała.
Nad głową brak mi osłony; czuję, jakbym była sama na jakimś wielkim cmentarzu i widziała dokoła nagie, opuszczone mogiły. Wiatr tylko jęczy smutną skargę i opowiada jakieś sieroce dzieje. Wielka palma, rozsuwająca swe ciemne liście, skłania je ku ziemi — smutna, zniechęcona.
On mówi, mówi ciągle. Głos jego przenika moję duszę — nakoniec milknie — wyczerpał cały potok żalów i wymówek, ale ja powtarzam sobie każde jego słowo, każde zdanie. Nie zapomniałam, nie zapomnę nigdy!
Jedna błyskawiczna chwila starczyła na to, aby złamać mi przyszłość na zawsze i rzucić mnie w przepaść smutku i niedoli.
A śniłam tak pięknie! Roiłam sny jasne, świetlane!...
Dlaczego pozostaliśmy sami!?







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.