Łowy królewskie/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŁOWY KRÓLEWSKIE
PRZEZ
PAWŁA FÉVALA
Autora Tajemnic Londynu, Syna Sza­tana i innych,
przełożył z francuzkiego
A. Ch.

TOM III.

WARSZAWA,
NAKŁADEM DRUKARNI ADOLFA KRETHLOW,
przy ulicu Długiéj, Nr. 557.

1854.


Wolno drukować z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu prawem przepisanéj liczby exemplarzy.
w Warszawie, d. 2 (14 Stycznia) 1853 r.
Cenzor.
J. Hignet.




I.
Pałac de Souza.

Wkrótce królowa mogła wysiąść z karéty na honorowy podwórzec pałacu de Souza.
— Już dawno — powiedział Vasconcellos ze smutkiem — nikt nie zamieszkiwał tego domu, noszącego imię moich ojców. Mój brat mieszka we wspaniałym pałacu, ja zaś ukrywam się w nędzném schronieniu. Wejdź pani, mam bowiem prawo powiedziéć, iż ten dom jest schronieniem szlachetném, ponieważ widział piętnaście pokoleń de Souza, a noga hrabiego Castelmelhor nie przestąpiła tego progu odtąd, jak hrabiego nazywają faworytem króla.
Izabella wysiadła z karety, i opiérając się na ramieniu Vasconcellos’a, przeszła przez podwórzec zarosły trawą. Izabella cała drżała i oddychała ciężko, Vasconcellos postępował krokiem pewnym. Na ostatnim stopniu schodów zatrzymał się.
— Pani! — powiedział Vasconcellos — jeżeli Wasza Królewska Mość pozwolisz mi, będę jéj czynić honory w pałacu mych przodków; jeżeli zaś odmówisz, pozostanę tutaj na progu, i będę cię bronić do jutra.
— Wejdź pan! — wyszeptała królowa.
Przeszedłszy przez próg, przebiegli kilkanaście pokoi, zanim się znaleźli w sali, w któréj już raz widzieliśmy zgromadzoną rodzinę de Souza.
Tutaj nic się nie zmieniło; wszystko stało na swojém miejscu; portrety przodków, krzesło ozdobione herbem, na którém zwykle siedziała nieboszczka hrabina, i wielki hebanowy fotel z wysokiemi rzeźbionemi poręczami, na którym wspiérała się Ineza de Cadaval.
Vasconcellos przesunął ręką po czole, jak gdyby chciał odpędzić straszne wspomnienia.
Otworzył drzwi i wskazał bogato ubrany pokój, ze starożytnemi meblami; tutaj stało wielkie łoże, nad którem wznosił się pąsowy aksamitny baldachim, na firankach którego był wyszyty złotem krzyż domu Braganza.
— W czasach, kiedy jeszcze herb familii de Souza był czysty, bez piętna hańby — powiedział Vasconcellos — zdarzało się, że w tym pokoju nieraz odpoczywali królowie. Na dzisiejszą noc ten pokój jest przeznaczony na sypialnią dla Waszéj Królewskiéj Mości... Śij, pani, spokojnie; ja będę czuwać nad tém, ażeby Waszéj Królewskiéj Mości nie przeszkodzono.
I Vasconcellos ukłoniwszy się, chciał opuścić pokój.
— Zostań! — powiedziała królowa.
Vasconcellos zbladł, lecz natychmiast zatrzymał się.
— Senoras! — rzekła królowa, zwracając się do swoich dam — pozostawcie nas.
Dwie Portugalki wyszły. Królowa i Vasconcellos pozostali sam-na-sam.
Tylko jedna lampa oświecała pokój. Jéj słabe światło trzymało wszystko w półcieniu, zaledwie można było dojrzéć portrety zawieszone na ścianach, i ciężką sztukateryę zdobiącą sufit. Czasami tylko łysnęło światło na lustrach, pryzmatach świeczników i bladej pozłocie tarcz herbowych.
Królowa stała we drzwiach pokoju przeznaczonego na jej sypialnię. Vasconcellos schylony i ze spuszczonemi oczyma, pozostał na środku pokoju.
Niejakiś czas królowa była zmięszaną i niejako zgnębioną; jéj łono mocno się wznosiło; jéj policzki nagle przechodziły z koloru purpurowego do strasznej bladości. Lecz nagle zawładnęła swemi uczuciami, podniosła głowę i bystro spojrzała w twarz Vasconcellos’a.
— Panie! — powiedziała — przysuń mi krzesło... Zbliż się, słuchaj mnie... Czy pamiętasz te czasy, kiedyśmy się bawili na dworze Ludwika króla Francyi?
— Pamiętam — odpowiedział Vasconcellos.
— Pan wtedy bardzo byłeś nieszczęśliwy; ja zaś... ah! ja byłam bardzo szczęśliwą!... Ujrzałam cię, i wtedy to zaznałam co to są troski, byłam nieszczęśliwą ponieważ cię pokochałam... Nie przerywaj mi, panie... Przybyłam do Portugalii jedynie dla tego, ażeby cię jeszcze raz zobaczyć. Wcale nie myślałam o tronie. Sądziłam... ah! niestety byłam zaślepioną!... sądziłam, że w twoich oczach widziałam wzajemną miłość; miałam nadzieję!... Panie, ja sama zatrułam sobie życie, lecz zatrułam je sobie z miłości ku tobie.
Vasconcellos upadł na kolana i ukrył swą twarz w dłoniach.
Królowa mówiła głosem pewnym, lecz stłumionym. Na jéj twarzy malowała się straszna rezygnacja.
— Przyjechałam tutaj, — mówiła daléj królowa, — i zamiast obiecywanych honorów, doznałam obelg i pogardy. Ja, któréj całe życie było nieprzerwaném pasmem szczęścia, już przywykłam do łez. Chciałam życ samotnie, poświęcić swe życie na modlitwę do Boga, a on zmusza mnie, swoją żonę i królowę, uczestniczyć w tych bezwstydnych ordżjach, w obecności swych służalców; i nie mam nikogo, ażeby mnie pocieszył? nie mam nikogo na swą obronę?
— Pani! — zawołał Vasconcellos — miéj litość nademną!
— Panie! miéć litość nad tobą! — powtórzyła królowa, iskrzącym wzrokiem spoglądając na Vasconcellos’a. — W saméj rzeczy, już nieraz litowałam się nad tobą, p nieważ wiem, że mnie kochasz; wiem już o tém oddawna.
— Pani!... — przerwał Vasconcellos.
— Ah! wolno mi przemawiać do ciebie w podobny sposób — powiedziała Izabella ze smutnym uśmiechem — kochasz mnie, wiem o tém, lecz wiem również, że nieprzezwyciężona przeszkoda wznosi się przed tobą; przeszkoda, która dla mnie jest nieznaną, a dla ciebie jest nie do przezwyciężenia; przeszkoda, którą nie możesz i któréj nie powinieneś przezwyciężać... Vasconcellos’ie! sądziłeś, żeś się dobrze ukrywał, kiedyś zdaleka czuwał nademną, kiedyś wypełniał swój obowiązek z ostrożnością, z jaką inni spełniają zbrodnię? Lecz ja cię widziałam, ja cię przeczuwałam, i dla tego tylko jeszcze nie umarłam, pędząc swe życie na tym ohydnym dworze, żem czuła twą obecność... chciałam jeszcze żyć, ażeby kiedykolwiek podziękować ci za twe poświęcenie, i konając powiedziéć ci: „Kochałam cię, don Simonie, kocham cię, i oprócz ciebie nikogo więcéj nie kochałam jak tylko Boga.“
Vasconcellos głucho jęknął, Izabella nie myliła się: on kochał ją namiętnie, lecz ciągle walczył ze swoją namiętnością; była-to miłość bez celu, miłość bez nadziei — było-to ubóstwianie.
W téj chwili Vasconcellos byłby oddał swe życie na tym, a nawet obiecywane na tamtym świecie, gdyby wiedział, iż ofiara tego życia przyniesie jéj choćby chwilkę szczęścia; lecz jéj słowa padały mu na serce jakby roztopiony ołów; strasznie cierpiał, chciałby był uciec.
— Pani! — szeptał don Simon, składając ręce dziękuję ci... dziękuję ci... lecz litości! Nie znasz łańcucha, jaki mię wiąże. Pani, z duszą i ciałem należę do króla, pani zaś jesteś królową.
Izabella wstała.
— Nie jestem żoną króla — powiedziała królowa ze stałością.
Mówiąc te słowa królowa zarumieniła się, lecz nie spuściła oczu. W jéj ruchu i głosie przebijała się spokojna i szlachetna godność, która daleko lepiéj przystoi wstydowi, aniżeli zwykły śmiészny grymas, z jakim go wystawiają poeci i malarze.
Vasconcellos wstał i nie mógł strącić ze swojéj twarzy wyrazu wielkiego zadziwienia.
— Jestem tutaj — mówiła daléj Izabella — również jak w Wersalu, dzisiaj jak wtedy, panną de Savoie Nemours.
— Czy podobna! — zawołał Vasconcellos.
Izabella wyciągnęła rękę, którą don Simon ucałował z zapałem.
A teraz oddal się, don Simonie; moja ręka jest twoją, moje serce jest twojém, lecz moje życie jest w ręku Boga! W klasztorze będę się modlić za ciebie, za ciebie, który jesteś moim opiekuńczym aniołem, i za ciebie, który jesteś moim złym duchem.
Izabella królewskim ruchem rękę wskazała na drzwi.
Zgnębiony Vasconcellos stał na miejscu jakby skamieniały, i nie myślał być posłusznym. Wzniósł ręce i zgiął nogi, jak gdyby chciał uklęknąć.
Lecz nagle gasnąca lampa rzuciłąa gwałtowny ostatni płomyk. W téj chwili wzrok Vasconcellos’a spoczł na hebanowym fotelu o wysokich poręczach, na którym Ineza tak często siedzęc, rumieniła się pod wpływem jego głosu.
Vasconcellos raptem wstał, wyprostował się i wyszedł, nie powiedziawszy ani słowa.
Królowa odprowadziła go wzrokiem do progu.
— Boże! — wyszeptała Izabella — daj mi siłę, ażebym go mogła przestać kochać!


II.
Mnich.

Nazajutrz, obietnica Vasconcellos’a spełniła się. Izabella de Savoie Nemours uzyskała strasznego i możnego opiekuna.
Raniuteńko, kareta markiza de Sande zatrzymała się przed bramą pałacu de Souza. Z karéty wysiadł jakiś mężczyzna, ozdobiony wszystkiemi orderami króla Francyi. Był-to pan wice-hrabia de Fosseuse, wiozący depesze od Ludwika XIV do dworu portugalskiego; oprócz tego, pan wice-hrabia był upełnomocniony do reprezentowania króla w Lizbonie. Wice-hrabia po krótkiéj naradzie z królową, natychmiast udał się do Alfonsa VI.
Zniewaga, wyrządzona królowéj, była wszystkim wiadomą; nawet jéj nie starano się zatrzéć. Żądania Francuza u pełnomocnionego były sprawiedliwe i przedstawione bezwarunkowo: od zadosyć-uczynienia nie można się było uchylić.
W południe królowa opuściła pałac de Souza, i w towarzystwie markiza de Sande i wice-hrabiego de Fosseuse, pojechała do pałacu Xabregas, przygotowanego na jéj przyjęcie. Nad główném wejściem do pałacu powiewała ogromna chorągiew biała, w środku któréj w lazurowém polu jaśniały trzy złote lilie.
— Pani! — powiedział wice-hrabia de Fosseuse — oto twoja tarcza. Jesteś pani pod protekcyą Francyi.
Isabella z dumą i radością spoglądała na biały sztandar, za którym wszędzie postępowało zwycięztwo. Uspokoiła się, znalazłszy się pod wielkiém imieniem swéj ojczyzny.
Lecz wkrótce jéj myśli przybrały swój dawny kierunek. Jéj wzrok od samego rana szukał Vasconcellos’a, który się wcale nie pokazywał.
Wieczorem dnia poprzedzającego chciała się z nim widziéć, chcąc się z nim już raz na zawsze pożegnać; dzisiaj chciała z nim mówić, mając mu zamiar podziękować za niespodzianą pomoc, która zapewne była jego dziełem.
Vasconcellos postanowił już się nie pokazywać. W piérwszéj chwili uniesienia, cieszył się, że królowa już jest wolną, wcale nie skrępowaną żadnemi węzłami; napawał się myślą, że znalazł znowu w niej pannę de Savoie, lekkomyślnie sądząc, iż teraz przeszkoda wznosząca się między niemi została zniszczoną. Lecz rozmyślanie odczarowało go. Pojął, że jego położenie względem niéj wcale się nie zmieniło. Dla kogokolwiek bądź Izabella mogła być wolną; dla niego nie przestawała być kobiétą, zasiadającą na tronie obok Alfonsa.
Vasconcellos był zupełnie oddany krolowi; ani na chwilę nie spuszczał z uwagi przysięgi, jaką wykonał przed swym konającym ojcem; zastosowywał się nawet do przysięgi tém bardziéj, że jego rodzony brat złamał ją. Kochać Izabellę, było — to chciéć połączyć jéj los ze swoim, ponieważ Vasconcellos’owi nie mogło przyjść na myśl, żeby Izabella była jego metressą. A ożenić się z królową, czyż nie znaczyło wydać słabego charakteru, nieudolności Alfonsa? czyż ożenienie się z Izabellą nie było wyznaniem publicznym, iż się jest nieprzyjacielem króla?
Izabella, jak to sama wyznała, kocha go; lecz teraz, po minięciu niebezpieczeństwa, myśl o zamknięciu się w klasztorze, powinna była upaśdź. Vasconcellos był człowiekiem z charakterem. Scena wieczorna w wigilię tego dnia wyczerpała jego siły. Czuł, że nie będzie się w stanie utrzymać przed grożącém mu niebezpieczeństwem. Obawiając się więc swojéj słabości, postanowił wyjechać, nie widząc się z królową.
W nocy udał się do markiza de Sande i wice-hrabiego de Fosseuse, wiedząc, iż ci panowie zupełnie są oddani królowéj; uprzedził ich o swojém postanowieniu, i więcéj do pałacu nie wrócił.
Wice-hrabia de Fosseuse wprowadził królowę do pałacu Xabregas. Po naradzie, na któréj był obecny markiz de Sande i na którą zaproszono kilku grandów portugalskich nieprzyjaznych dworowi i kilku prałatów — natychmiast przez kuryera wysłano depesze do Jego Świątobliwości papiéża Klemensa IX.
Natychmiast za kuryerem mieli się udać do Rzymu: ojciec Vieira de Silva, spowiednik królowej, Ludwik de Souza, członek świętéj inkwizycyi, i Emanuel de Magalhaeus de Menezes, archidyakon kościoła metropolitalnego w Porto; wszyscy upełnomocnieni przez Izabellę de Savoie Nemours, do żądania od stolicy apostolskiéj, ażeby ta unieważniła małżeństwo księżnéj z Alfonsem VI.
Naturalnie, że od téj chwili położenie Izabelli znacznie się polepszyło. Nawet utworzyło się jéj stronnictwo. Niezadowolona wyższa szlachta i duchowieństwo, zamiast pochwycenia za sztandar, wzięła jéj imię; lecz Izabella nie chciała się mięszać do politycznych intryg, w samotności przepędzała smutne chwile w zamku, ciesząc się myślą, iż już więcéj nie będzie zmuszaną, ażeby być powolną dziwnym kaprysom Alfonsa.
Pan de Fosseuse, opuszczając Lizbonę, obiecał królowéj przysłać dwie panny honorowe rodem z Francji. W saméj rzeczy, w krótce przybyły prześliczne dwie siostry, Marya i Gabryela de Saulnes, córki poczciwego starego szlachcica z Orleanu. Młode dwie dziewczyny ciągle towarzyszyły Izabelli. Kochały ją serdecznie, ponieważ była nieszczęśliwą a dobrą. Ich naiwność nieraz rozweseliła smutne chwile królowéj.
Infant don Pedro ciągle odwiedzał królowę. Byt-to człowiek piękny i szlachetny charakteru cokolwiek słabego, do czego się przyczyniła długa opieka. Był nieśmiałym przy kobiécie, lecz odważnym w obliczu niebezpieczeństwa. Złe obejście pod każdym względem jakie go spotykało przy dworze, wcale nie zmniejszyło jego przywiązania ku bratu; lecz nienawidził Castelmelhor’a, który raz nawet ośmielił się pogrozić mu szpadą. Jak wszyscy ludzie słabego charakteru, był zazdrosnym i długo nie zapominał krzywdy mu wyrządzonéj; lecz te wszystkie złe skłonności, osłonięte wielą dobremi przymioty, uszły baczności królowéj, która postępowała z nim jak z bratem, i powierzała mu swoje tajemnice.
Izabella nie mogła nie wiedziéć o miłości infanta, ponieważ miłość ta co chwila okazywała się na zewnętrz; lecz królowa udawała, iż jéj nie spostrzega, ponieważ nie mogła na nią odpowiedziéć wzajemną miłością. Miłość infanta była szczerą i czystą; on kochał ją tak jak paź kocha swą damę. Pukiel jéj włosów przywiódłby don Pedra do szaleństwa. Gdyby żyli w wiekach rycerskich, don Pedro byłby zadowolony, gdyby mu tylko pozwolono nosić szarfę w kolorze ulubionym jego ukochanéj damy.
Lecz jego zazdrosna miłość nie znała granic. Zazdrość jest uczuciem, które inne zwycięża, dla tego też prosto dąży do celu. Don Pedro już dawno wiedział, że serce Izabelli nie jest wolném, i podejrzenia jego od razu padły na winnego. Nazwisko Vasconcellos zmuszało go drżéć; nienawidził również Vasconcellos’a jak i Castelmelhor’a.
A jednak Simon niczém nie mógł w nim wzbudzić téj zazdrości. Przez cały rok jak Izabella zajmowała pałac Xabregas, Vasconcellos widział ją tylko dwa razy i to w obecności jéj dam honorowych. Oprócz tego, do pałacu przywiodły go niezwyczajne i ważne powody. Piérwszego razu, przybył ją uwiadomić, iż jeden z jéj sług podał projekt faworytowi, ażeby ją otruć, lecz Castelmelhor nie zgodził się na to otrucie, powodowany honorem; raz drugi, przywiózł jéj wiadomość z Rzymu w interessie prowadzonego rozwodu; tego też dnia wręczył jéj akt rozwodowy, podpisany przez kardynała Ludwika de Vendôme (wuja krolowéj). Zdaje się, że Vasconcellos miał środki dowiedzenia się wszystkiego, co się tylko ściągało do królowéj, prędzéj aniżeli inni.
Jednakże, Simon nie mieszkał w Lizbonie, a przynajmniéj nikt go nie widział w stolicy, i jego służący, Baltazar, wszedł do służby do lorda Fanshaw.
Infant gniewał się bardzo, że Vasconcellos dowiadywał się o sprawach krolowéj tak dokładnie; osobliwie przychodził do rozpaczy, spostrzegając, jakie wrażenie sprawiają na królowéj rzadkie odwiedziny tego człowieka. Izabella ciągle mówiła o nim, to z tajemniczą ostrożnością, to znowu z wielką czułością.
Don Pedro widział w Simonie rywala; i ukrywał swéj nienawiści ku niemu tylko dla tego, iż się obawiał gniewu Izabelli.
Dopóki opowiadaliśmy czytelnikom dawno ubiegłe lecz konieczne zdarzenia, romans nasz nie posuwał się naprzód; teraz poprawimy naszą omyłkę.
Była godzina siódma wieczorem. Królowa siedziała na sofie w pokoiku pałacu Xabregas, w którym się zwykle modliła. Obok niéj klęczały na miękkich poduszkach dwie panny nadworne, Marya i Gabryela, i coś wyszywały. Infant don Pedro siedział na taborecie, i z ogromnéj portugalskiéj gitary, wydobywał jakieś dziwne tony. Oprócz tego śpiewał jakąś francuzką piosenkę, któréj się wyuczył dla przypodobania się królowéj. Izabella, słuchając jéj, wsparła głowę na ręce i myślała.
— Czy przypominasz sobie tę piosnkę? — zapytała po cichu Gabryela Saulnes swjé siostry Maryi.
Marya tylko co nie płakała.
— Co takiego? — zapytała królowa.
— To wspomnienie — odpowiedziała wesoło Gabryela. — Piosenkę, którą tak dobrze śpiewa Jego Wysokość, Marya słyszała bardzo często.
Marya zarumieniła się.
— A gdzież ją słyszała? — uśmiechając się napytała królowa.
— Często ją śpiewał nasz cioteczny brat, Rogers de Lusse, chorąży królewskich konnych strzelców.
— Nie płacz, Maryo! — odpowiedziała królowa — wkrótce powrócimy cię Francyi i twemu ciotecznemu bratu... Drudzy nie mogą miéć nawet nadziei widziéć tego kogo kochają... Proszę cię, przestań śpiewać, kochany bracie!
Tak królowa zwykle nazywała infanta. Don Pedro natychmiast położył gitarę i przysunął się do Izabelli.
— Czyś nie otrzymała z Rzymu jakiéj złéj wiadomości, królowo? — zapytał infant. — Dzisiaj zdajesz mi się być smutniejszą aniżeli zwykle.
Izabella nic nie odpowiedziała.
— Myśli o nim — pomyślał infant. — Zawsze o nim... tylko o nim!...
— I cóż, zamilkłeś bracie? — nagle zapytała Izabella z udaną wesołością. — Czy nie wiész czasem jakiéj zabawnéj historyi, któraby mogła rozweselić trzy biédne zakonnice?
Obie siostry Saulnes przysunęły poduszki, ażeby lepiéj słyszéć. Książę szukał historyi w swéj głowie z gorliwością, lecz nie znalazł żadnéj. Bardzo często ludzi pamięć zdradza wtedy, kiedy potrzebują najwięcéj pamiętać lub wiedziéć.
— Słuchajcie panny uważnie — rzekła królowa — brat zaraz nam coś opowié.
Rozkaz ten był zupełnie niepotrzebnym. Obie siostry już dawno z niecierpliwością spoglądały na infanta.
— Ah! — zawołał infant, na którego twarzy malował się szczery smutek — nic nie opowiem, ponieważ nie umiem improwizować powieści.
Powiedziawszy to, spuścił oczy, i zaczął miąć beret, jak narzeczony wieśniak, który już wyczerpnął wszystkie zasoby swéj wymowy. Marya spojrzała na don Pedra, w duszy żałując go; Gabryela nie mogła się wstrzymać od uśmiéchu.
Królowa znowu się pogrążyła w dumanie.
— Jednakże — zaczął infant, pobudzony szyderczym uśmiechem Gabryeli, jak szlachetny koń ostrogą — jednakżeż zdarzają się wypadki, które w opowiadaniu zdają się być zupełnie nieprawdopodobnemi bajkami... Czyś kiedy słyszała, królowo, o mnichu?
— O mnichu? — powtórzyła Izabella w roztargnieniu.
— Co to za mnich? — zapytały obydwie siostry z przestrachem.
— Tak jest, o mnichu — ciągnął infant — o człowieku, którego znają pod tém nazwiskiem, i od razu wszyscy poznają tego mnicha w stolicy, w której jest pięćdziesiąt klasztorów... Nigdy nikt nie widział jego twarzy; jego widok przywraca memu bratu rozum; jego głos wzbudza przestrach w zdrajcy hrabi Castelmelhor; jego ręka rozsypuje tyle dobrodziejstw, iż wstrzymuje burzę niebios, gotową spaśdź na Portugalię — Piérwszy raz mówisz mi o tym człowieku, bracie.
— Tak jest, w saméj rzeczy raz piérwszy. A dla czego? Sam nie wiem. Ma on prawo do mojéj miłości i mego szacunku.
— Jak-to! Wasza Wysokość go znasz? — wyrwała się Gabryela — może mówiłeś z nim?
— Dla czego się o to pytasz? — zapytała królowa z zadziwieniem.
— Ah! mnich jest-to człowiek tak tajemniczy, tak straszny! Słyszałam jak służba Waszéj Wysokości rozmawiała o nim. Dworzanie wymawiali jego imię ze drżeniem.
Nagle wszyscy umilkli. Sam infant zamyślił się.
— Pewnego razu... — zaczęła Gabryela — ale nie wiem... czym to powinna powiedziéć Waszéj Wysokości?...
— Opowiadaj moja córko, jestem bardzo ciekawa.
— Pewnego razu, kiedy Wasza Królewska Mość byłaś słabą, posłałaś mię do klasztoru Nadziei, ażebym się modliła; moja siostra pozostała przy Was. Podczas mszy, uczułam, iż mnie któś trąca w rękę, i tylko co nie zemdlałam, zobaczywszy, że obok mnie stoi zakonnik, którego twarz była zakryta ogromnym kapturem. Przypomniałam sobie słowa dworzan, i w zakonniku poznałam mnicha.
— Mnich dotknął się do ciebie niechcący?
— Nie, chciał zwrócić na siebie moją uwagę, i rzekł mi: „Dziecię, los włożył na ciebie święty obowiązek... pilnować, pocieszać i kochać ją!... Będziesz szczęśliwą tam i tutaj; dziecię, czy wypełnisz ten święty obowiązek?...“
— On powiedział te słowa? — wyszeptała królowa.
— Potém usłyszałam głębokie westchnienie. Kiedym się obróciła, obok mnie nie było nikogo.
— To rzecz dziwna! — zmówili się infant i królowa.
— W saméj rzeczy bardzo dziwna — powtórzyła Marya Saulnes.
— Na drugi dzień moja siostra Gabryela pozostała przy Waszéj Królewskiéj Mości, a ja pojechałam na mszę do klasztoru...
— No i cóż? — zapytała królowa.
— Siostra już opisała i moje zdarzenie; mnie wydarzyło się zupełnie toż samo.
— Lecz ja wcale nie znam tego człowieka — powiedziała Izabella — dla czegożby on miał się mną zajmować?
— Królowo, czy jesteś pewną, iż go nie znasz? — zapytał infant serio.
— Daję słowo honoru, żem go nigdy nie widziała.
— Lecz on i mnie mówił o Waszéj Królewskiéj Mości. Powiedział mi: „Broń ją... kochaj... kochaj ją... tym sposobem wynagrodzisz jéj za wszystkie obrazy i krzywdy, które jéj twój brat wyrządził...
Królowa uśmiéchnęła się w celu ukrycia pomięszania.
— Tak jest — mówił daléj infant tonem ostrym, jakby rozmawiając sam z sobą — z jego rad można wnioskować, że ten człowiek ma wykształcony umysł i dobre serce. Za każdym razem, ilekroć mój brat obraził mnie, on przychodził do mnie, pocieszał mnie i odprowadzał od myśli dążących do zemsty. Ktokolwiek on jest, jak już powiedziałem, jestem obowiązany okazywać mu wdzięczność... Lecz ta tajemnica, jaką się otacza, zatrważa mnie... Ja nie mogę kochać teg0 człowieka. Wierzę mu, szanuję go, leci tajemny głos rozkazuje mi go nienawidziéć.
Infant zamilkł.
Zwolna, pod wpływem téj tajemniczéj rozmowy, twarze cztérech osób, siedzących w pokoju królowéj, przyjęły wyraz powagi.
Noc była posępna: na podwórcu wył wiatr pomiędzy obnażonemi drzewami. Wysokie stare okna skrzypiały napierane wichrem. Obie dziewice, przycisnąwszy się do siebie, zaledwie mogły ukrywać swój przestrach.
W téj chwili drzwi rozwarły się: wszyscy czekali na zjawienie się tajemniczéj osoby, o któréj tylko co mówili.
Lecz marszałek zniweczył ogólne przerażenie, wymówiwszy głośno:
— Don Simon Vasconcellos y Souza!


III.
Godzina ósma.

Nazwisko don Simona Vasconcellos sprawiło różne wrażenie na cztérech osobach, siedzących w pokoju królowéj Izabelli.
Królowa uczula silne wewnętrzne wzburzenie; nie starała się go nawet ukryć, dla tego téż natychmiast odbiło się na twarzy. Infant zbladł, uczuł on drżenie, jakie sprawia w człowieku widok nieprzyjaciela. Marya i Gabryela, usłyszawszy to nazwisko, natychmiast się uspokoiły i na ich usta powrócił uśmiéch.
Przez ostatnie pięć lat Vasconcellos z pięknego młodzieńca stał się pięknym mężczyzną. Zresztą, był bardzo podobnym do brata swego, hrabiego Ludwika Castelmelhor.
Obydwaj bracia mieli też same talie, piękny wzrost, dumne spojrzenie.
Tylko w szlachetnéj twarzy Vasconcellos’a nie było tego fałszywego wyrazu, wątpliwego, nieokreślonego, który szpecił twarz jego brata. Oczy don Simona, w których smutek zagasił namiętność, i jego czyste czoło, świadczyły, że nie występne i samolubne myśli, sprowadziły na jego twarz tę zimną bladość.
Don Simon miał na sobie wspaniały kostjum. Idąc za portugalską modą, Vasconcellos ubierał się tylko w kolory, będące na jego herbowéj tarczy. Kostjum dodawał mu tyle podobieństwa do brata, iż królowa pomimowoli zarumieniła się, wspomniawszy straszny obrazę, wyrządzoną jéj przez hrabiego Castelmelhor.
Infant cofnął się kilka kroków wtył.
— Są do siebie podobni — myślał sobie don Pedro — twarzą i sercem... Chciałbym, żeby tak było... I tak jest zapewne!... Nie wiem którego z nich dwóch bardziéj nienawidzę!
Vasconcellos wolnemi kroki zbliżył się do królowej i nizko się skłonił. Infant dający baczenie na Izabellę, z gniéwem spostrzegł, iż królowa sama dobrowolnie podała swą rękę gościowi. Vasconcellos ucałował ją i podniósł głowę do góry.
— Jakiemu szczęśliwemu przypadkowi zawdzięczam twoje przybycie? — zapytała królowa.
— Moje odwiedziny nie przyniosą Waszéj Królewskiéj Mości wielkiego zadowolenia — odpowiedział Vasconcellos ze smutnym uśmiéchem. — Smutni nie mogą pocieszać zasmuconych. Z resztą, mam zupełnie inny obowiązek: bronie cię, królowo. Kiedy ci zagraża niebezpieczeństwo, na chwilę opuszczam swoje stanowisko, i spieszę na twoją obronę. Moje zjawienie się zawsze jest fatalném, ono zapowiada niebezpieczeństwo.
— Jakie niebezpieczeństwo zagraża królowéj? — zapytał infant, zbliżając się do rozmawiających.
— O! teraz jestem zupełnie zabezpieczona! — zawołała królowa. — Alboż ty, don Simonie, nie jesteś obok mnie, ty, mój ciągły obrońca?
— Dotychczas robiłem wszystko, co tylko mogło być w mojéj mocy — odpowiedział Vasconcellos.
Następnie, grzecznie ukłoniwszy się infantowi, dodał: Zresztą, Wasz a Wysokość możesz dobyć szpady na obronę królowéj, ponieważ niebezpieczeństwo nie grozi jéj ze strony don Alfonsa.
— A więc jest jakieś niebezpieczeństwo? zawołał infant. — Mów pan, jakie?
Zamkowy zegar uderzył raz, co w starożytnych zegarach było wskazówkę, iż za kilka chwil bić będzie godzinę.
— Już czas! już czas! — jęknął Vasconcellos.
Potém dodał, odpowiadając infantowi:
— Trzeba uratować królowę; przeciwko niéj uknuto niecny zamach... Zamach ten chcę wypełnić dzisiaj wieczór.
— Zamach!
— Czas jest drogi, nie mogę więc wyjaśniać szczegółów... Uspokój się Wasz a Wysokość! Już przedsięwzięto zaradcze środki... Odpowiadam za wszystko.
— Lecz czyby nie było lepiéj ratować się ucieczkę? — zapytał infant.
— Już zapóźno!
Ktoś silnie zasztukał do bramy zamkowéj.
W téj chwili zegar wybił ósmą.
— Literalnie wypełniają twoje rozkazy, milordzie — pomyślał sobie Yasconcellos — przyjemnie jest miéć do czynienia z takim przeciwnikiem...
— Co, co? — zapytała królowa.
— Dwudziestu podłych ludzi przyszło cię porwać, królowo — odpowiedział Simon.
— Dwudziestu, mówisz! — zawołał infant. — Ich dwudziestu!... Ależ, jesteś albo szalonym, albo zdrajcą!
— Milcz! — rozkazująco powiedziała królowa.
Potém dodała, nie spuszczając oczu z Simona.
— Zupełnie ci zawierzam. Cokolwiekby się stało, oświadczam, że ty mnie nie zdradzasz.
Infant zaczął biegać po pokoju wielkiemi krokami.
— Dziękuję Waszéj Królewskiéj Mości — odpowiedział Vasconcellos.
Na schodach dały się słyszéć kroki i głosy dworzan, starających się kogoś wstrzymać.
Obie Francuzki strasznie się przelękły; stały blade i nieporuszone jak marmurowe posagi.
Królowa spojrzawszy na nie, rzekła:
— Idźcie, dzieci moje. Idźcie do kaplicy, tam będziecie bezpieczne.
Siostry wzięły się za ręce, i wbrew rozkazowi królowej, uklękły jéj u nóg.
— O! my za nic w świecie nie opuścimy cię w chwili niebezpieczeństwa — powiedziała Marya.
— Jesteśmy córkami szlachcica — dodała Gabryela, zmarszczywszy śliczne brwi — mamy zatém prawo umrzeć razem z tobę.
Królowa ucałowała obydwie.
Łoskot kroków szybko się przybliżał; już tłum wdarł się do sąsiedniego pokoju. Vasconcellos powiedziawszy królowéj, ażeby po, została na miejscu, sam zbliżył się ku drzwiom. Infant chciał za nim pośpieszyć.
— Pozostań Wasza Wysokość — rzekł Vasconcellos — zbliża się już chwila, w któréj cała Portugalia będzie liczyć na ciebie. Nie narażaj niepotrzebnie swego szacownego życia.
Simon jeszcze nie skończył, kiedy drzwi się otworzyły.
Vasconcellos grzecznie, lecz stanowczo, usunął na bok infanta, dobywającego szpadę i zamierzającego bronić drzwi, i stanął przed nim, nic wyjmując szpady z pochwy.
Rycerze Firmamentu, wyrzuciwszy ostatniego lokaja, który im tamował drogę do drzwi, z hałasem wpadli do pokoju; za nimi szedł sir Wiliam, sekretarz lorda Fanshaw.
Vasconcellos, założywszy ręce na piersi, stanął pomiędzy nimi i światłem; z początku rycerze nie spostrzegli go; lecz kiedy Manuel Antitnez, adjutant Ascania Macarone, chciał przejść obok niego, ażeby się zbliżyć do królowéj, Simon nagle porwał go za ramiona i odepchnął do towarzyszy.
— Pocoście tutaj przyszli! — zawołał Simon piorunującym głosem.
Królewscy Fanfaroni stanęli zadziwieni. Znajdujący się w tylnych szeregach nie mogli widziéć co się dzieje na przodzie, dobyli więc szpad; stojący w piérwszych szeregach nie śmieli się ruszyć z miejsca. Sir Wiliam stał zdaleka i jak mógł zakrywał sobie twarz szerokim płaszczem.
Nakoniec wymówiono jakieś nazwisko które szybko przebiegło wśród szeregów.
— Hrabia Castelmelhor! — powtarzali królewscy Fanfaroni.
Faworyt wzbudzał taki postrach, że stojący blizko drzwi zaczęli uciekać. Nikt nie wiedział, że Vasconcellos jest w Lizbonie. Ten człowiek w kostjumie barwy domu de Souza, mógł być tylko hrabię Caslelmelhor.
Vasconeellos nie liczył na tę omyłkę. Dowiedziawszy się o niebezpieczeństwie grożącém królowéj, przedsięwziął zaradcze środki, i z wewnętrzném przekonaniem rzekł do królowéj: „Odpowiadam za Waszą Królewską Mość!“ Lecz ucieczka rycerzy Firmamentu zmusiła go do zamyślenia się; imię hrabiego Castelmelhor obiło się o jego uszy: domyślił się więc powodu ich panicznego strachu.
Simonowi wypadało korzystać z tego strachu, ponieważ walka zebrałaby naokoło pałacu świadków, czego Vasconeellos właśnie się obawiał.
Dobywszy więc szpady, zbliżył się do królewskich Fanfaronów, którzy natychmiast cofnęli się.
— Kto was tutaj przyprowadził? — zapytał Simon.
— Ja, hrabio — odpowiedział Antunez drżącym głosem; — lecz myślałem że działam z woli Waszéj Wielmożności... Ja wypełniam tylko rozkazy mego dowódcy, kapitana Ascanio Macarone.
— Wszyscy będziecie ukarani, — rzekł Vasconcellos, tonem urywkowym, jakim zwykle mawiał Castelmelhor; wasz kapitan dostanie dymissyę, ażeby wszyscy widzieli, że nie wolno bezkarnie napadać na rezydencyę królowéj i obrażać flaggi francuzkiéj która powiewa nad pałacem... Idźcie precz!
Wszyscy byli posłusznymi.
— Zaczekajcie! — zawołał Vasconcellos; — co to za człowiek, nie w mundurze królewskich Fanfaronów?
I Simon wskazał na Sir Wiliama.
— To Anglik, — odpowiedział Antunez.
— Dla czego jest migęzy wami?
Antunez wahał się czy odpowiedziéć.
— Jestto sekretarz lorda Fenshave, — wyjąkał nareszcie Manuel.
— Wasza Wysokość, — rzekł Vasconcellos odwracając się do infanta; — nie omyliłem się, kiedym wam mówił że spisek ten nie wychodzi od twego brata... Idźcie! — dodał Simon do fanfaronów; — proszę jednak pana Anglika ażeby raczył przestać!
Wbrew temu rozkazowi, Sir Wiliam chciał uciec; lecz na znak mniemanego hrabiego Castelmelhor, królewscy Fanfaron1 schwytali Anglika, a postawiwszy go na środku pokoju, wyszli.
Królowa i infant byli niemymi świadkami całéj téj sceny. Królowa unosiła się nad Simonem Vasconcellos, i wcale nie myślała badać źródeł jego władzy. W głębi duszy, dziękowała mu za obronę.
Infant, przeciwnie, rozdrzaźniony wyższością przeciwnika, obmyśliwał jakim by sposobem mógł się zemścić. Zapytywał się sam siebie: jakie związki łączą Vasconcellosa z królewskiemi Fanfaronami? jakim sposobem ten człowiek mógł się dowiedziéć o grożącém niebezpieczeństwie, i usunąć takowe, tylko siłą woli, — on nie mający żadnego znaczenia w państwie, i jako wygnaniec, zjawiający się tajemnie, po upływie pięciu lat w Lizbonie.
Podczas gdy Infant myślał, zabierało się na drugą scenę, która powinna go była jeszcze bardziej zadziwić.
Vasconcellos pozostał na środku sali, przed Sir Wiljamcm, który starannie zakrywał się płaszczem. Młodszy Souza kilka chwil milczał: nakoniec, kiedy się dał słyszéć łoskot, zamykanej bramy za Fanfaronami, Simon zwolna wzniósł rękę do góry i nagle zdarł płaszcz z twarzy Anglika.
— Wasza Wysokość! — rzekł Vasconcellos; — jak każesz postąpić z tym zdrajcą? Jest on wygnanym z kraju na rozkaz królewski, który śmiał naruszyć.
— Nie znam go... — odpowiedział infant.
— Kiedy Vasconcellos przyciągnął Anglika do lampy, wiszącéj nad kominem, infant zawołał ze zgrozą:
— Conti Vintimil!
Królowa z ciekawością i zadziwieniem spojrzała na byłego faworyta: często słyszała ona o jego władzy i po tych czynach, Francuzki, które się schowały za królową, ciekawie wysunęły swe białe, piękne główki z obu stron twarzy Izabelli.


IV.
Północ.

Infant kilkakrotnie przeczytał list. Następnie badawczo spojrzał na Vasconcellosa; lecz ten ze spokojnością wytrzymał to przenikliwe spojrzenie.
— Tak jest w saméj rzeczy, jestto ręka mnicha, — wyszeptał infant z zdziwieniem; — lecz jakim sposobem moje szczęście może zależyć...
— Jestto tajemnica pomiędzy mną i mnichem, — z zimną krwią przerwał Vasconcellos.
— Odchodzę, — rzekł książę, pomyślawszy jeszcze kilka chwil; — nie mogę powiedziéć, że ci się zupełnie powierzam, jakkolwiek rekomenduje cię człowiek, którego szanuję... który dowiódł swego przywiązania do mnie... lecz od którego jakaś tajemna siła odstręcza mnie. Odchodzę, nie dla tego że chcę bydź posłusznym jego tajemniczym rozkazom; lecz dla tego że chcę wypełnić wolę królowéj.
Królowa z roztargnieniem odpowiedziała księciu na nizki ukłon jaki jéj po tych słowach oddał, Izabella z trudnością ukrywała swą niecierpliwość.
— Idźcie moje kochane dzieci, — powiedziała królowa do swoich dworskich panien, skoro don Pedro wyszedł; — powrócicie skoro was zawołam.
— Powiedźcie Jego królewskiéj Wysokości, — dodał Vasconeellos; — że éj Królewska Mość królowa prosi go ażeby się nie oddalał z pałacu. Wkrótce będzie chciała z nim pomówić.
Vasconcellos i Izabella pozostali sami.
Była to ich piérwsza schadzka, po nocnej scenie w pałacu de Souza. Izabella czuła że jest niespokojny wszystkie uczucia wzburzyły się w niéj, Vasconcellos nie zaczynał mówić, i to jego milczenie jeszcze bardziéj powiększało niespokojność królowéj: nakoniec ona postanowiła zacząć rozmowę.
— Co masz mi powiedziéć, don Simonie? — zapytała głosem dźwięcznym lecz drżącym., w którym przebijały się jakieś jéj tajemne nadzieje.
— Mam do ciebie, królowo, wielką prośbę, — odpowiedział Vasconcellos, — najprzód pozwól mi przedstawić ci jedno zapytanie od czasu, jak władza tyrana nie cięży nad tobą, czyś nie miała zamiaru, zagrzebać swéj młodości w celi?
— Niewiem... jeszczem się nie namyśliła... Świat uważał mnie za żonę Alfonsa. Czemżeż mam bydź teraz, kiedy niemam prawa słuchać głosu mego serca?
— Można stan zmienić, nie poniżając się. Nieraz królowe pozostawały na Ironie po upadku swych mężów.
— Nie rozumiem cię don Simonie.
— Teraz nie mogę się odważyć, — powiedział Vasconcellos ze smutkiem. W téj chwili upadam na drodze, po któréj szedłem długo i odważnie... Zdaje mi się, że zmieniając drogę, zdradzam obowiązek, zapominam o przysiędze, i... Ach wysłuchaj mnie i umocnij mnie... Ja kocham cię!
Ostatnie słowa szybko spłynęły z ust Vasconcellosa. Po ich wymówieniu natychmiast zamilkł. Chciał by je cofnąć, za ich cofnięcie oddałby swe życie.
— Kochasz mnie! — powtórzyła Izabella i w jéj oczach zabłysła radość. Lecz radość ta w krotce zlodowaciała pod zimnym i ponurym wzrokiem Vasconcellosa.
— Zdarzają się chwile, — powiedział Simon, — kiedy namiętność przechodzi w szaleństwo; w te chwilę można skazać jedném słowem całe swoje życie przepędzone w męstwie, oddaniu się obcéj osobie.
Vasconcellos zatrzymał się; potem dodał bardzo cichym głosem:
— Ja wymówiłem takie słowo. Odkryłem ci to: com powinien był ukrywać przed tobą na wieki, jeżeli nie chce sam sobą pogardzać, jeżeli nie chce być winnym podłości w swoich własnych oczach.
— Jakto! — zawołała Izabella; — czyż to słowo jest występkiem?...
Lituj się nademną, — przerwał don Simon; — dla ciebie byłbym zapominał o jedynych, szczęśliwych dniach mojéj młodości!.. Dla ciebie, byłbym zdradził pamięć piérwszéj jedynéj méj miłości!... ponieważ miłość silniejsza zawładnęła mem sercem!.. — lecz honor!... Królowo, sam jeden muszę dźwigać ciężkie brzemię, rzucone na nas długim szeregiem przodków, którzy umarli sprawiedliwymi... Mój brat jest uschniętą gałęzią szlahetnego drzewa... Na mnie, nam nie jednym, opiéra się sława domu de Souza. Cokolwiek bym teraz uczynił, zawsze złamię przysięgę... lecz przynajmniéj nie będę przestępcę!
Izabella słuchała Vasconcellosa, lecz go nie rozumiała. Zgadła tylko, że pomiędzy nią i nim wzniesie się nowa przeszkoda, która będzie straszniejszą od tych, których się obawiała.
— Pewnego razu, — mówił dalej Simon, pomimo woli wywnętrzając się; — pewnego razu, przyszli do mnie i powiedzieli mi: Twój ojciec umiéra... Mój ojciec był to starzec szlachetny, wspaniały, silny... Pobiegłem do niego... Siedział on, jak go teraz oto widzę, w starożytném krześle, w którém my synowie domu de Souza, siadamy, kiedy jesteśmy konającymi. Ojciec nasz był spokojny; jednak na jego twarzy pokazała się bladość już nie tego świata.. Uklęknęliśmy... Obok mnie klęczał Castelmelhor. Ojciec wyciągnął nad nasze głowy swą białą i drżącą rękę; jego oczy już kołem stojące przeniknęły do głębi serc naszych. Ja płakałem; don Ludwik, brat mój, także płakał: od téj chwili nie wierzę w łzy.
Umierający ojciec rzekł do nas: „Dzieci! Kochajcie króla; cierpcie za niego; umrzyjcie za niego!”
Ojciec kazał nam na to przysiądz.
Don Ludwik przysięgną! pierwszy; ja położywszy rękę na silnie bijącém sercu, powiedziałem: „Oby dał Bóg, ażebym jak najprędzéj mógł zadosyć uczynić téj przysiędze.”
Mówiłem szczerze. O! wierz mi, ja kochałem Alfonsa, cierpiałem za niego, chciałbym nawet umrzéć dla niego. Bo czyż jest obowiązek świętszy od przysięgi, danéj konającemu ojcu?
Don Simon ostatnie zapytanie, zadane samemu sobie, wymówił z wielkiém powątpiewaniem. Królowa słuchała i czuła że jéj się serce kraje. Żałowała Simona, ponieważ głos Vasconcellosa tchnął nieograniczoną rozpaczą.
— Portugalja nie powinna zginąć! — mówił daléj Simon; — Portugalja powinna miéć króla!... króla silnego umysłem i zdrowiem, któremu by rozum pomagał ręce, a ręka ta mogłaby trzymać berło... Tak, ja złamię przysięgę; lecz mój ojciec przebaczy mi, bo Portugalja będzie ocaloną.
Simon podniósł oczy na Izabellę, która spoglądała nań niespokojnie.
— Długo już długo! — zawołał Vasconcellos, — wahałem się co czynić; długo w cichości bezsennych nocy, prosiłem Boga o radę... Nakoniec, do ciebie przyszedłem błagać o pomoc!
— Rozrzedzaj mną — szybko odpowiedziała królowa; — będę dumną, jeżeli zostanę uczestnikiem w wykonaniu twych szlachetnych zamiarów... Cóż mam czynić?...
— Iść za mąż za don Pedra infanta Portugalskiego.
Izabella, wlepiwszy nieporuszony wzrok w posadzkę, nie miała sił odpowiedziéć.
— Znakomitsza szlachta kocha cię, — mówił daléj Simon; — połączy się ona z twoim mężem, a skoro przyjdzie chwila... która już jest bliską!... zdrajcy, szarpiący tron Alfonsa, znajdą za jego szczątkami, tron inny, również prawny...
Izabella ciągle milczała; Vasconcellos przykląkł.
Nagle królowa jakby się obudziła, jéj oczy zajaśniały ogniem, pierś zaczęła się wznosie; na usta wyszczerzył się gorzki uśmiech.
— Wstań! — zawołała Izabella z mocą, — ani słowa więcéj!... Ah! Musiałem więc nizko upaść, skoro mnie chcę zamienić na bierne narzędzie lub mnie chcę sprzedać za cenę politycznéj intrygi!... O! we Francyi, w mojéj ojczyźnie, obrazić słabą kobiétę jest czynem nieszlachetnym, czynem który kala herb rycerski!... Obrońco honoru domu de Souza! zdradziłeś swe obowiązki, korzystając z mego zapomnienia się; raz moje usta wymówiły słowo... którego teraz wyrzekam się, czy słyszysz mnie?... a tobie się zdaje że masz prawo mnę rozrządzać!... Czyż jestem córkę twego wassala?... Czyż zostałeś mym panem, dla tego żeś mnie wziął pod swą opiekę, o którą cię wcale nie prosiłam. Powtarzam jeszcze raz: hańba waszemu domowi w którym zdrada zdaje się bydź spadkiem dziedzicznym. Raz na zawsze zabraniam panu pokazywać się przedemną!
Izabella wstała i chciała wyjść, lecz siły ją zdradziły. Prawie bez zmysłów padła na krzesło: wzruszenie zabiło ją.
Vasconcellos zbladł jeszcze bardziej aniżeli królowa. Stał nieruchomy, załamawszy ręce i spuściwszy głowę na piersi. Pomimowolny strach szarpał mu serce.
Musiał on, w brew swemu życzeniu i w brew jéj woli, rzucie tę kobietę w objęcia innego, — kobietę, która była tak czarującą w swym smutku, kobietę, która go chciała obrazić, a każda jéj obraza była nową wskazówką jéj miłości!... On nie mógł się uspokoić w swéj żałości: jego bowiem obowiązkiem było — ułożyć stos, na którym miały zgorzéć ich wspólne nadzieje; jego obowiązkiem było skazać się na ofiarę.
Don Simon był tylko człowiekiem. Jego wola osłabła razem z siłą ciała. Vasconcellos upadł na poduszki, na których jeszcze niedawno siedziały siostry same, i ze smutkiem spoglądał na Izabellę. Królowa nie poruszała się, jéj oczy były zamknięte.
— Mój Boże! — szeptał Vasconcellos, chwytając się oboma rękoma za piersi wznoszące się od płaczu; — ona mnie kochała!... kochała mnie tak, jak ja ją kocham!
Zdawało się że te słowa ożywiły Izabellę; ona zwolna podniosła się i położyła swą rączkę na ramieniu don Simona: jéj wielkie oczy, zagasłe i blade, śmiały się i płakały.
— Ah! teraz chciałabym umrzéć!.. — rzekła Izabella opuszczając swą główkę na pierś Simona. — O! dobrze słyszałam! — mówiła daléj jakimś dziwnym, zmienioném głosem, jakim mówią lunatycy, lub ci, którzy bredzą we śnie; — mówiłeś że mnie kochasz... Prawda?... Wiem o tém... Lecz chcesz mnie zabić... zabić mnie długiemi i powolnemi męczarniami... Lecz za co? Jeszcze jestem tak młoda, a już, tak wiele wycierpiałam!... Nagle Izabella zerwała się i pociągnęła ręką po twarzy, na któréj igrały jej prześliczne włosy. Potem z zadziwieniem spojrzała na Vasconcellosa, i z przestrachem odepchnęła go.
— Co tutaj robisz? — zawołała.
Lecz don Simon, dręczony smutkiem nic nie odpowiedział.
— Ah! tak przypominam sobie!... jesteśmy bardzo nieszczęśliwi!...
Dwie łzy gorące upadły z oczu Simona i potoczyły się po ręce Izabelli.
— Nie płacz!... nie płacz! — szeptała królowa; — kochasz mnie, i ja jestem twoją!... Powiedz mi: „Ja tak chcę”... a ja będę ci posłuszną...
Tutaj nastąpiła czuła scena, której opisać niepodobna. Izabella, wspierana gwałtownemi uczuciami czekała na wyrok; Vasconcellos zbierał siły, i starał się nie słyszéć wołań swego serca.
Długo z sobą walczył. Jego usta nie mogły wymówić słowa, które miało rozchwiać szczęśliwą przyszłość... Nakoniec, Simon zbladł i z trudnością wymówił:
— Ja tak chcę!
Królowa puściła jego rękę i odpowiedziała:
— Wola twoja będzie wypełnioną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O północy, kościół OO. Benedyktynów Lizbońskich, był rzęsisto oświetlony. Przed ołtarzem wszystko było przygotowaném do ślubu.
Rony de Souza de Macedo w potyfikalném ubraniu czekał na nowożeńców.
W krótce dwie karety bez herbów stanęły przed bramą klasztorną. Z pierwszéj wysiadła królowa ze swemi dwoma pannami dworskiemi; z drugiéj infant; przyjechał sam jeden.
Na progu kościoła tajemnicza osoba, znana nam pod nazwiskiem mnicha, została przewodnikiem infanta.
Infant zaledwie mógł ukrywać swą radość i nie chciał wierzyć swemu szczęściu, Vasconcellos, którego uważał za rywala, dał mu rękę Izabelli... On będzie mężem kochanéj kobiéty, któréj nawet nie śmiał mówić o miłości!...
Ślub odbył się w krotce bez żadnego przepychu. W kościele, oprócz dwóch sióstr Saune i mnicha nie było nikogo. Izabella pokazała akt, podpisany przez kardynała de Vendôme i ceremonia natychmiast się zaczęła.
Wzrok królowéj wszędzie szukał Vasconcellosa, w jego spojrzeniu chciała czerpać odwagę, lecz w kościele niebyło nikogo.
— Izabella de Nemours, — zapytał opat; — czy zgadzasz się iść za szanownego i możnego don Pedro de Braganza, infanta Portugalskiego?
Odpowiedzi nie było słychać: Izabella czuła że ją męztwo opuszcza.
Lecz w téj chwili, zdawało jej się że głos Vasconcellosa szepnął jéj do ucha: „Ja tak chcę.”
— Zgadzam się, — odpowiedziała królowa Stłumionym głosem.
Królowa obejrzała się, chcąc zobaczyć Vasconcellosa: lecz za nią stał tylko mnich i modlił się.
Infant usłyszawszy że się zgadza, zadrżał z dumy i radości. Wszystko już skończone. Izabella należy do niego!... Kiedy infant siadał do karety nie spostrzegł trupiéj bladości na twarzy Izabelli. Samolub myślał tylko o sobie.
Mnich odprowadził ich do bramy klasztoru.
— Bądźcie szczęśliwi! — rzekł mnich głucho.
Potem powrócił do swojéj celi.
Już było bardzo późno. A jednakże dzienne czynności mnicha jeszcze nie były załatwione.
Mnich niejakiś czas chodził po swojéj celi, myślał i układał sobie w głowie jakieś zgmatwane sprawy.
— Tak muszę zrobić, — wyszeptał nakoniec, — co chwila powiększa się złe w Portugalii; dłużéj czekać byłoby występkiem!
Mnich zadzwonił.
Wszedł służący.
— Idź do pałacu Castelmelhora, — powiedział; — albo nie, zaczekaj!
I na pół głośno dodał:
— Sprobójmy odwrócić rękę Souzy od tej nowéj zbrodni!.. Idź do domu wielmożnego lorda Ryszarda Fenshave; poproś jego sekretarza Sir Wiliama, i powiedz, żeby natychmiast doniósł lordowi ważną nowinę: Infant Portugalski ożenił się z Izabellą de Nemours... Idż!


V.
Miss Arabella.

Polecenie mnicha było wykonanem akuratnie. Tejże saméj nocy, Sir Wrljam, sekretarz lorda Fenshave, dowiedział się o ślubie infanta. W piérwszéj chwili, Sir Wiliam lub Antoni Conti, ukrywający się pod tém imieniem; chciał obudzić lorda i donieść mu ważną nowinę; lecz potém namyśliwszy się, rzucił się na łóżko, wydoskonalając plan, ułożony w swéj głowie.
Conti nie uważał lorda za wielkiego dyplomatyka. Były faworyt, człowiek nieukształcony, lecz chytry, wyuczył się w szkole nędzy. Od czasu, jak go wypędzono, niedługo mieszkał na Terceirze, z kąd w krótce uciekł.
Fenshave był w jego oczach śmiesznym teatralnym oszustem, jakich wielu widział na teatrach francuzkich. Dla tego też wcale się nie zgadzał w zdaniu o talentach z lordem Buckingham, twierdząc, że dyplomata wszelkiemi środkami powinien się starać o zachowanie zewnętrznej postaci poczciwego człowieka.
Conti życzył sobie opuście Angielską służbę, ponieważ niezręczne oszustwa lorda Fenshave nie zgadzały się z jego zwyczajem używania metafizycznych oszukaństw. Zawsze z ochotą poświęcał swą miłość własną, dążąc jedynie do zbliżenia się z hrabią Castelmelhor. Do tego niedostawały mu tylko okoliczności; a właśnie potajemne zaślubiny infanta i zjawienie się Simona Vasconcellos u królowéj, nastręczały do tego stosowną okazyą.
Nazajutrz rano, Conti zamieniwszy angielskie suknie na portugalski kostium, udał się do pałacu hrabiego Castelmelhor.
Na nieszczęście, hrabia był w złym humorze, w skutku sceny z mnichem. Rozkazał nikogo nie puszczać do siebie, i Sinior Vintimil, po odebraniu pół tuzina odmownych odpowiedzi, z boleścią serca musiał powrócić do domu lorda Fenshave.
W przed pokoju spotkał przystojnego Padewskiego kawalera, którego udarowano wolnością natychmiast, jak tylko zamach przeciwko królowéj nie udał się, Ascanio nie myślał jednakże korzystać ze swojéj wolności: zatrzymywała go w domu lorda miłość, jaką pałał ku miss Arabelli.
Ascanio w przedpokoju czekał na Baltazara wielkiego i usłużonego Merkurego; lecz Baltazar nie powracał.
Roztargniony Conti przeszedł obok Ascania i zapomniał mu się ukłonić, Padewczyk nie mógł znieść tego ubliżenia zasadom grzeczności. Z fantazją włożył swój tok na lewe ucho i zaczął sztukać szpadą.
— Na Bachusa!... Oto niegrzeczny człowiek w najwyższém stopniu! — zawołał Ascanio. — Ach! wszak to Sinior Wiljam, Conti Vintimil! Moje uszanowanie, moje najniższe uszanowanie.
Conti obejrzał się z niespokojnością.
— Milcz! — szepnął Wiliam; — nie nazywaj mnie... jestem tylko Sir Wiliamem.
— Niech i tak będzie, Sir Wiliamie, — rzekł Ascanio podnosząc się i zniżając na palcach; — lecz upadły bohaterze, zmieniając nazwisko, powinieneś był zmienić i sposób obchodzenia się z ludźmi... Przynajmniéj tak mi się zdaje... a cóż ty nato?
Conti nie odpowiadał w jego głowie nowa myśl zabłysła.
— Tak się dzieje na świecie! — mówił daléj Ascanio; — Wasza Wielmożność upadłeś bardzo nizko!... A ja wyszedłem na człowieka. Nakoniec przekonano się o moich zdolnościach. Teraz moi przodkowie nie potrzebują się wstydzić za swego praprawnuka!...
— Ile mogę zapamiętać, — nagle przerwał mu Conti; — zawsze byłeś wielkim łotrem...
— Co? — zapytał Ascanio, zmarszczywszy brwi.
Conti powtórzył swa obelgę. Ascanio natychmiast dobył szpady, wyszedł do gardy, uderzył trzykroć noga, i odsalutował szpada, tak pięknie, że najlepszy fechmistrz pozazdrościł by mu jego zręczności.
— Prędzej! prędzej!... — zawołał Ascanio przenikliwym głosem; — raz, dwa.
Wyskoczył i wzniósł szpadę.
— Co znaczy ta komedja? — zapytał Conti.
— A! Pan myślisz że żartuję, ty godny pogardy synu handlarza bydła. Broń się, mówię ci, albo przysięgam na krew pradziada mego Tankreda del’Acquamonda, przebiję cię na wskróś.
Przy tych słowach Fanfaron z nadzwyczajną szybkością zaczął machać szpadą obok głowy Sir Wiliama.
Conti jak już wié czytelnik, pozyskał przywiązanie małoletniego Alfonsa, w skutek wielkiéj zręczności w ćwiczeniach gimnastycznych. Rozgniewany nakoniec uporem Padewczyka dobył szpady.
Ascanio wsunął swą z najzimniejszą krwią do pochwy.
— Dzisiejsze zajście nauczy pana, jak wypada sobie postępować z ludźmi mego stanu. Potrzebowałeś pan lekcyi, dałem ci ją... A teraz przepuść pan kapitana królewskich Fanfaronów.
Teraz Conti uważniej spojrzawszy na Padewczyka, spostrzegł, iż Ascanio w saméj rzeczy otrzymał stopień kapitana. To odkrycie wzbudziło w Contim życzenie, wejścia z Padewczykiem w bliższe stosunki.
— Sinior Ascanio, — rzekł Sir Wiliam; — racz mi przebaczyć. Nie spostrzegłem znaków cechujących twego nowego stanu... Ofiaruję ci zgodę.
I wyciągnął rękę do Padewczyka; lecz ten założył ręce w tył.
— Przyjmuję zgodę, — odpowiedział Ascanio z zuchwałością; — ponieważ moja wspaniałomyślna natura nie pozwala na przelewanie krwi... Lecz co się tycze, uściśnięcia ręki, to nie zapominajmy o przepaści jaka nas od siebie dzieli... Nazywaj mnie pan Sinior dell’Acquamonda, ja zaś będę cię nazywać, kochanym, lub przyjacielem, co dostatecznie wykaże, nasze różne stanowiska w towarzystwie... Do widzenia szanowny...
— Do widzenia, panie dell’Acquamonda!
Na progu Ascanio zatrzymał się i obdarzył Sir Wiljama protekcionalnym ukłonem.
— Czy masz pan wstęp do pałacu hrabiego Castelmelhora? — zapytał Conti.
— Naturalnie... rano i wieczór, mam do niego wstęp, jako dowódca rycerzy Firmamentu; a jako przyjaciel jego wielmożności mogę bydź u niego w każdéj chwili, we dnie i w nocy.
— Co za rzadki przywilej! No, sinior, jakkolwiek nizko upadłem, pozostało mi jednak w woreczku sto francuzkich luidorów... które należą do pana...
Ascanio natychmiast przybiegł do pana Conti.
— Czy dobrze? — zapytał Conti. — Oto wprowadzisz mnie pan do hrabiego.
— Mogę to zrobić, — wyszeptał Ascanio — Jestem gotów wyświadczać ci jaką łaskę, i...
— Już dosyć tego udawania! — groźnie przerwał Conti; — daję pieniądze, i nie pozwalam, żeby zemnie tak długo szydzono. Czy możesz mnie pan zaraz zaprowadzić?
W téj chwili drzwi gabinetu otworzyły się i łysa głowa lorda Fenshave wsunęła się do pokoju.
— Sir Wiliamie! — rzekł lord; — już od godziny czekam na ciebie.
I zamknął za sobą drzwi.
— A to okropność! — zawołał Conti z gniewem. Muszę odłożyć wizytę do wieczora... na godzinę szóstą...
— Nie można!... O szóstéj godzinie będę się ubierać na miłosną schadzkę.
— Więc o siódméj...
— Nie mogę!... o siódméj upojony miłością, będę u nóg mojéj ubustwianéj...
— Przeklęty łotr! — wyszeptał Conti; — więc o której godzinie?
— Tak... — rzekł Ascanio; — tak o godzinie ósméj... dobrze o ósméj, jeżeli mi nie przeszkodzą nieprzewidziane okoliczności; mogę... przynajmiéj, tak mi się zdaje...
Milord zadzwonił.
— Prędzéj! — zawołał Conti; — potrzebuję bydź pewnym.
— Dobrze, daję ci słowo.
— Gdzież się zobaczymy.
— Tutaj w ogrodzie.
— Któż panu otworzy furtkę.
— Jestto moja tajemnica, szanowny panie, — odpowiedział Ascanio uśmiechając się. — Na szatana... takie tajemnice nie zdradzają się!... Ha! ha! ha!
Milord z niecierpliwością zadzwonił. Szanowni przyjaciele rozstali się.
Za nim znowu się spotkają; musimy wypełnić swój obowiązek i przedstawić czytelnikowi miss Arabellę Fenshave, jedyny spadkobierczynię milorda. Tutaj przedstawia się nam stosowna okazya powiedziéć: Lepiéj późno, aniżeli nigdy, tembardziéj że rzecz idzie o przyjemny znajomość.
Miss Arabella Fenshave była typem Angielki, i również godna ciekawości, jak jéj szanowny ojciec. Była wysoka biała, cienka i wyprężona. W latach pierwszéj młodości, zapewne przedstawiała typ znośnéj miss; lecz teraz, według obliczeń najskrupulatniejszych znawców, liczy trzydziesty piątą wiosnę swego życia. W jéj twarzy uderzała nadzwyczajna wielkość wierzchniéj wargi: miss z dumy pokazywała szereg wielkich wierzchnich zębów, bardzo białych; małe dzieci bały się tych zębów.
Taka piękność jest rzadką w Anglii. Daję się spostrzegać jeszcze rzadziéj w innych krajach, wyjąwszy Afryki, gdzie wiele małp jest obdarzonych ty pięknością.
Oprócz téj charakterystycznéj i narodowéj cechy, mis Arabella była bardzo pięknie zbudowaną, jak mówię na prowincyi. Jéj oczy były ogromne, i brudnego, niebieskiego koloru, połysku szkła; nos prosty i cieniutki; jéj szyja długa, z wydatnemi muszkuły, wyłaziła z pomiędzy ramion zaledwie widzialnych. Jéj talia była cienka i w sam raz niezgrabna. Zresztą nic nie wiemy o jéj rączkach, i miara jéj nóg nas nie doszła.
Pod względem moralnym, miss Arabella była z tych mglistych i romantycznych dziewic, które bez polewania wyrastają na płodnym gruncie wesołéj Anglii. Nasza miss bezwątpienia, zajęłaby nie ostatnie miejsce pomiędzy niebieskiemi pończochami lub w żeńskim klubie pod prezesostwem miss Maryi Anny Walcker.
W siedmnastym wieku, kiedy emancypacya kobiét nie udawała się, angielskie miss, dążące za sławą, wiedziały czém się zajmować. Nie umiały władać piórem, a szpada zbyt ciężka dla rączki kobiecéj: ograniczały się więc na zwyczajnéj niewieściéj broni, lecz używały jéj dla dopięcia wysokich celów.
Miss Fenshave, przez ognistą miłość, jaką pałała ku ojczyźnie, chciała jéj przynieść przysługę jak Judyta; tylko nasza miss nie myślała o morderstwie, lecz o mężu.
Samolubna kobietka chciała przykuć do swego tryumfalnego wozu wszystkich Portugalczyków, i skutych oddać pod panowanie Anglii, wyjeżdżając z Londynu miss dała sobie słowo że razem z ojcem zawojuję całą Portugalję, cel godny pochwały, który jak późniéj zobaczemy, rzucił jéj do nóg kochanka ze szlachetnego rodu!
Tego dnia, za pośrednictwem Baltazara naznaczyła sam na sam, pięknemu kapitanowi królewskich fanfaronów. Zorza już ją: zastała przy toalecie, chociaż śliczna miss naznaczyła schadzkę na wieczór. Suberetka spotrzebowała wszystkie zasoby swéj umiejętności, ażeby jéj dodać piękności, musimy oddać jéj sprawiedliwość, ze swoją usilnością jako tako swój cel osiągnęła: o godzinie piątéj, można było wziąść miss, z niejakiéj odległości, za woskową figurę, dobrze ubraną; ażeby zupełnie mogła oczarować, naszéj miss brakowało tylko życia pięknych miss.
— No i jakżeż wyglądam zapytała Arabella Pacienzy swéj gardorobiany.
— Jesteś pani piękniejszą, aniżeli wypada bydź piękną kobiécie, — odpowiedziała purytanka z westchnieniem. — Ah! gdyby szanowny Jedediat Drac, mój mąż z ciała, i mój ojciec z ducha, wiedział że jego najukochańsza ulubiona tak jest zajętą ziemskiemi próżnościami!... Lecz biblia mówi „Zgrzeszyłeś, służ więc Filistynom; a długo będziesz niewolnikiem ich.
— Więc mówisz, że jestem bardzo piękna, — zawołała miss Fenshave, nie uważając, ale słowa zacytowane z biblii były brażającemi; — spodziéwam się że toż samo powie zuchwały i dumny żołnierz, który śmiał na mnie swój wzrok zwrócić, kocha mnie, jego oczy powiedziały mi to... Ah! jak jest piękny, jak potężny Castelmelhor!.. Lecz on jeszcze młody i bojaźliwy, zapwne lęka się odmownéj odpowiedzi... Chcę go ośmielić przez tego włoskiego żołnierza, który do mnie tak czuły list napisał...
— Próżność próżności i wszystko próżność! — rzekła Pacienza po cichu.
— Czyż możesz tak mówić? Czyż nie wiesz, jak szlachetne mną miota uczucie? Ach! gdyby mi się udało przemienić tego dumnego faworyta na swego i Anglii wassala!... O! Pacienzo! moje imię przeszło by do potomności!
— Ziemska sława jest przechodnią! — poważnie wyrzekła garderobiana — a testament mówi: „Nie licz na ziemskie mamony!“
Arabella z pogardę spojrzała na służącę i rozkazała sobie podać olbrzymi kawał beessleeku i butelkę piwa, dla wzmocnienia sił fizycznych. Zjadłszy taką porcyją, która by była dostateczną dla cztérech Francuzek, usiadła na sofie i pogrążyła się w uroczych marzeniach, czekając na naznaczone sam na sam.
Nakoniec wybiła dawno oczekiwana godzina. Wtedy to Arabella starała się zarumienić, przypomniawszy sobie, że bohaterki romansów zwykle się rumienią w podobnych okolicznościach; lecz pomimo zatrzymania oddechu, jéj gęsta krew nie chciała się rzucić do głowy.
Widząc to, Arabella wyrzekła się rumieńca i że drżeniem zeszła do ogrodu.
W ogrodzie nie było nikogo. Arabella z niecierpliwości zaczęła czynić spostrzeżenia nad księżycem, który zwolna płynął pomiędzy obłokami, jak srebrna łódź srebrną otoczona pianą. Arabella przedeklamowała diwie czy trzy ody do białéj królowéj nocy, któréj kolor twarzy tak jest podobny do cery angielskich piękności, i która zwykle służy za przedmiot angielskich elegij; lecz księżyc żartując sobie z pochlebstw których mu nie szczędzono, zaszedł za obłoki i je dyną córkę lorda Fanshaw pozostawił w ciemności.
Arabella była przymuszoną po omacku odbywać daléj nudną przechadzkę. Nocny wiater, lekko przewiewając, przynosił do niéj zapach róż i jaśminów. Zefir igrał z jéj lokami, przywabiany pięknym zapachem swéj mitologicznéj małżonki, róży; (miss Fanshaw nie szczędziła różanej essencyi); lecz nocny wiaterek był wilgotny, a zefir zimny. Arabella nie była zadowoloną z ich igraszek.
Miss przechadzała się obtulona w jedwabnych sukniach; pozwalała muskać chłodnemu wiaterkowi obnażone ramiona i rosiła maleńkie trzewiczki we wilgotnéj trawie. Tak przechadzała się z pół godziny.
Nakoniec, kiedy już zamierzała powrócić do domu, klucz z łoskotem obrócił się w zardzewiałym zamku furtki; furtka otworzyła się i silnie zatrzasła.
— Co za nieostrożność! — szepnęła Arabella.
W téj chwili dały się słyszéć kroki w głównéj allei. Człowiek cały pokryty złotem i axamitem, padł jak bomba u nóg miss Fanshaw.
— Kto jesteś? — zapytała miss cicho z westchnieniem.
Księżyc, który w téj chwili ukazał się z po za obłoków, przyjął na siebie obowiązek odpowiedzenia na to zapytanie, pokazując prześlicznego Padewskiego kawalera w całym blasku galowego kostjumu.


VI.
Dwa sam na sam.

Ascanio nie znacznie podłożył pod kolana chustkę, ażeby nie powalać swych pięknych białych spodni. Pomimo téj ostrożności, wykazującéj jego zimną krew, Ascanio odgrywał rolę czułego kochanka.
— Niezrównana Arabello! — szeptał Włoch dźwięcznym głosem: — jestemże na ziemi czy téż wzniosłem się w przestrzeni Empireusza?... Kiedy spojrzę po sobie, widzę iż jestem na ziemi, bo tylko jestem człowiekiem; kiedy spojrzę na ciebie, zdaje mi się, iż jestem w Niebie, bo ty jesteś bóztwem.
Skończywszy ten frazes, Ascanio chciał uchwycić rękę Arabelli i w udaném uniesieniu obsypać ją pocałunkami; lecz piękna dziewica uciekła jak sarna spłoszona przez zuchwałego myśliwca i zatrzymała się w odległości kilku kroków.
Piękny Padewski kawaler podniósł chustkę, na palcach zbliżył się do Arabelli i znowu przyklęknął.
— Nieubłagana piękności, czyliż nie przejmujesz się żalem na widok mych cierpień?
— Ten żołnierz jest ślicznym mężczyzną! — pomyślała miss Arabella Fanshaw.
— Czyliż byś minie dała téj ręki, za którą oddałbym wszystkie skarby świata?... Na palcach téj rączki, — pomyślał sobie Włoch błyszczą brylanty, wartości kilku tysięcy pistoli!
— Szanowny panie — wyjąkała nakoniec Arabella zgodną pochwały wstydliwością; — być może.... iż tak zpóżniona pora...
— O! co za boska rozkosz słyszéć dźwięk ulubionego głosu! — szeptał Padewczyk, przeplatając słowa głębokiemi westchnieniami.
— Powinnam panu powiedziéć.... — zaczęła miss Fanshaw.
— Mów, gwiazdo mego losu! Mów... mów długo... mów wiecznie!...
— Muszę się przyznać!...
— Nakoniec usłyszę te słowa, zaktórebym oddał me życie!
— Mówi tak, jak nigdy nie słyszałam! — pomyślała Arabella. — Lecz przecież mam na téj ziemi swój zamiar, który muszę przyprowadzić do skutku.
— I cóż, ubóstwiany aniele! — zapytał Ascanio.
— Bardzo się mylisz, panie — odpowiedziała Arabella; — zawołałam tutaj pana nie w jego interessie.
Padewczyk natychmiast wstał i schował chustkę do kieszeni.
— A dla czegóżeś mię przywołała, idol mio? zapytał Włoch z ironicznym uśmiéchem.
— Mówiono mi... Lecz czy czasem pana nie obrażę, ofiarując mu ten brylant?
— Prześliczna miss, dajesz mi pytanie, na które może rozsądnie odpowiedziéć dziecko jeszcze nie odstawione od piersi.... Przysięgam na Bachusa! Mógłżebym się obrazić? Dla czegóżby?.. Będę nosić ten pierścień do śmierci, a nawet po śmierci, prześliczna Arabello!
Włoch zważył pierścień i ocenił brylant.
— Dadzą mi za niego sto pistoli, — pomyślał. — Lecz czego ona u djabła chce.
Arabella widocznie się zmięszała. Zuchwałość Pądewczyka wzięła za obejście wielkiego pana. Przy świetle księżyca zdawał się być prawdziwie pięknym.
Miss Fanshaw zapytywała się: czyby nie było lepiéj dać mu wolność działania za samego siebie? lecz pamięć na jéj cel, ostatecznie wpłynęła na jéj postanowienie: musiała dokonać wielkiego dzieła, to jest zawojować Portugalję dla Anglii; tylko za takie zwycięstwo mogła osiągnąć laurowy wieniec.
— Racz mię wysłuchać, szanowny panie — zaczęła miss; — zdawało mi się....
— Słucham cię pani, ciebie, która jesteś godna siedzieć na tronie! — zawołał Ascanio.
— Zdawało mi się — mówiła daléj: — iż jeden ze znakomitszych magnatów tutejszego dworu...
— Bez wątpienia, mój przyjaciel... jak się nazywa?
— Ludwik de Souza.
— Kochany hrabia!... hrabiątko... jak mówi król w chwilach, kiedy go rozweselę. Mów daléj, moja królowo!
— Pewnego razu zdawało mi się.... widziałam go raz tylko... jego spojrzenie za trzymało się na mnie tak....
— Ha! ha! ha! my znamy te spojrzenia, my, porywcy kobiecych serc... Ha! ha! ha!
Hrabia jest młody; bez wątpienia nie śmié wyznać swych uczuć...
— Bardzo być może... Povera!
Ascanio powstrzymał śmiech i zaczął udawać zasmuconego.
— Czarująca Arabello — rzekł Włoch; — rozumiem resztę. Pani kochasz! Oh! Pomimo méj całéj miłości, którą pałam ku tobie, pójdę jednakże do hrabiego Caslelmehor, jeżeli się pani podoba, ponieważ jestem twoim niewolnikiem... chociaż, prześliczna miss, podobna rola nie przystoi memu znakomitemu rodowi i wysokiemu stanowisku, jakie zajmuję przy dworze.
— Czyliżbym się pomyliła! — pomyślała miss Fanshaw; — czyżby on w saméj rzeczy należał do dworu? Wprawdzie wygląda na wielkiego pana, i bardziej mi się podoba aniżeli hrabia Castelmelhor.
— Oprócz tego — mówił daléj Ascanio zapalając się; — czyż człowiek ten jest godzien miłości, którą widocznie pani czujesz ku niemu? Zwyczajny szlachcic, ma niezrównana... Bez żadnego wpływu, cara mia!
— Jakto! co takiego! — zawołała miss Fanshaw; — on przecie słynie jako najmożniejszy i najsilniejszy pan przy dworze jako najstarożytniejszy szlachcic Portugalii?
Padewczyk roześmiał się najnaturalniéj.
— Oto jak się tworzą opinje! — zawołał Włoch. — Przysięgam na Bachusa! jeżeli on jest najsilniejszym i najznakomitszym panem, za kogoż mnie mają?
— Pana? — zapytała zdziwiona Arabella.
— Tak jest, miss.. mnie... mnie biédnego Ascania Macarone dell’Acquamonda, naczelnego dowódzcę wojsk królewskich, posiadacza przeszło trzydziestu zamków w starożytnym Lacyum który pomiędzy swymi znakomitymi przodkami nawet panujących liczy.
Piękny Padewski kawaler wypowiedział tę tyradę z najbezczelniejszą śmiałością. Miss Fanshaw natychmiast zaczęła na niego spoglądać z szacunkiem i zadziwieniem.
Jednakże rzekła:
— Lecz mnie uwiadomiono, iż pan jesteś tylko zasłużonym żołnierzem...
Ascanio ujął się rękom a pod boki i zaczął się śmiać szalenie.
— Wyborna bajeczka! — zawołał doskonała bajeczka! cudowna bajka! lecz powiédz mi, moja nieoceniona, kto jest i twórcą téj nieprawdopodobnej bajki?......
Ja jestem wysłużonym żołnierzem!... Przysięgam na czterdzieści osm pokoleń mych przodków, jest to zadziwiającém!..
— Szanowny panie — przerwała Arabella ze wzrastającém pomieszaniem, — racz mi przebaczyć... O ja nieszczęśliwa! — pomyślała miss; — sama zniszczyłam swe szczęście, moją sławę! obraziłam go! O ja nieszczęśliwa!
— Aniele, co ci mam przebaczać? — zaczął Ascanio: — czyż ci nie wolno czynić, co ci się tylko podoba? Chciałbym tylko wiedziéć, co za zuchwały łotr...
— Baltazar, sługa mego ojca!
Baltazar?.. To imię jest mi znane... Lecz — Baltazarów tak wielu na-świecie. Zresztą, wszystko jedno, bajka jest wyborna, i ja dam dziesięć dublonów temu łotrowi za ten dowcip. Lecz powróćmy do szczęśliwego hrabiego Castelmelhor. Jeżeli sobie życzysz, prześliczna gwiazdo, powiem mu...
— Nie mów mu pan! — gwałtownie przerwała Arabella.
Padewczyk ujął się pod boki.
— A więc zmieniliśmy swe zdanie? — zapytął z wyrazem twarzy i akcentem nie do oddania.
— Tak.
— Ha! ha! ha!... Byłem tego pewny!.. Moja niezrównana, czy pozwolisz mi zacząć rozmowę od tego miejsca, w którém nazwisko hrabiego Castelmelhor położyło tamę wylaniu naszych zobopólnych uczuć?
Arabella nic nie odpowiedziała; lecz przy słabym blasku księżyca, Ascanio spostrzegł jak się rozwarły szczęki jego nieocenionéj piękności i ukazał się rząd białych zębów, któreby go żywcem pozrzéć mogły.
Spostrzegłszy to Włoch wyjął z kieszeni znaną nam chustkę, rozpostarł ją na ziemi i przyklęknął na jedno kolano.
Podczas gdy piękny Padewski kawaler zajmował się rozpostarciem chustki, co wskazywało iż w jego miłosnym charakterze przebijało się wiele skłonności do ekonomii, ogrodowa furtka znowu skrzypnęła i czarny cień przemknął się pomiędzy drzewami.
— O-ho! — szepnął cień, spostrzegłszy Ascania u nóg Arabelli; — mamy tutaj kogoś.
Cień zaczął się przyglądać i poznał miss Fanshaw. Cieniem był Conti de Vintimille.
— Łotr nie dostanie moich piéniędzy — pomyślał Conti, — Ja sam wplączę się w jego sprawę i wygram sto luidorów.
Conti stanął za drzewami, z po za których mógł wszystko widzéć nie będąc wi dzianym.
—Okrutna bogini — zaczął Ascanio — powracam do mych poprzednich wyznań; ile pamiętam, prosiłem o pozwolenie ucałowania téj ręki, a pani odmawiałaś mi, pod pozorem omyłki.
Conti usłyszał pocałunek. Bez wątpienia był on jednego zdania z Baltazarem, gdyż rzekł:
— Sławnie dobrana para!
Padewczyk mówił daléj z uniesieniem:
— O! co za szczęście dotknąć się ustami rączki, która jest miększą od najdelikatniejszego axamitu... O! piękności nie zrównana! to pozwala mi się karmić nadzieją, iż ty pani nie będziesz już odrzucać mojéj miłości, miłości tyle skromnéj, ile czułej; tyle czułej, ile szczeréj, tyle szczeréj ile gorącéj!
— Szanowny panie! — wyszeptała pomięszana Arabella.
Ascanio z głębi piersi wydobył silne westchnienie.
— Jak głos twój jest harmonijnym! — mówił cicho Padewczyk — jak słodkie jest jego brzmienie!... Uspokój się me serce! ty chcesz rozsadzić mą pierś... Mówię to do mego serca, miss... Powiedz, mi, idol mio, powiedź mi, iż, nie jesteś nie czułą na me wrzące uczucia, które mię trawią....
— Szanowny panie!... — szepnęła Arabella Ascanio już sięz mordował klęczeniem. Zerwał się więc, a wyprostowawszy się rzekł:
— Prześliczna gwiazdo mego serca, proszę ostatecznie o twą rękę!
— Mój Boże!
— Co pani na to odpowiesz! — zapytał Ascanio.
— Lecz...
— Zważ pani, potajemny ślub... wszak to najprzyjemniejsza rzecz w świecie; a prócz tego najmodniejsza!
— Prawda! — pomyślał Conti de Vintimille.
— Więc pan chcesz?.. — zapytała Arabella.
— Koniecznie, moja droga; w przeciwnym bowiem razie nie powiedziałbym ci ani słowa. A więc rzecz skończona... jutro...
— Jednakże...
— Ani słowa więcéj, lub pomyślę żeś jeszcze niezapomniała o hrabi Castelmelhor...,
— O! jak można!...
— Doskonale!.. Więc jutro wieczorem przebierzesz się pani.... włóż na siebie nieco kosztowności... tak téż... choć cokolwiek... Ja czekać będę przy furtce, i ty będziesz moję, niezrównana miss!... Nazywać cię będę senorą Macarone dell’Aquamonda; a jeżeli zachcesz miéć jeszcze tytuł, to Cesarz Niemiecki, z którym jestem bardzo dobrze, nada mi tytuł jakiego Rzymskiego księcia... a gdyby potem jeszcze ci się zachciało tronu, postaramy się i o tron, moja gwiazdo; moi znakomici przodkowie pozostawili mi prawa na Konstantynopol, który teraz znajduje się w rękach nieczystych wyznawców Mahometa.
— Tron... Konstantynopol! — wyjąkała miss Fanshaw, któréj słaby umysł zaczął się mięszać.
— Tak jest, moja prześliczna; rzecz skończona. Jutro!.. A teraz powróć do domu, ażeby milord niczego się nie domyślił.
Włoch szybko wprowadził ją na schody bez cermonii zamknął drzwi za nią.
Następnie rzekł ocierając czoło:
— W życiu mojém nie byłem w przykrzejszém położeniu... brzydka, głupia i dumna... To prawda, lecz milord posiada książęcy majątek w Northumberlandzie; jest jego jedyną dziedziczką, a ja potrzebuję ustalić mój byt.
Tymczasem miss Fanshaw przebiegła wszystkie schody domu i rzuciła się w objęcia Pacjencii, małżonki wielebngo Jedediaha Drake.
— Tron!.. Konstantynopol! — rzekła — życzenia moje spełniły się! potomność wspominać będzie moje imię.
Próżność nad próżnościami! — odrzekła na to surowo Pacjencja.
Gdy Ascanio, wesoły, z zwycięzką miną schodził z przedsionka domu, zbliżyła się do niego czarna postać i zatrzymała się u schodów.
— Senor dell’Acquamonda, — rzekł Conti — nie chciałem przeszkadzać twojéj miłosnéj schadzce...
— Podsłuchiwałeś pan? — przerwał Ascanio, widocznie rad, że wiedziano o jego miłostkach.
— Trochę... Lecz spieszmy się teraz.
— Jestem na twoje rozkazy... Czyś przyniósł sto luidorów?
— Bezwątpienia — odrzekł Conti — lecz zatrzymam je przy sobie.
— Skoro tak, sam pójdziesz do pałacu.
— Doprawdy?.. W takim razie, jutro, zamiast miss Fanshaw, ujrzysz na schadzce trzech lub cztérech lokai milorda, którzy potrzaskają kości waszéj Wielmożności.
Ascanio pomyślał chwilę.
— Senor Conti — rzekł wreszcie — jesteś nieszczęśliwy i znałeś niegdyś pomyślniéjsze dni; okrucieństwem — by było pozbawiać cię tego szczupłego zarobku. Pomyślność czyni nas wspaniałymi, to wiadomo: przeto oddam ci darmo usługę, któréj żądasz odemnie i dopomogę ci moim wpływem.
— To bardzo pięknie z twéj strony! — odrzekł ironicznie Conti — idźmy!
Gdyby dawny faworyt niemiał był planów na przyszłość, w których ziszczenie wierzył, nie byłby za tak małej cenę dochował tajemnicy Padewczykowi; lecz liczył na swoje widzenie się z Castelmelhor’em; zobaczemy zaraz czy jego rachuby były prawdopodobne.
Przeszli obaj kratę ogrodu i udali się spiesznym krokiem ku pałacowi hrabiego. Tę no cną wycieczkę odbywali w milczeniu. Każdy z nich myślał o swoich interesach. Conti przysposabiał się do spotkania: rozważał w jaki sposób ma się odezwać i obmyślał warunki. Piękny kawaler Padewski marzył o obfitych żniwach, wspaniałych parkach, zamkach feodalnych i ładnych wassalkach. Nie posiadał się z radości, i gdyby był sam, nie wątpliwie na znak ukontentowania, zatańczył-by menueta na środku ulicy.
Przybyli wreście na próg pałacu. Ascanio był w uniformie; wszedł przeto i wpuścił za sobą Antoniego Conti.
Następnie odźwierny stojący przy drzwiach gabinetu Jego Excellencii otworzył i oznajmił kapitana rycerzy Niebokręgu.
Macarone wszedł pierwszy, i protektorskim gestem wezwał za sobą Conti’ego.


VII.
Trzy pary wyżelków angielskich.

Wchodząc do gabinetu Castelmelhorr’a, piękny kawaler Padewski nie porzucił swéj zwycięzkiéj miny, która była głównym jego wdziękiem. Jeszcze pod wpływem swojego świeżego trjumfu, przeszedł pokój śmiałym krokiem, podniósł z niechcenia rękę do kapelusza i zaledwie ukłonił się hrabiemu, który nawet oczu do niego nie odwrócił.
— Senor — odezwał się — przedstawiam Waszéj Excellencii biednego chłopca, jednego z moich kolegów, który pamięta szczęśliwsze czasy, i...
— Niech się uda do mojego intendenta — rzekł z roztargnieniem hrabia.
— Senior..., — chciał dodać Ascanio. Lecz hrabia wychodząc z zamyślenia, zwrócił oczy ku niemu. Padewczyk odkrył głowę natychmiast, i, opuściwszy ręce, oddał najuniżeńszy ukłon.
— Ah!.. to ty — rzekł hrabia — idź precz!
I Castelmelhor odwrócił się.
Jego Excellencja jest łaskaw obchodzić się ze mną z nadwyczajną poufałością — mruknął Padewczyk do ucha Conti’ego.
— Hrabio de Castelmelhor — rzekł ten ostatni z pewną godnością, zbliżając się nagle — ten człowiek wprowadza cię w błąd. Nie jestem jego kolegą, i był czas, że ty hrabio, miałeś sobie za zaszczyt być moim. Nie udam się do twojego intendenta, gdyż z tobą pragnę pomówić. Spojrzéj na mnie, senor. Czém teraz jesteś, ja tém samém byłem. Antoni Conti miał prawo spodziewać się grzeczniejszego przyjęcia u swojego kolegi i następcy.
— Antoni Conti — odrzekł obojętnie Castelmelhor; — co robisz w Lizbonie?
— Szukam szczęścia, senor.
— Szczęście nieznajduje się dwa razy, mój panie... Nie mam zresztą czasu słuchać cię.
— Tém gorzéj dla mnie, senor!... tém także gorzéj dla ciebie!.. gdyż u waszéj Excellence spodziewałem się znaleźć szczęście, a mnich dał mi czém za nie zapłacić.
— Mnich! — zawołał Castelmelhor ze drżeniem.
— Mnich! — powtórzył do siebie Macarone; — przyrzekłem sobie, że odkryję tajemnicę téj świętobliwéj osoby, lecz miłość!...
— Rozkazałem ci wyjść! — rzekł hrabia, wskazując mu rozkazująco drzwi. — Idź precz Piękny Padewczyk przywołał na usta najprzyjemniejszy uśmiech i ukłonił się z wdziękiem jego Excellencii. Poczém pośpieszył z wykonaniem rozkazu. Conti chciał niby wyjść za nim.
— Zostań, senor de Vintimille — rzekł Castelmelhor.
Conti powrócił i stanął przed hrabią.
— Powiedz, co wiész o mnichu? — zapytał ten ostatni po chwili milczenia.
— Wiem że jest ajentem lorda Ryszarda Fanshaw.
— Mylisz się. Czy to wszystko?
— Bynajmniéj... Wiem że jego wysłańcy napełniają Lizbonę, i że trzy czwarte części miasta do niego należą!
— To rzecz wątpliwa, i moi ludzie mi to mówią... Czy to wszystko co wiész?
— Nie... Wiem rzecz, która położy koniec waszym wahaniom się, senor, i pomimo waszéj woli, posunie rękę waszą ku téj koronie któréj pragniesz od tak dawna.
— Co to ma znaczyć? — zawołał Castelmelhor wstając; — czyliż mię oskarżają?
— Byłem sekretarzem milorda ambassadora Anglii. — przerwał Conti — Jego Wielmożność mówił, iż przez mnicha wiedział o najtajniejszych zamiarach Waszéj Excellencii.
— Zawsze ten człowiek! — poszepnął Castelmelhor.
— Mamże ci wyznać moją tajemnicę, senor? Pochodzi ona od mnicha i miałem odkryć ją milordowi; lecz jestem dobrym Portugalczykiem; sądziłem więc że lepiéj było...
— Mów! — rzekł Castelmelhor.
— A potém — mówił daléj Conti — przekonany byłem, że Wasza Excellencja lepiéj mi zapłacisz.
— Czegóż żądasz?
— Nic, dopóki będziesz hrabią de Castelmelhor; twojego zaś miejsca, tytułów, słowem twojego dziedzictwa, gdy będziesz królem portugalskim, senor.
— Starszy Souza pomyślał przez chwilę.
— Otrzymasz to wszystko — rzekł w reszcie rozciekawiony — Lecz mów prędko.
— Zeszłéj nocy — rzekł Conti — w kaplicy klasztoru Benedyktynów, księże infant zaślubił pannę de Savoie-Nemours, królowę, jeżeli ten tytuł lepiéj wam się podoba, senor... i ręczę wam że ani myśli rozłączyć się z nim.
— Ależ to jest zbrodnia obrazy majestatu! — poszepnął Caslelmelbor — są w mojéj mocy! wszelka przeszkoda zniknęła!.. jestem...
— Niech Bóg strzeże Waszą Królewską Mości! przerwał Conti, kłaniając się aż do ziemi.
Spojrzenie dumy rozjaśniło oko Castelmelhor’a, który odepchnął, gwałtownie krzesło i postąpił kilka kroków.
— Królem! — pomyślał — królem ja!.. Zbyt długo wahałem się... Do dzieła! Ten zwitek, zawarty w klasztorze będącym schronieniem mnicha, zwiastuje spisek, lada chwila mogący wybuchnąć... Czas nagli! trzeba go uprzedzić!
Zatrzymał się i spojrzał na Conti’ego.
— Mogę liczyć na tego człowieka — mówił daléj — gdyż ja jestem ostatnią jego nadzieją; odemnie wszystkiego się spodziewa.
— Jakież są twoje rozkazy, senor? — odezwał się Conti.
— Mnich najpiérw! — zawołał Castelmelhor z wybuchem nienawiści — mnich! Tego się należy pozbyć! Dopóki będzie wolny, miéć będę w nim nieprzyjaciela, tém straszniejszego że jest nieznanymi skrycie działa... Każę go schwytać.
— Lecz nie otwarcie, senor, i nie we dnie; gdyż cała Lizbona podniosła by, — się jak wąż, któremu na ogon nadeptano.
— Zgoda więc, w nocy, potajemnie.
— Co do więzienia, nie wiem któreby było najpewniejsze dla niego — odrzekł Conti — w Limoeiro ma liczne stosunki.
— Każę go osadzić w wierzy, przeznaczonej dla przestępców politycznych; zaufany człowiek strzedz go będzie; gdyby to zaś było trudném... to...
Hrabia dokończył znaczącym gestem, na który, Antoni Conti odpowiedział potwierdzającym uśmiéchem.
— Co do nowych małżonków — mówił daléj z ironją Castelmelhor, — postaram się aby przyjemnie spędzili miesiąc miodowy.
Siadł znowu i wziął zbiórka kilka arkuszy czystego papieru.
— Mogę być pewnym ciebie, Conti — mówił pisząc: — twój interes ręczy mi za ciebie. Masz rozpocząć swoją rolę. Weź to.
I oddał mu rozkaz, podpisany przez siebie, zalecający aby słuchano senora Conti de Vintimille, jego zastępcy, jak jego samego.
Conti potrafił zaledwie powściągnąć radość, otrzymując ten rozkaz. Jego nadzieje zjszczałysię. Ten człowiek, który mianował go swoim zastępcę, niejako swoim pierwszym ministrenijmiał być królem za czterdzieści ośm godzin.
Castelmelhor wziął następnie dwa arkusze pargaminu, na jakim pisano rozkazy królewskie, i śpiesznie je zapełnił.
— Każ założyć konie — rzekł do Conti’ego — jadę do króla.
Conti wyszedł natychmiast. Gdy Castelmelhor został sam, ścisnął silnie głowę obiema rękami, jak gdyby chciał zmusić swoje myśli do uporządkowania się i do przedsiębrania pewnego i jasnego planu.
— Tak! — rzekł nakoniec — Wszystko przewidziane! Moje najgorętsze życzenia spełnić się wreszcie muszą!
Włożył dwa arkusze pargaminu do pugilaresu. W téj chwili wszedł Conti.
— Senor — rzekł — kareta czeka na was.
— Jedźmy więc.
— Słówko jeszcze!.. Niepowiedziałem wam wszystkiego co wiem... Wasz brat, Simon de Vasconcellos, jest w Lizbonie.
Castelmelhor zatrzymał się, brwi marszcząc.
— Mówiono mi o tém! — szepnął — Czy widziałeś go?
— Widziałem... w pałacu Xabregas... z infantem i królową.
— Tamże to jego miejsce! — rzekł Castelmelhor z goryczą obym tylko nie znalazł go na mojéj drodze!
Gdy wymawiał te ostatnie słowa, jego głos nabrał groźnego brzmienia. Zeszedłszy ze schodów swojego pałacu, dodał:
— Zostań tu i bądź gotów na każdy mój rozkaz... Polecisz komu... nąprzyklad... tém u błaznowi Padewczykowi... pochwycić mnicha. Dla ciebie zachowuję cóś ważniejszego.
I wskoczył do karety, która potoczyła się szybko do pałacu królewskiego.
Alfons w téj chwili był bardzo zajęty. Jego szwagier. Karol II. przysłał mu niedawno trzy pary owych maleńkich piesków, które późniéj nazwano pieskami króla Karola (king’s Charles).
Król naturalnie polubił natychmiast namiętnie te prześliczne zwierzątka. Zamykał się z niemi w swoich apartamentach i po całych dniach przypatrywał się zabawom téj psiarni w minjaturze, czesząc małym złotym grzebieniem miękki i jedwabisty włos ich długich uszu.
Łatwo się domyśleć, że król, tak zajęty, nie przyjmował nikogo pod żadnym pozorem; lecz Castelmelhor nie zważał na podobne przeszkody. Straż i służba wpuściła go, nie mówiąc ani słówka, a odźwierni pokojowi nie oznajmili go nawet.
Wszedł. Król leżał na dywanie, wystawiwszy głowę na zabawkę sześciu pieskom, którym to widać podobało się; gdyż igrały na wyścigi z krółewskiemi włosami.
Alfons tak był zatopiony w tej excentrycznéj rozrywce, że nie uważał wejścia Castelmelhor’a. Śmiał się, potrząsał głową dla przestraszenia swoich ulubieńców, brał w zęby jedwabisty włos ich uszu, i mruczał naśladując ich warczenie i ukazując żywe oznaki radości.
Castelmelhor popatrzał na niego w milczeniu. Uśmiéch głębokiéj wzgardy przebiegł po jego ustach: lecz ponieważ nie przybył dla czynienia spostrzeżeń fizjologicznych, przywołał na twarz wyraz pełen żartobliwéj dobroduszności i kładąc się również na dywanie położył głowę pomiędzy psami, które cofnęły się przelęknione.
Król brwi zmarszczył i smutnie spojrzał na przestraszone pieski, które otoczyły w pewnéj odległości nieznajomą głowę Castelmelhor’a
— Nie mogęż miéc ani chwili odpoczynku? — zawołał wstając i uderzając gniéwnie nogą.
To poruszenie inny nadało obrót przelęknieniu piesków. Schroniły się one po za obfite kędziory Castelmelhor’a, i widząc że nowo przybyły był dosyć pobłażający, rzuciły się wszystkie na niego i rozpoczęły na nowo z zapałem zabawki, które im przerwano.
Przez chwilę król uczuł zazdrość; lecz wkrótce, zabawny wyraz twarzy Castelmelhor’a, którą zasłaniały rozczochrane włosy zmienił jego humor. Ukląkł, i zaczął podbudzać tę pigmejską psiarnię, która tego wcale nie potrzebowała. Za każdą razą, gdy który z piesków targnął z całéj siły za włosy hrabiego, król nieposiadał się z radości i wyrażał ją w głośnych wybuchach śmiéchu.
Każda przyjemność musi miéć swój koniec. Niedługo Alfons wysilony wstał, i rzucił się na krzesło.
— Ah!.. ah!.. ah!.. — zawołał — wstań... bo pęknę od śmiechu! Ah!.. wyborny z ciebie chłopak, Ludwiku... Jak to było śmieszne... Nigdy się tyle nie ubawiłem!
Castelmelhor usłuchał, i odgarnąwszy w tył długie wijące się włosy, ukazał uśmiéchające się oblicze.
— Na krew Bragancką! — rzekł Alfons — dla czego nie jesteś zawsze taki? Dziś wart. jesteś tyle złota ile sam warzysz, i nie oddałbym cię za dwie pary takich psiaków.
— Bo jestem uradowany, Najjaśniejszy Panie — odrzekł Castelmelhor, całując rękę króla; — nie powiesz już Wasza Królewska Mość że zakłócam jego rozrywki!.. Znalazłem sposób oswobodzenia na zawsze Waszą Królewską Mość od kłopotów, przywiązanych do najwyższéj władzy.
Castelmelhor poczuł, że się rumieni wymawiając te słowa, którym jego zamiary uzurpacji, nadawały tak przewrotne znaczenie. Lecz Alfons nie dostrzegł tego: uderzyła go jedynie myśl, że nie będzie już potrzebował zajmować się niczém, coby miało jakikolwiek pozór poważnej sprawy.
— Jakiżto sposób? — zawołał — mów prędzéj, a dajemy ci królewskie słowo, że w nagrodę otrzymasz co tylko od nas zażądasz.
— Nie żądam niczego, najjaśniejszy panie; obsypany już jestem łaskami Waszéj Królewskiej Mości... Co się zaś tycze sposobu... niedługo się wytłumaczę... Wszak nie lubisz Wasza Królewska Mość podpisywać pewnych aktów...
— O! nie! nie! — rzekł żywo król.
— Kazałem więc wyryć pieczątkę, która naśladuje do złudzenia podpis Waszéj Królewskiéj Mości.
— A! to doskonale.
— Tym sposobem, najjaśniejszy panie.
— Nie będziesz mi już przedstawiał nigdy łych nieznośnych pargaminów?...
— Nigdy, najjaśniejszy panie... i oto ostatnie, które Wasza Królewska Mość podpiszesz.
Castelmelhor wymówił te słowa ze wzruszeniem, tak przystosowanie było uderzające i okrutne; dobył następnie z pugilaresu dwa, już przygotowane pargaminy.
Na ten widok, król zbladł i cofnął się jak dziecko, któremu podają napój gorzki i odrażający..
— Lecz to zdrada, mości hrąbi! — rzekł — obiecujesz mi, że nie będę już podpisywał, a tymczasem podajesz mi znowu...
— To ostatnie, najjaśniejszy panie.
— Idź do djabła!
Castelmelhor schował pargaminy do kieszeni.
— Jak się podoba Waszéj Królewskiéj Mości! — rzekł — myślałem, że królewskie polowanie sprawi mu przyjemność, lecz...
— Królewskie polowanie! — zawołał Alfons, którego oczy zabłysły radością.
— Lecz — mówił daléj Caslelmelhor — rycerze Niebokręgu niechętnie słuchają innych a nie Waszych rozkazów, i...
— Czy tylko prawdę mówisz? — przerwał król — czy istotnie myślałeś o królewskiém polowaniu i czy te rozkazy niego się tyczą?
— Jeżeli Wasza Królewska Mość chcesz się przekonać...
Król uczynił poruszenie przestrachu.
— Nie — rzekł — już podpiszę... Daj! daj prędzej!.. O! jak ja cię kocham za to dzieciuchu!... królewskie polowanie!... dawaj!
Ręka Caslelmelhor’a drżała tak, że nie mógł otworzyć pugilaresu. Alfons, w dziecinnéj niecierpliwości, wyrwał mu go z rąk, porwał dwa pargaminy i położył na nich nieforemne głoski, za podpis mu służące.
Potém odsunął je z daleka od siebie; gdyż widok jakiegobądż pisma wzbudzał w nim nieprzezwyciężony odrazę.
Castelmelhor odetchnął, jak gdyby z jego piersi jaki wielki spadł ciężar.


VIII.
Przed burzą.

— Pozbiéraj te szpargały — rzekł król — nienawidzę wszelkiego pisma... muszę kiedy sprawić sobie przyjemność i podpalić, archiwa krolestwa... to będzie bardzo zabawne!
Castelmelhor nie czekał powtórzenia tego rozkazu. Schował spiesznie oba akta i wziął za kapelusz, zabierając się do wyjścia.
— Już! — zawołał Alfons — nie powieszże mi nic o naszém polowaniu? Chcę aby było piękne, don Ludwiku, rozumiesz? Chcę, ażeby Lizbona długo go pamiętała!
— Będzie go pamiętała, najjaśniejszy panie — rzekł Castelmelhor tonem tak poważnym, że Alfons mimowolnie zadrżał.
— Znowuś kwaśny! — rzekł — dopóki nie zrobię czego chcesz, pochlebiasz mi filucie!.. Lecz skoro tylko położę moje nazwisko na tych przeklętych pargaminach, przestajesz się przymuszać; zdaje mi się, że mnie nie kochasz, mości hrabio.
Castelmelhor był jak na torturach. Każdy wyraz króla rozdzierał mu serce jak sztyletem. Jakkolwiek zatwardziałe, serce jego nie ogołocone było jeszcze z wszelkiego uczucia delikatności i honoru. Widok tego nieszczęśliwego króla, który sam wpadał w zastawione na siebie sidła, obudzał w nim wyrzuty od dawna uśpione; wolałby był znaleźć przed sobą przeszkodę, dla nabrania odwagi w czasie walki. Lecz darmo! ofiara wyciągała szyję pod żelazo. Z tych aktów, które Alfons podpisywał nie czytając ich, jeden zawierał rozkaz aresztowania, gdziekolwiekby ich znaleziono, królowéj i infanta, winnych zbrodni obrazy majestatu.
Drugi był po prostu jego abdykacją.
Gdy więc nieszczęśliwy król mówił, że ostatnie rozkazy podpisywał, nie wiedząc o tém mówił istotną i straszliwą prawdę. Gdy śmiejąc się, nazywał Castelmelhor’a złym i zdrajcą, mówił nie ledwie za mało. Cóż dopiéro, gdy wymówił słowa:
— Zdaje mi się, że mnie nie kochasz, mości hrabio! Hrabia chciał odpowiedziéć; lecz takie było wzajemne położenie tych dwóch ludzi, że odpowiedz jego w skutek fatalizmu nowém stała się przystosowaniem.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — muszę się oddalić, gdyż chcę jak najprędzéj oswobodzić Waszą Królewską Mość od kłopotów Ten powód musiał być dostateczny wymówkę dla króla: gdyż rzekł łagodnie:
— Jesteś perły przyjaciół, hrabio; idź i postaraj się, aby nasze dzisiejsze polowanie odznaczyło się pod każdym względem.
Castelmelhor wybąknął kilka słów i wyszedł śpiesznie. Król zaczął się znowu bawić ze swojemi wyżełkami.
Hrabia powrócił do pałach w inném wcale usposobieniu niż widzieliśmy go niedawno. Jeszcze pod wpływem swojego widzenia się z Alfonsem, wstydził się swojego postępowania i brzydził sam z sobą.
Lecz w miarę jak wspomnienie o królu zacierało się, ambicja brała górę. Widział się królem silnym i potężnym, przyprowadzającym — Portugalją na stopień, z którego strąciło ją niedołęztwo Alfonsa. Wypędzał Anglików, powściągał Hiszpanów i przywracał tronowi dawny świetność.
— Nie jest-że to dostateczném — pytał sam siebie — dla okupienia téj wątpliwéj zbrodni, którą nazywają uzurpacją? Zresztą, władza nie należyż się z prawa temu, który jest jéj godniejszy?
Któremu to winowajcy zabrakło kiedy rozumowań na usprawiedliwienie we własnych oczach swojéj zbrodni? Castelmelhor zaledwie potrzebował bronić swéj sprawy: był on zawczasu przekonany.
Hrabia przywołał Antoniego Conti, i miał z nim długą naradę w przedmiocie odbyć się mających nazajutrz wypadków. Naprzód, polowanie królewskie; potém, uwięzienie królowéj i infanta; daléj schwytanie mnicha; a następnie, może, w głębi ciemnego lochu, morderstwo dokonane na téj straszliwéj i tajemniczéj osobie.
Noc już była gdy się rozeszli.
Pomimo to, Conti udał się natychmiast do koszar Fanfaronów królewskich, i kazał zbudzić pięknego Padewczyka, który we śnie polował na lisa w hrabstwie Northumberland.
Ascanio, nieukontentowany, wyskoczył z łóżka i zszedł obaczyć, co za natręt przerwał sen jego.
— Mój szanowny kolego — rzekł, ujrzawszy Conti’ego — czy nie przestaniesz nadużywać mojéj ku lobie życzliwości? Zaprowadziłem cię do Castelmelhor’a, więcéj zrobić dla ciebie nie mogę... Życzę dobréj nocy.
To powiedziawszy, odwrócił się i chciał powrócić do łóżka; lecz Conti zatrzymał go.
— Rozkazuję ci pozostać — rzekł.
— Hę!.. ty?.. ah! ah! ab! ah!.. Rozkazujesz mi?..
Conti, za całą odpowiedz, pokazał mu rozkaz Castelmelhor’a, który mianował go swoim zastępcą.
Ascanio przetarł oczy i przeczytał.
— A co! — zawołał — nie mówiłem że wam, senor, że moja uboga protekcja przyda wam się na cóś?... Zachwycony jestem tém położeniém rzeczy! Szczęśliwym się mienię, iż mogę wam tego pierwszy powinszować.
Padewczyk pozbył się całéj poufałości. Prawiąc ten komplement z przyzwoitym zapałem, kłaniał się za każdym wyrazem. Na zakończenie zaś, wziął rękę Conti’ego i z powagą ją do ust poniósł.
Były faworyt, który odzyskał dawną swoją pychę, nie okazał bynajmniéj zdziwienia na tę uniżoność. Wydał w krótkości Włochowi rozkazy, tyczące się jutrzejszego polowania, i dał mu do zrozumienia, że ważne zlecenie było dlań przeznaczone.
— Jestem cały na usługi Waszej Wielmożności — rzrekł Macaroue. — Szczęśliwy jestem, żem potrafił w niepomyślnych dla niego czasach, przekonać go o mojéj prawdziwéj i szacunku pełnéj sympatyi... Czy mogę co takiego uczynić, coby osobiście było mu przyjemném?
— Możesz — odrzekł sucho Conti — nieprzypominać wcale mojéj Wielmożności o tém, co nazywasz niepomyślnemi dla niego czasami.
Ascanio na znak przyświadczenia, schylił się aż do ziemi.
— Bodaj go djabli porwali! — pomruknął, skoro Conti wyszedł. — Wyrzuć kota przez okno, upadnie na nogi. Faworyci mają tęż samą naturę; trzeba ich pokrajać na cztéry kawałki, chcąc być pewnym że nie wrócą.
Po téj filozoficznéj uwadze powrócił do łóżka, spodziewając się, że przyjemne sny nawiedzą go znowu; lecz omylił się, gdyż widział tylko bladą postać miss Arabelli Fanshaw. Całą noc dręczyła go zmora.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O téj saméj godzinie, mnich czuwał także w swéj samotnéj celi. Sen uciekał od niego; lecz bezsenność jego nie była skutkiem wyrzutów sumienia. Rozgłaszając wieść o tajemném małżeństwie królowéj, podłożył niejako ogień pod minę prochową, mającą wysadzić tron.
Wiedział o tém i nie żałował swojego postępku. W miarę jak zbliżała się krytyczna chwila, jego wątpliwości rozpraszały się; czuł, że odwaga jego wzrasta; a sumienie mówiło mu, że dopełnił powinności.
Spokojny i pełen téj stałości umysłu, tworzącej prawdziwą odwagę, uzbrajał się do walki, którą przewidywał, że będzie zaciętą. Jeżeli niekiedy chmura przesunęła się po jego czole, to dla tego że czuł, jaka niezmierna odpowiedzialność ciąży na jego głowie; że przyznawał sam przed sobą, iż w walce, która miała nastąpić, główną jego pomocą miał być naród, — a nie miał wielkiego zaufania w narodzie.
Piérwsze promienie dnia, przenikając z trudnością przez ciemne i grube szkło szczupłego okienka, zastały go jeszcze na nogach i rozmyślającego głęboko.
Wzniósł czoło i dumnym wzrokiem powitał wschodzące słońce.
— Ty to może — poszepnął — przyświecać będziesz ocaleniu Portugalii!!
Ukląkł przed drewnianym krucyfixem, wiszącym na jednéj ze ścian jego celi, i zaniósł do nieba krótką i gorącą modlitwę.
Gdy wstawał, odgłos kroków rozległ się w korytarzu, i prawie w téj saméj chwili zapukano do drzwi celi.
Ludzie, w rozmaitych ubiorach i rozmaitego stanu, których widzieliśmy już odwiedzających mnicha, weszli i pozdrowili go z uszanowaniem. Było ich daleko więcéj niż zazwyczaj, i tym razem klassa ludu miała licznych reprezentantów.
— Wasza Wielebność nie przywołałeś nas — rzekli zbliżając się — a jesteśmy nieszczęśliwi; dzień zaś tyle razy obiecywany nie nadchodzi.
— Moi synowie — odrzekł mnich — dzień ten zbliża się; bądźcie tylko cierpliwi do jutra.
— Jutro! — powtórzyli z radością wysłańcy narodu.
Pomiędzy niemi czytelnicy nasi mogliby poznać kilku z owych śmiesznych knowaczy spisków, których przedstawiliśmy im na początku naszego opowiadania, zgromadzonych w oberży Miguela Osorio, na przedmieściu Alcantara. Lecz zmienili się oni bardzo; nędza zagrzała ich męztwo, a ponura stałość błyszczała teraz w ich spojrzeniach.
— Jutro, tak jak i dziś, będziemy gotowi, mój ojcze — rzekli oddalając się.
Inni nadeszli znowu. Pomiędzy niemi, mnich spostrzegł ogromną głowę Baltazara, który przewyższał wzrostem wszystkich swoich sąsiadów, jak w panoramie miasta, wieża katedry panuje nad mniejszemi kościołami. Baltazar niósł na plecach ciężki worek, porządnie wyładowany. Mnich przywołał go i dał znak wszystkim aby pozostali.
Baltazar wraz z workiem przysłany był przez milorda, który, nie widząc się z mnichem dnia poprzedzającego, udzielał mu pomocy, celem utrzymywania zapału pospólstwa dla sprawy Wielkiej Brytanii.
Mnich natychmiast zrobił z niego użytek. Rozdzielił pomiędzy ubogich, otaczających go, obfitą jałmużnę, tak dla nich jak i nieobecnych ich braci. Błogosławieństwa wybuchły ze wszystkich stron, wraz ze szczercmi przyrzeczeniami.
Ajenci mnicha zbliżyli się wówczas jeden po drugim, i uwiadomili go o wszystkiém, o czém się dowiedzieli.
Większa część nic nie wiedziała. Miasto było spokojne i dwór zdawał się być pogrążonym w zwykłéj odrętwiałości. Jeden jednak i tych ludzi, ukrywający pod obszernym płaszczem ubiór stróża więzienia Limoeiro, udzielił wiadomość, która obudziła uwagę mnicha.
— Senor — rzekł on — jakiś człowiek którym, jak mi się zdaje, jest dawny faworyt, Antoni Conti de Vintimille, przybył przededniem do więzienia. Troskliwie obejrzał wszystkie warty, a kilka obsadził rycerzami Niebokregu.
— Którymi? — zapytał niespokojnie mnich.
Stróż wymówił cztéry czy pięć nazwisk.
— Traf nam sprzyja! — zawołał mnich. — Ci ludzie do nas należą. Ponieważ jednak nie wiele więcéj są warci jak i ich współbracia, poléć w mojém imieniu dozorcy Pio Mata Cerdo, ażeby ich strzegł pilnie.... Czy to wszystko?
— Nie, senor.... Antoni polecił, aby przygotowano na dziś wieczór pokój królewski.
Byłoto obszerne więzienie, umieszczone w samym środku Limoeiro, gdzie, według podania, Jan II-gi trzymany był przez zbuntowanych poddanych. Pokój ten służył tylko dla przestępców krwi królewskiéj.
— Dobrze — odrzekł mnich, nie okazując żadnego zdziwienia.
Po kluczniku zbliżył się ten sam służący w liberyi domu Souza, którego widzieliśmy już w celi.
— Wczoraj — rzekł — Jego Excellencja naradzał się późno w noc z senorem Conti de Vintimille. Nic nie mogłem pochwycić z ich rozmowy; lecz gdy przechodzili przez przedpokój, usłyszałem wymówione wasze nazwisko.
— Cóż mówiono o mnie?
— Mówiono o użyciu przemocy... Zdaje mi się, że układano plan pochwycenia Waszéj Wielebności.
— Nie odważyliby się — mówił zwolna mnich — a zresztą, mjeliżby czas?
— Ostrożność nie zaszkodzi! — rzekł służący odchodząc.
W celi pozostał tylko mnich i Baltazar.
— Ostrożność nie zaszkodzi! — powtórzył ten ostatni.
— Hrabia obawia się was, senor, a wiecie do czego on jest zdolny.
— Nie mamże władzy w Limoeiro, tak jak na wielkim placu Lizbońskim? — rzekł mnich — niech mnie uwiężą, a na jeden znak mojéj ręki, zapory opadną przedemną.
— Bądźcie ostrożni! — pomruknął jeszcze Baltazar głosem, którego wyraz miał w sobie cóś prorockiego.
Mnich odpowiedział na tę złowieszczą przepowiednię uśmiéchem pełnym zaufania.
— Niech się dzieje wola Boża! — rzekł — późno już cofać się.
Baltazar, wyszedł; mnich udał się także wkrótce za nimi, pragnąc niecierpliwie widziéć i wywiedziéć się o wszystkiém osobiście. Wszystko mówiło mu, że chwila walki była blizką, a chciał aby piérwsze starcie zastało go na polu bitwy.
Powierzchowność miasta była smutna, lecz spokojna. Wszystkie jednak sklepy były zamknięte jakby w dniu wielkiego święta lub wielkiego jakiego nieszczęścia. Tu i owadzie, poformowały się gromadki mieszczan i rozpraszały natychmiast, po zamienieniu kilku słów z tajemniczą miną. Jeżeli przypadkiem ujrzano jaką kobiétę na zakręcie ulicy, to ta sunęła się szybko, wzdłuż murów, spiesząc do swojego domu, jak biedny ptak szukający gniazda za nadejściem burzy, Wielkie ulice w środku miasta, były puste. Żadnéj ciekawéj głowy w oknie, żadnego łoskotu warsztatów, żadnego poruszenią, żadnego znaku życia, mogącego przerwać tę grobową ciszę.
Było w tém wszystkimé cóś nadzwyczajnie smutnego. Mnich uległ powoli posępnemu wpływowi tej sceny. Zwiesił głowę na piersi; czuł, że mu się serce ściskało.
— Bądź ostrożny! — szepnął, wymawiając pomimowoli te wyrazy, które rozlegały się jeszcze w jego uchu — gdyby to było przeczucie! gdyby, w chwili zwycięztwa!.. Nie! Bóg jest sprawiedliwy. Jeżeli ja mam zginąć, nie dozwoli aby moje dzieło pozostało niewykonaném.
Przybył na koniec ulicy Nowéj, i wszedł na wielki plac, gdzie, przed siedmiu laty, Conti ogłosił przy dźwięku trąb edykt królewski, który o mało co nie spowodował rewolucyi. Plac równie był napełniony tłumem jak w owym dniu, i głośny gwar, rozlegający się ze wszystkich stron, tworzył osobliwszy kontrast z cichością przyległych ulic.
Ten sam lo był tłum co i dawniéj; lecz odzież jego zużyła się na sterczących z pod skóry kościach. Widać tam było same tylko łachmany i ogniste spojrzenia, wytryskające z wklęsłości oczu, zapadłych przez pędzę. Ów tłum nędzarzy był żyjącą i straszliwą groźbą.
Na widok mnicha, wszystkie głowy odkryły się; gorąca nadzieja błysnęła we wszystkich spojrzeniach. Wśród zgiełku, te słowa dochodziły do jego uszu:
— Czy chwila nadeszła?
Mnich potrząsnął głową i przeszedł.
— Wielebny ojcze — rzekł jakiś głos blizko niego — jesteś istotnym królem tego tłumu. Uwielbiam twoją zręczność, podziwiam ją... Godnym byłeś urodzić się Anglikiem, wielebny ojcze.
Mnich odwrócił się i poznał lorda Ryszarda Fanshaw, który odbywał także incognito przechadzkę, w celu czynienia spostrzeżeń.
— Jego Królewska Mość monarcha nasz Karol, nie potrafi dość cię wynagrodzić — mówił daléj Anglik. — Tyto będziesz prawdziwym zdobywcą Portugalii... W istocie, tłum ten do doskonałego punktu jest doprowadzony. Udzielałeś mu wspaniale tyle, ile potrzeba było aby nie zginął z głodu, lecz nie więcéj; to wybornie!.. Niech umrę, jeżeli żałuję gwinej Jego Królewskiéj Mości. Umieściłeś ich na dobry procent. Czy nie zdaje ci się, wielebny ojcze, że zbliżamy się do rozwiązania?
— I owszem, milordzie. Jesteśmy na ostatnim akcie.
— Co do mnie — rzekł wesoło Anglik — gotów jestem wołać brawo!
— Masz do tego powód, milordzie, większy aniżeli sądzisz. Gotuję dla Waszéj Miłości na zakończenie niespodziankę.
— Niespodziankę? — rzekł Fanshaw, ciskając na mnicha podejrzliwym wzrokiem.
Nim ten ostatni mógł odpowiedziéć, nastąpiło wielkie poruszenie w tłumie, który rozstąpił się, zostawiając na środku placu szerokie przejście. Świetny orszak, złożony z króla, dworu i rycerzy Niebokręgu w wielkim uniformie, zbliżał się ulicą Nową.
Król jechał pomiędzy Castelmelhor’em i Conti’m.
— Na bok łotry! miejsce dla Jego Królewskiéj Mości! — wołali Fanfaroni królewscy, rozpychając tłum.
Nie jedna ręka sięgnęła pod łachmany i ścisnęła długi ukryty sztylet; nie jedno spojrzenie zapytywało z daleka mnicha; cały ten tłum czekał tylko słówka, znaku, aby się rzucić. Mnich był niewzruszony.
Gdy król przejeżdżał koło niego, ukłonił się z uszanowaniem.
— Witamy Waszą Wielebność — rzekł wesoło Alfons — mamy dzisiaj uroczystosć w naszym pałacu Alcantara, mości mnichu; zapraszamy cię na nią z całego serca.
— Przyjmuję, Najjaśniejszy Panie — odrzekł mnich.


IX.
Ostatnie królewskie polowanie.

Czas był zimny i pochmurny. Oddział rycerzy Niebokręgu zdążał do Alkantarskiego pałacu. Widoczném było, iż wspaniały ten orszak chciał dnia tego w całym okazać się blasku; szczególniéj téż pyszne rumaki, któremi królewscy Fanfaroni z wdziękiem kierowali, szczególny zwracały uwagę. Strój zaś każdego z nich za książęcy mógł uchodzić. Za rycerzami Niebokręgu postępowały w ścieśnionych kolumnach, szeregi Niewzruszonych. Przez ciąg tego pochodu, muzyki obudwóch oddziałów wesołe wygrywały piosenki.
Fanfaronom królewskim przodował piękny Padewski kawaler. Na jego, toku błyszczała zdała brylantowa gwiazda, — a jasno-błękitny strój jego. zdawał się urągać szarawéj oponie, którą się niebo powlekło.
Mimo pozornéj wesołości, na wszystkich jednak twarzach jakiś nieokreślony malował się smutek. Sam tylko Alfons, będący zupełnie pod wpływem téj chwilowéj zabawki, puścił wodze wesołości.
— Przyjacielu Vintimille — odezwał się do Conti’ego — nie uwierzysz, ile mię cieszy twój powrót! gdyby nie ten smarkacz, hrabia, który ze mną wszystko co tylko chce robi, od Bóg wie jak dawna byłbym cię znowu do siebie powołał; bo.... jak mi się zdaje, przypomniałeś mi się przez ten czas najmniéj ze trzy razy; lecz jakoś zmieniłeś się na wygnaniu...
— Tęschnota za Waszą Królewską Mością... — bąknął Conti.
— Wcale o tém nie myślałem... Lecz jednakowoż muszę ja być owém słońcem, co to wszystko odżywia... Ale, widział-żeś ty moich piesków?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— No, to ci je pokażę... Lecz, na Matkę Bozką, mój kochany, strasznie jesteś nudny.
Przy tych słowach, król zwrócił się do Castelmelhor’a, w nadziei rozweselenia się przy nim. Lecz Castelmelhor był zamyślony. Król ziewnął i począł żałować, że nie wziął z sobą swych charciczek, któreby go rozrywały podczas podróży.
Dzień ten przepędzono w Alkantarskim pałacu jak zazwyczaj, gdy król urządzał zabawy. Były tam boksy, sztuki czarnoksięzkie, a w końcu walka byków. Przez cały zaś ten czas nie zdarzyło się nic szczególnego; — zauważono tylko nieobecność mnicha, ktory, zapomniawszy zapewne o danéj przez siebie obietnicy, nie stawił się w pałacu.
Lecz natomiast, jakiś gość nieproszony wcisnął się niepostrzeżenie między rycerzy Niebokręgu, których strój przywdział. Nowy ten przybysz siedział przy stole milczący, zaledwie dotykając jedzenia. Siedzący przy nim brali go za samego hrabiego, który może dla tego przebrał się podobnie, by podchwycić prawdziwy sposób myślenia królewskiéj straży.
Lecz to domniemanie było fałszywe; — hrabia bowiem siedział w sąsiedniéj komnacie przy królewskim stole; był on ciągle zasępiony i zatopiony w myślach, co mu téż ciągle król wyrzucał.
Alfons puścił wodze wesołości; ustawicznie wychylał pełne kielichy wina, jakby dla zupełnego przysposobienia się do mających nastąpić łowów.
— No, hrabio — rzekł do Castelmelhor’a — twój kieliszek pełny, jak widzę; oszukujesz nas, mój kochany... Rozkazujemy ci spełnić ten kielich za nasze królewskie zdrowie.
Castelmelhor, chcąc rozkaz wykonać, poniósł do ust kieliszek; lecz nie mógł wypić. Twarz mu straszliwie pobladła; ledwie że nie zemdlał.
— No i cóż? — krzyknął król, brwi marszcząc.
— No i cóż? — powtórzył do ucha Castelmelhor’a przejmujący głos Conti’ego.
Z wysileniem nadzwyczajném, hrabia jednym tchem kieliszek do dna wypróżnił.
— Piję za zdrowie Waszej Królewskiéj Mości — wyjąkał.
Król rzucił okiem na siedzących przy Stole gości — i wtedyto dostrzegł jakąś niespokojność, jakieś pomięszanie, na wszystkich rozlane twarzach.
— Na Matkę Bozką! — zawołał — czyśmy tu na pogrzeb przyjechali, czy co?.... Śmiejcie się!... Chcę, by każdy śmiał się, i to natychmiast; bo inaczéj, przysięgam na krew Bragancką, sądzić będziemy, że jaki spisek przeciw mnie knujecie.
Złowieszczy, przymuszony śmiéch rozległ się wokoło stołu.
— Ot tak, to dobrze! — rzekł Alfons — jesteście wszyscy wiernymi poddanęmi; a wreszcie, gdyby kto z was o zdradzie pomyślał, to przecie mam przy sobie dzielną szpadę, któraby w pochwie nie została.
Przy tych słowach uderzył po ramieniu Castelmelhor’a, po którego członkach przebiegł nerwowy dreszcz.
— Nie prawdaż, hrabiczu — dodał król — żebyś mnie bronił?
Castelmelhor uczuł w téj chwili ową straszną boleść, jakiéj zapewne doświadczył Judasz, składając na obliczu Zbawiciela pocałunek pokoju. Milczący siedział nieporuszenie, jakby piorunem rażony. Usłużny Conti odpowiedział za niego:
— Jego Excellencja postąpiłaby w podobném zdarzeniu tak jak i my wszyscy, a zdrajca chybaby po naszych trupach dostał się do świętéj osoby Waszéj Królewskiéj Mości.
— Dobrześ powiedział, przyjacielu Vintimille — odrzekł król uspokojony. — Ucałuj naszą-rękę i nie mówmy już o tém.
Uczta pociągnęła się do samego wieczora.
Większa część dworzan, okalających stół, a będących sprężynami Castelmelhora, była świadoma spisku. Reszta się tylko domyślała.
Wino jednakowoż wywołało wesołość sztuczną; a gdy wstano od stołu, stan biesiadników obiecywał ochocze łowy.
Przy odgłosie trąb udano się w drogę. Sześciu rycerzy Niebokręgu, niosąc zapalone pochodnie, poprzedzali Króla. W ostatnim rzędzie zajął miejsce ów nieznajomy, który podzielał ucztę królewskiéj straży. Jechał na dzielnym koniu, po mistrzowsku nim kierując.
Prędko bardzo przebyto odległość od Alkantarskiego pałacu do miasta, i wkrótce rozpoczęło się po ulicach polowanie, podniecane dźwiękiem rogów i ogłuszającemi nawoływaniami myśliwych. Urząd łowczego pełnił senor Askanio Macarone dell’Acquamonda z nadzwyczajną gorliwością i zręcznością, która jednak nie była wynagrodzoną. Nie wpadnięto jeszcze na trop; to téż żadnéj niewypłoszono zwierzyny.
Nagle, w chwili, gdy myśliwcy przejeżdżali obok pałacu lorda Ryszarda Fanshaw, znajdujący się na przedzie Fanfaronów’ królewskich zaczęli krzyczeć: „huzia! huzia.“
Wtedy każdy mógł dostrzedz, jak jakieś białe widmo co tchu uciekała.
— Naprzód! — zawołał król, podnosząc się na strzemionach, by lepiéj mógł widziéć — naprzód chłopcy!
Piękny Padewski kawaler także uniósł się nieco; lecz opadł natychmiast na siodło, głębokie wydając westchnienie.
Myśliwcy poskoczyli z pośpiechem, i w momencie otoczono zwierzynę, to jest kobiétę, która na pół umarła ze strachu padła na ziemię.
Zabrzmiały rogi, i myśliwcy zsiedli z koni. Wtedyto odbyła się scena, jakiéj pewnie nikt się nie spodziewał.
Ascanio Macarone, z oznakami najwyższej rozpaczy, rzucił się do nóg Alfonsa.
— Zlituj się nademna, najjaśniejszy panie!.. — wykrzyknął — zlituj się nad tą kobiétą, równie czulą jak piękną!
— Bliżej tu dajcie pochodnie — zawołał Alfons, parsknąwszy od śmiéchu — niechże się przypatrzę hultajowi, który nam chce odegrać jakąś zabawną komedję.
— Ja nie żartuję, najjaśniejszy panie..... Przysięgam na moich znakomitych przodków, których jest razem trzydziestu dziewięciu, że mówię prawdę..... Wysłuchaj mnie, najjaśniejszy panie! Niech nikt nie waży się tej kobiety dotykać... Bo kobiéta ta, jest...
— Otóż to dopiéro pocieszny urwis — rzekł Alfons, z uwielbieniem poglądając na Ascania.
Piękny Padewski kawaler widząc że go nie rozumieją, rzucił się jak strzała i wyrwał biédną kobiétę z rąk rycerzy Firmamentu, którzy ją już do Alfonsa ciągnęli.
— Oh!.. oh!.. oh!... — bełkotał Alfons, pokładając się od śmiéchu.
W téjże chwili, przyniesione pochodnie oświeciły długą i bladą twarz miss Arabelli Fanshaw, którą utrzymywał wpół nieszczęśliwy Padewski kawaler. Na widok takiéj grupy, król wypuścił z rąk cugle, chwytając się za boki.
— Brawo! brawo! — wykrzykiwał, ocierając pełne łez oczy.
— Ah! Najjaśniejszy Panie — zawołał Macarone patetycznym głosem — nie zabieraj mi mego skarbu.
Alfons, który ciągle był w mniemaniu, że Padewczyk odgrywa naprzód już ułożoną komedję — wyjął z kieszeni kieskę i rzucił mu ją, nie rachując znajdujących się w niéj pieniędzy. Ascanio schwycił ją w locie.
— Nie złota mi trzeba — rzekł, starannie chowając kieskę — co mi po tém złocie?... Ah! divina Arabella! jakiż los cię oczekuje!
W téj chwili, jedyna dziedziczka milorda otworzyła omdlałe oczy, a obejrzawszy się bojaźliwie dokoła, spytała z westchnieniem:
— Gdzież jestem?
— Na mojém sercu — odpowiedział Ascanio głosem pełnym czułości. — W moich objęciach.... w objęciach swego małżonka.!
— Wybornie — wrzasnął Alfons — cudowna myśl!.. Trzeba ich pożenić!... Natychmiast damy im ślub.
Na ten dziwny projekt, ocknął się nagle starodawny duch rycerzy Niebokręgu. Powszechny okrzyk radości odpowiedział słowom królewskim.
Przyszłych małżonków otoczyło sześciu ludzi, niosących pochodnie — i cały ten orszak ruszył ku najbliższéj kaplicy.
Na rozkaz królewski obudzono księdza, który miał dopełnić obrządku.
Miss Fanshaw, przyszedłszy nieco do siebie, przelękłemi zaczęła wodzić oczyma po otaczających ją osobach.
— Nieoceniony mój skarbie — rzekł Macarone, nachylając się do jéj ucha — świetność weselnego obrzędu, który się ma odbyć, będzie ci powinna dać wyobrażenie o mojem w społeczeństwie stanowisku... Patrz-no: ot ten mały, brzydki człowieczek, który dopiero-co ze mną rozmawiał — jest-to mój wesoły towarzysz Alfons, szósty z imienia król Portugalii, Algarwii, krajów po téj i po tamtéj stronie Oceanu, w Afryce i t. d. Chciał on koniecznie pohulać na mojém... weselu... O bo to wielki z niego hultaj.
Narzeczeni uklękli i rozpoczęła się ceremonja.
Nie będziém się rozwodzić nad tą, we wszystkich szczegółach, komiczną sceną. Najlepsze bowiem nasze chęci, nie zdołałyby z niéj zetrzéć znamienia bezbożności i nieuszanowania dla świętego domu.
Podczas, gdy ceremonja ta odbywała się we wnętrzu kaplicy, zupełnie innego rodzaju scena miała miejsce zewnątrz.
Wszyscy rycerze Niebokręgu udali się do kaplicy za królem; na ulicy zostało tylko trzech ludzi; a w liczbie téj był ów nieznajomy, który się wśliznął we dnie między orszak królewskiej straży. Stał on na uboczu i zdawało się, jakby oczekiwał wyjścia tłumu, by znów się między niego wmięszać.
Dwaj inni, sądząc się być samymi, cichą prowadzili rozmowę na progu saméjże kaplicy.
— Wasza Excellencja — rzekł jeden z nich tonem wyrzutu — tracisz właśnie odwagę w chwili, kiedy działać należy. Nabierz ducha, mości hrabio, i pamiętaj, żeś już bardzo blizki celu.
— Lecz ten biedny Alfons tak mnie kochał! odpowiedział Castelmelhor z nieudanym smutkiem — on mi ufał, Conti! Moja zdrada wydaje mi się haniebną i podłą.... Gdyby przynajmniéj zdolnym był bronić się... gdyby wreszcie był człowiekiem!
— Wtedy Wasza Excellencja nie mogłabyś działań swoich upozorować dobrem Portugalii.
— Dobrem Portugalii! — powtórzył Castelmelbor — mogęż oszukiwać samego siebie? — Wcale tego dobra na względzie nie miałem; Alfons ma bowiem brata...
— E! daj pokój, mości hrabio — zawołał z ofuknieniem Conti — darmo, już się stało! Te smutne uwagi na nic się nie przydadzą.... Rozkazy już wydane.... okręt czeka w porcie.
— Ah! na szatana — poszepnął nieznajomy — możeby téż Castelmelhor zdolny był się opamiętać!
Hrabia wyprostował się nagle i potrząsł głową, jakby chcąc odegnać z niéj natrętne myśli.
— Niech-że się spełni jego przeznaczenie! — rzekł.
Nowo-zamężni wychodzili w téjże chwili z kaplicy, wśród żartobliwych okrzyków zgromadzenia.
— No! kończmy polowanie — zawołał Alfons.
I rozpoczęła się na nowo szalona zabawa; lecz nagle przyjęła inny charakter. Na znak Conti’ego zgaszono pochodnie. W téjże chwili trąby grać przestały — i powstało grobowe milczenie.
— Co to znaczy? — spytał król.
Lecz nikt mu nie odpowiedział. Conti ukłuł sztyletem konia Alfonsa; koń z szybkością strzały popędził przez wązkie i posępne uliczki starego miasta.
Po niejakim czasie dopiéro przelękniony Alfons usłyszał, iż go ścigają jacyś ludzie. Było ich dwunastu. Conti, jadący tuż za nimi, ustawicznie swego konia popędzał.
— Co się to znaczy? co się to znaczy? — pytał król co chwila drżącym głosem.
Lecz każdy milczał. Konie pędziły co tchu — i wkrótce milczący orszak zbliżył się do brzegów Tagu.
Wtedy, mniemany rycerz Niebokręgu, który między ścigającemi znajdował się — bodnąwszy konia ostrogą, zrównał się z Alfonsem. W ciemności nikt tego poruszenia nie dostrzegł.
Zatrzymano się na brzegu rzeki; wtedy Conti trzy razy w róg zadął. Na znak ten, ognik jakiś przesunął się po Tagu, odbijając się w falach wód — a na maszcie stojącego w porcie na kotwicy okrętu, ukazała się latarnia. W kilka chwil, łódź z cztérema wioślarzami, przybiła do brzegu.
— Cóż to wszystko ma znaczyć? — spytał król. — Ja chcę wrócić do pałacu... bo nudzę się... i boję!
Ostatni ten wyraz wymówił ze drżeniem; w téjże bowiem chwili dwoje rąk silnych ściągnęło go i siodła. Zaraz potém poprowadzono go ku nadbrzeżu rzeki i wsadzono do łodzi, która natychmiast od lądu odbiła.
Wszystko to wykonał ów mniemany rycerz Niebokręgu. Usiadł on w łódce obok Alfonsa i z uszanowaniem pocałował jego rękę. Przestraszony król utracił przytomność.
— Senor — rzekł nieznajomy do kapitan łodzi, oddając mu więźnia — powierzam twym staraniom Alfonsa; niechaj mu będą oddawane hołdy, jakie mu się jako królowi przynależą. Swoją głową odpowiesz senor za życie Alfonsa przed hrabią Castelmelhor.
Hrabia tymczasem z niecierpliwością oczekiwał na brzegu rzeki powrotu łodzi. A gdy ta do lądu przybiła, przybliżył się natychmiast do rycerza Niebokręgu, i za rękę go chwycił.
— Czy już koniec? — żywo zapytał.
— Koniec — odpowiedział nieznajomy, wyrywając swą rękę.
Potém, cofnąwszy się o kilka kroków, wzniosłym i groźnym tonem dodał:
— Już lat temu siedm upływa, jak ci obiecałem, że powrócę Ludwiku de Souza! otóż jestem.... Alfons umarł — bo śmiercią jest dla monarchy wyzucie go z tronu! Lecz sam przecie dopiéro co powiedziałeś: Alfons ma brata.... Niech żyje więc król don Pedro.
Castelmelhor osłupiał. Poznał głos Vasconcellos’a. Po upływie chwil kilku powróciwszy do przytomności, chciał rzucić się i pochwycić brata; lecz ten już zniknął.


X.
Numer Trzynasty.

Mnich, jakeśmy już nie raz widzieli, doskonale wiedział o wszystkiém co się w mieście działo. Zaledwie wsadzono Alfonsa na okręt, a mnich już i o tém był uwiadomiony. Ostatnia ta okoliczność nie zadziwi wiele tych czytelników, którzy potrafili przeniknąć tajemniczą zasłonę, jaką się ta osoba pokrywała.
Podczas, gdy niespokojny i wypadkami dnia tego wstrząśnięty. Castelmelhor, samotnie wracał do pałacu — mnich, rozsyłał swoich ajentów po całém mieście, zalecając im, aby zwoływali lud na jutro, skoro świt, na plac pałacu Xabrega.
Tymczasem w nocy, dwa liczne i dobrze uzbrojone oddziały wyjechały z domu, zajmowanego przez rycerzy Niebokręgu. Jednym dowodził Antoni Conti; drugim, piękny Ascanio, który z wielkim żalem wyrwał się z objęć młodéj i zachwycającéj małżonki.
Conti wraz z swym oddziałem uda? się ku pałacowi Xabregas. Padewczyk pojechał inną drogą. W krótce dowiemy się dokąd.
W pałacu Xabregas wszyscy spali. W żadnym z licznych okien tego ogromnego gmachu, światła widać nie było. Na przeciwnéj stronie placu, wznosił się ponury klasztor Matki Bożéj. Conti z oddziałem swym zbliżył się pod sam pałac; nic jednakowoż nie okazywało, by ich kto dostrzegł.
— Na ten raz — zawołał dawny faworyt — nie wyślizgnie mi się ta Francuzka, jak ją nazywa stary hypokryta Fanshaw... Sztukajcie, tylko silnie.
Natychmiast brama zadźwięczała od silnych uderzeń.
— Otworzyć w imieniu króla! — wrzasnął Conti; Przebudzona nagle służba pobiegła do infanta po rozkazy.
— Zabarykadujcie wrota! — rzekła królowa — może nam nadejdzie jaka pomoc.
Mówiąc to, myślała o Vasconcellos’ie.
Infant wstał i uzbroił się. Rozłączając się, z królową, rzekł do niéj, całując jéj rękę.
— Nie powinienem przedwcześnie i tak na domysł obwiniać człowieka, w którym pani zupełne położyłaś zaufanie..... człowieka, który mi dał więcéj szczęścia, niżelim s
ię mógł w tém życiu spodziewać....Lecz.... jednakże. — O kim, księże, chcesz mówić? czy o Vasconcellos’ie? — spytała królowa, a blade jéj oblicze szkarłatem się powlekło.
— Tak, mówię o Vasconcellos’ie.
— I księże o nim wątpisz?
— Podczas ślubu mówiłem do siebie: Skoro nieprzyjaciel daje nam tyle szczęścia, to się w tém pewnie jakaś zasadzka ukrywa.
— Jest-że Vasconcellos twoim nieprzyjacielem?
— Vasconcellos kocha cię pani.
Królowa ledwie zdołała powstrzymać wykrzyk gniewu.
— Księże — rzekła słabym głosem — wielką trzeba miéć duszę, by zrobić z siebie ofiarę dla podobnego tobie!... On mię kochał... a ja twoją zostałam żonę.,. onto sam mą rękę z twoją połączył.. A twe serce, zamiast wdzięczności, nienawiścią mu tylko i podejrzeniami odpłaca.
— On jest bratem Castelmelhor’a! — poszepnął don Pedro ponuro.
— Ach! książę! — zawołała królowa z oburzeniem i pogardą — a tyś brat don Alfonsa.
Don Pedro zbladł i wyszedł natychmiast.
— O! dziecko podejrzliwe! bez serca! — rzekła Izabella, odprowadzając go gniewliwém wzrokiem — wszystko co tylko było szlachetnego i wielkiego w krwi Braganckiéj, zstąpiło do grobu wraz z Janem IV.
Lecz po chwili, dręczona zgryzotą sumienia, uklękła na modlitewniku, u stóp jéj łóżka stojącego, i wyrzekła te wyrazy: odpowiedz naiwną na tajemne wyrzuty sumienia.
— Ja go zapomnę o Boże! postaram się go zapomniéć.
Infant zszedł ze schodów. Rycerze Niebokręgu w chwili, gdy on wchodził do przedsionka, drągami wywalali drzwi. Otworzywszy okienko przekonał się, że oblegających jest mnóstwo, i że opór niepodobny.
— Któż tam śmie ubliżać sztandarowi króla Francji? — spytał przez okienko.
— Żaden sztandar powiewać nie może nad przestępcami — odpowiedziano zewnątrz, bramy — w imieniu króla, ja Antoni Conti de Vintimille, żądam by brama natychmiast otworzoną została.
Infant polecenie to spełnić kazał.
Conti wszedł zaraz, wraz z swym całym oddziałem.
Infant obnaży! szpadę i stanął w obronnéj postawie.
— Gdzie rozkaz królewski? — zapytał.
Conti podał mu rozwinięty pargamin, który Infant szybko przebiegł oczyma. Przeczytawszy, rzucił szpadę, którą pochwycił któryś z rycerzy Niebokręgu.
— Zdrajcy oszukali mego brata — powiedział — lecz nie do mnie należy zastanawiać się nad tém, czy on jest lub nie jest winnym?.... Jestem na pańskie rozkazy; królowa zaraz będzie gotową. Wybacz pan, lecz muszę ją iść uprzedzić.
Izabella z wielką obojętnością, przyjęła tę nieszczęśliwą wiadomość. Nie pozwoliła nawet na obudzenie panien de Saulnes.
Naco zasmucać biédne dziewczęta widokiem więzienia? — powiedziała — ich pocieszające słowa byłyby dla mnie zbytecznemi; zupełnie jestem na wszystko zrezygnowaną.
Karetą Infanta powiozła jego i królowę do Limoeiro, gdzie ich zamknięto w więzieniu, izbą królewską zwanmé.
Królowa usiadła. Infant ukląkł przed nią i zaczął usprawiedliwiać swe niedawne postępowanie; w obawie, czy nie obraził Izabelli, w jak najczulszych wyrazach błagał ją o przebaczenie.
Królowa z przymusem uśmiéchnęła się.
— Wcale się na ciebie nie gniéwam don Pedro — odpowiedziała — wiem, że mnie kochasz, i jestem ci za to wdzięczną.
— A ty, Izabello.... nie kochasz-że mnie? spytał don Pedro.
Odpowiedź zamarła na ustach królowéj.
— Nie — mówił daléj Infant — nie... ty mnie kochać nie możesz!... O! dodał po chwili z uniesieniom — jakżesz nie nawidzę tego człowieka!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tym-że samym czasie, piękny Padewski kawaler równie ważną uskutecznił zdobycz. Ściśle spełniając otrzymane polecenia — rozkazał wywalić bramę od klasztora Benedyktynów i zapytał piérwszego napotkanego braciszka o celę mnicha.
Początkowo zakonnik wzbraniał się ją wskazać; Jęcz gdy Ascanio ze złości strasznie wąsa pokręcił — natychmiast rozkaż uskuteczniono.
Mnich spal. Ascanio tym samym co wyżéj sposobem drzwi od jego celi otworzył. Kilkanaście porządnych uderzeń siekierą, zastąpiły klucz. Ten sposób otwierania, jakkolwiek dość pośpieszny, trwał jednak tyle czasu, że go mnichowi wystarczyło na wyskoczenie z łóżka i ubranie się. Nawiązał brodę i włożył kaptur. Zdążył nawet zaopatrzyć się w sztylet i dobrze wypchany woreczek.
— Wielebny ojcze — rzekł wchodząc Ascanio — przykro mi bardzo, że cię o podobnéj godzinie niepokoję. Racz mi więc to wybaczyć.
— Co tam? — z zimna krwią zapytał mnich.
— Wiele bardzo nowości — odpowiedział Macarone, i wykręcił się, wskazując na gruppę kilkunastu rycerzy Niebokręgu, uszykowanych na korytarzu. — Przedewszystkiém ci oto zacni panowie chcą mićé zaszczyt złożenia Waszéj Wielebności swego uszanowania... Mam także karteczkę, podpisany przez Jego Excellencję hrabiego de Castelmelhor, który zaprasza was, ojcze, na nocną wraz z nami przechadzkę.
I przy tych, słowach pokazał pomieniony papier.
— Wielebny ojcze — mówił daléj — dziwaczny ten kaptur nie dozwala W am dobrze patrzéć; a trzeba przeczytać...
I nagle, tak że się mnich spostrzedz nawet nie mógł, w tył mu kaptur odrzucił.
— Nędzniku! — zawołał mnich z zaiskrzonemi oczyma, Macarone stanął osłupiały.
— Per Baccho! — pomruknłą — nie znam téj twarzy!.. Jednakowoż zdaje mi się..... tak, to są jego oczy!... lecz podobną brodę kapucyn tylko miéć może!.. Czy Wasza Wielebność w istocie jest mnichem?
To mówiąc podniósł świecę i raz jeszcze zdołał spojrzéć na swego więźnia.
— Jakiż ze mnie osioł!... mogę to sam sobie przyznać; lecz powtórzyć tego nie pozwolę nikomu, choćby samemu papieżowi!.. Broda siwa zupełnie, a włosy czarne....
— Dosyć tego! — rzekł, zniecierpliwiony mnich.
— Jestem cały na usługi Waszéj Wielebności i czekam na jego rozkazy.... No, daléj w drogę, dzieci!
Mnich zakapturzył się i udał się za rycerzami Niebokręgu, nie rzekłszy ni słowa. Macarone postępował na czele, pogwizdując jakąś miłosną piosenkę. Czasami tylko przestawał, mówiąc do siebie.
— Broda zupełnie siwa!... Założyłbym się, że znam podbródek, który się pod nią ukrywa; muszę koniecznie wykryć tę tajemnicę.
Mnich szedł krokiem pewnym; w chodzie i ruchach jego nie było téj niespokojności, jaką zwykle widziéć można u więnźi, czychających na dogodną chwilę do ucieczki. W istocie téż nie myślał on o tém. Wiedział że go prowadzą do Limoeiro, i rachował na swe liczne w tém więzieniu znajomości.
Na nieszczęście omylił się w swych rachubach. Instrukcja, dana Padewczykowi, wypadek ten przewidziała; ten téż ją co do joty wykonał.
Gdy się już zbliżyli do więzienia, Macarone zatrzymać się kazał oddziałowi, i zarzucił na ramiona mnicha płaszcz jednego z rycerzy Niebokręgu. Mnich chciał stawić opór; lecz dwadzieścia silnych rąk pochwyciło go i okręciło w płaszcz, jak-by w pieluchy nowo-narodzone dziecię. Następnie czterech ludzi wzięło go na barki.
— Jeśli wielebny ojciec krzyknie lub choć jedno słowo powie w przestrzeni od zewnętrznej bramy więzienia do drzwi swego przyszłego mieszkania — rzekł Macarone wesołym tonem — to wszyscy przeszyjcie waszemi szpadami niesiony tłomoczek; a wtedy można już być pewnym że ani piśnie.
Wtedy dopiéro bojaźń mnichem owładnęła; a była-to bojaźń okropna, nie do zniesienia! ujrzał się on zgubionym — widział, że już niéma dla niego nadziei. Przeczuwał, że więzienie, do którego go prowadzą, za kilka godzin stanie się dla niego grobem. Jego nieustraszoność, energja ugięły się pod tym strasznym ciosem. Lecz po chwili przyszedł do siebie; odważa wracać mu zaczęła... umysł zaczął być czynnym.
Gdy rycerze Niebokręgu złożyli go na podłodze, w jakiéjś ciemnéj i wilgotnéj izdebce, któréj ani nieznał położenia, ani do któréj nie wiedział drogi — jego zdumiewająca zimna krew już mu wróciła. Zrzucił z siebie płaszcz i siadł na ławie.
Macarone polecił swym pomocnikom cofnąć się na korytarz, a sam pozostał z mnichem. W ręku trzymał pochodnię.
— Teraz — ozwał się — życzę Waszéj Wielebności dobréj nocy; lecz pierwéj niech mi będzie wolno dotknąć téj szanownéj brody, która już w krotce oblicze tylko świętego zdobić będzie.
I szybko posunął rękę ku brodzie; lecz mnich odepchnął go z taką siłą, że Macarone wyleciawszy za drzwi, oparł się dopiéro o przeciwległy mur. Mnich rzucił się zanim, jakby mu chciał zadać jaki cios; nie przekroczył jednak progu; za to rad był i temu, że mógł w trakcie tego rzucić spojrzenie na zewnętrzną stronę drzwi.
— Numer trzynasty! — poszepnął.
I z największą spokojnością wszedłszy nazad do swego więzienia, wyrżnął na prędce na pierścieniu ostrym końcem sztyletu te dwa wyrazy: Numer trzynasty.
— Bodojem został ścięty.... — zawołał Macarone — boć przecie nie można takiego jak ja szlachcica powiesić... jeśli ci kiedy jaką grzeczność zrobię, mości mnichu!.... Per Baccho; jak na Bożego sługę za wielki z jegomości grubijanin!.. Chciałem widziéć twe oblicze.... bo tak jakoś.... Lecz czyż to nie wszystko jedno, skoro za godzinę?.....
I Macarone zatrzymał się i uśmiéchnął.
— Ale, zapomniałem objawić Waszéj Wielebności pewną wiadomość, która bez wątpienia Ją zajmie — ozwał się znowu, poprawiając pomięte skutkiem szturchańca mnicha koronki — bo niegodzi mi się zamilczéć tego. Oto za godzinę... może nawet prędzéj, otrzymasz, czcigodny ojcze, koronę męczenników.
Mnich milczał.
— A zatém — mówił daléj Padewczyk — zechciéj się przygotować, mości mnichu, na śmierć; — a jeśli gdzie na tamtym świecie spotkasz którego z mych znakomitych przodków, proszę cię, racz mu oświadczyć uszanowanie odemnie. I powiedziawszy to wyszedł, zakręciwszy klucz w zamku.
— Zostań! — rzekł mnich.
— Nie mogę, ojcze, spieszę się.
— Zostań, mówię ci! — powtórzył mnich, przerzucając w ręku pełnym workiem.
Dźwięk złota zrobił na Padewczyku zwyczajny skutek. Jego oczy zaiskrzyły się; uśmiéch osiadł na ustach; a on sam jakąś niezwalczoną pociągany siłą, wszedł znowu do więzienia.
— Spiesz się, wielebny ojcze — powiedział — miłość mnie w swe objęcia przyzywa; ty nie wiesz, ojcze — dodał teatralnym tonem — co to jest miłość!
— Wiem — odrzekł mnich — że senor Ascanio nie może czuć wstrętu do dobrze wypchanego worka.
— O nie! nie, w istocie! nie jestem znowu tak dalece zepsutym....
— Powziąłem myśl — znowu rzekł mnich — zrobienia cię, senor Ascanio, moim sukcessorem.
— Dowodzi to, że Wasza Wielebność umiesz oceniać ludzi.

—Dzielny z ciebie żołnierz, Macarone....
Ten się skłonił.
— Masz dobre, czułe serce.
Macarone skłonił się znowu.
— Jestem też przekonany, że spełnisz dosłownie ostatnią wolę umierającego.
Macarone przy tych słowach przybrał teatralną postawę.
— Ostatnia wola umierającego — rzekł — jest rzeczą świętą; i choćby mi nawet przyszło który-kolwiek z członków moich stracić, spełnię ją niezawodnie!
— Nie stracisz nic, a zyskasz przeszło sto gwinej z wyobrażeniem króla Karola; są one tu, w tym worku.... Oto, posłuchaj mnie... mam w Lizbonie przyjaciela....... krewnego, któregom od dawna nie widział, lecz któremu chciałbym zostawić jaką pamiątkę.
— Jak się on nazywa.
— Baltazar.
— Widać, że ów mnich nizkiego pochodzenia — pomyślał Macarone. — Znam tego Baltazara — dodał głośno — służył niegdyś u mnie.
— Wysoki?....
— O! ogromny!.. Jakbym go widział!... Czy trzeba mu będzie dać parę gwinej?
— O nie! Trzeba mu tylko oddać ot ten pierścień, który nie wart i pistola.
Padewczyk wziął pierścień i zważył go.
— Prawda — rzekł — nie wiele on wart... oddam mu go, gdy się z nim zobaczę.
— O nie, senor Macarone — żywo przerwał mnich. — Pierścień ten nie powinien tak długo zostawać w cudzych rękach. Trzeba mu go odnieść natychmiast.
— Więc pierścień ten jest bardzo drogim? — niedowierzająco spytał Macarone.
— Umrę spokojnie, jeżeli się dowiem że pozostaje w rękach Baltazara.
— To dosyć; wielebny ojcze! — rzekł Padewczyk, oczy w niebo podnosząc — ostatnia wola umierającego jest rzeczą świętą.
Przy tych słowach, worek z rąk mnicha przeszedł w jego ręce.
— Do widzenia! albo raczéj, żegnam was, ojcze! — rzekł, zamykając drzwi więzienia.


XI.
Limoeiro.

Castelmelhor nie spał wcale téj nocy. Podczas gdy jego ajenci więzili infanta i mnicha, on z niecierpliwością niespokojności pełną, czekał na skutek swego poselstwa.
Po kilkakroć, wśród tego długiego oczekiwania, wspomnienie Alfonsa burzyło jego myśli; po kilkakroć, gdy znużenie na chwilę mu oczy sklejało, widział szlachetne oblicze swego ojca Jana de Souza.... Lecz teraz podobne widzenia o gorączkę go już nie przyprawiały. Wszystko co najgłówniejsze już było uskutecznione. Zwyciężył wstręt, wzbudzony w nim walką z bezbronnym, który był jego dobroczyńcą, jego królem. Reszta już mu łatwiéj przyjść miała.
Powrót rycerzy Niebokręgu zapewnił go o udaniu się obu poleceń im powierzonych. Królowa, infant i mnich byli w jego mocy.
Pozostawał tylko Vasconcellos; lecz cóż może zrobić sam Vasconcellos?
Jak najpewniejszy więc dobrego powodzenia swych zamiarów — Castelmelhor kazał zwołać radę dwudziestu czterech i wszystkich tych dygnitarzy, którzy w konieczności zastępowali zebranie jeneralnych stanów. Ponieważ pałac Nabregas był pusty, Castelmelhor naznaczył na miejsce zboru zwykłą salę narad.
Następnie zażądał powozu.
— Hrabio — ozwał się doń Conti w chwili, gdy już miał odjeżdżać. — Mnich już jest w więzieniu, lecz zdarza się, że więźniowie uciekają, straszniejszemi się jeszcze stając.
— Prawda — odrzekł Castelmelhor.
— Gdy tym czasem — mówił Conti — umarli grobów nie opuszczają.
— Czyń co chcesz — odpowiedział Castelmelhor, siadając do karety, która z pośpiechem się oddaliła.
Hrabia udał się do Limoeiro.
Izba królewska, gdzie się w téj chwili infant z królową znajdowali, była położoną w samym środku więzienia. Była ona kształtu pięciokątnego i zajmowała pięć szóstych części piérwszego piętra wieży. Szósta część, oddzielona od królewskiej izby murem, tworzyła jamę nieczystą, zupełnie prawie powietrza i światła pozbawioną. Był to numer trzynasty — więzienie mnicha.
Po odejściu Padewczyka, mnich padł na ławę i długo siedział nieruchomie, jakby gromem rażony. Póki jeszcze Macarone był z nim razem, utrzymywała go gorączkowa, sztuczna energja, rodzaj należenia sił.... Z wielką starannością ułożył on plan swego oswobodzenia; wykonał go już, a nawet prawie ze skutkiem. Lecz plan ten, teraz gdy go lepiéj rozpatrzył, zdał mu się niedorzecznym, bez sensu.
Jak można rachować na obietnicę tego błazna Macarone’a? Przypuściwszy nawet, że on słowa dotrzyma, jakże można rachować na pomoc? Baltazar jest odważny; mnich znał jego przywiązanie i poświęcenie; lecz trębacz nie odznaczał się domyślnością; jakże można spodziewać się, że on od razu rozwikła zagadkę? Znał on wprawdzie pierścień; wiedział że należy do mnicha; lecz wyrazy: numer trzynasty, niewiele w każdym języku nauczą; a poczciwy Baltazar nie należał do liczby ludzi, zdolnych, odgadnąć tajemnicze tych dwóch wyrazów znaczenie.
Wszystko to przesunęło się przez głowę mnicha; poddał się więc wyrokom losu. Za każdym razem jak promyk nadziei ożywiał serce, zimny jego rozum odtrącał ją od siebie. Lecz mimo to żył wszakże nadzieją; bo Bóg dozwolił, by ta pociecha nie opuszczała człowieka do ostatniego tchnienia.
Była to ciągła walka, rodząca boleść i znużenie — walka, w któréj zwycięztwo zdawało się czczą marą, a przegrana straszném męczeństwem.
Bo śmierć, jaka mnicha czekała, nie była śmiercią zwyczajną. Wraz z nim upadało jego niedokończone dzieło. Wraz z nim upadał dom Bragancki. Niszczył on tedy cały porządek, nie przywróciwszy go. Scierpiał wygnanie Alfonsa, uwięzienie infanta; jego nie rozsądna ufność w siebie dopomogła zdradzieckim zamiarom uzurpatora z jego winy linja Bragaucka strącona z tronu.
Wiedział on o tém dobrze, że podobne nieprawne zmiany w rzędzie, sprowadzają zazwyczaj wewnętrzne zamieszki, domowe wojny; a znając, ile jego ojczyzna, opasana silnemi mocarstwami, z jednéj strony przez Anglję, z drugiéj znowu przez Hiszpanję burzona — potrzebuje męztwa swych dzieci, by ostać się wśród tylu pożądliwości wolną; znając to jéj okropne położenie, nie bez przyczyny utrzymywał w duchu, że śmierć jego będzie zarazem śmiercią Portugalii.
Na tę myśl, serce jego ścisnęło się okropnie. Szerokiemi krokami przebiegał swą kryjówkę, rzucał się jak dziki zwierz w klatce, drapał mur, potrząsał drzwiami, kaleczył ręce, chcąc wyłamać żelazną kratę, rozdzielającą na dwoje okienko jego ciemnicy.
Innym razem znowu, przyłożywszy do ust ręce nakształt tuby, krzyczał ze wszystkich sił, zwąc po imieniu wszystkich dozorców i kluczników. Wszyscy ci ludzie znali go, byli mu zupełnie oddani; za jednym znakiem otworzyli-by drzwi jego więzienia; lecz dozorcy i klucznicy jego głosu niesłyszeli. Jego więzienie było na uboczu, zdała wszelkiego przejścia.
Królowa tylko i infant, zajmujący Królewską izbę, słyszeli jego krzyki; lecz zbyli je słowami:
— W sąsiedniej izbie jakiś szaleniec siedziéć musi!
Piérwsze promienie słońca, przedarłszy się przez wązkie okienko, powiększyły męczarnie Vasconcellos’a. Była to godzina, na którą zwołał swych stronników. Oni czekają więc nań na placu Xabregas. Nie ma żadnéj wątpliwości, iż w téj chwili tysiące głosów pyta się o niego, przyzywa go.
A on im odpowiedziéć nie może.... wkrótce ma umrzeć!
Jak się zazwyczaj zdarza, po gorączce nastąpiła zupełna niemoc. Osłabiony na siłach, padł na ławę, nie dając oznaków życia.
Podczas téj chwili spokojności, usłyszał w sąsiednim pokoju dźwięki głosu. Zwrócił tedy głowę w miejsce, zkąd głos go dochodził. Promień światła, przeciskający się przez szczelinę w murze, zwrócił jego uwagę.
Doczołgał się do lego miejsca, które tworzyło kąt najodleglejszy mieszkania i przysądził oko do otworu; lecz nic nie mógł zobaczyć; szpara była zawalona kurzem i gruzami. Podczas gdy otwór oczyszczał sztyletem, głosy na nowo słyszéć się dały.
— On jeden tylko wiedział o naszym związku — mowił infant — on téż tylko jeden mógł nas zdradzić...
— Choćby cały świat powstał przeciwko niemu, by go oskarżyć silnymi pewnym głosem odpowiedziała królowa — ja jedna zaprzeczę całemu światu, otwarcie mu fałsz zadam; powiem, że Vasconcellos nie był nie jest i nie może być zdrajcę
— To Izabella! — poszepnął mnich, zaciskając ręce.
I już miał krzyknąć, prosząc infanta by zawołał dozorcę, gdy w tém drzwi od izby królewskiéj otworzyły się, i mnich, przez odczyszczony otwór ujrzał wchodzącego Castelmelhor’a. Podwoił więc uwagę.
Hrabia wolno przeszedł pokój, dumnie podniósłszy głowę; lecz to pozorne napuszenie się było maską, którą chciał okryć swój wstyd i pomięszanie.
Na widok hrabiego, infant odwrócił głowę. Przeciwnie, — Izabella nie ruszyła się wcale, prosto mu patrząc w oczy. Castelmelhor, zbliżywszy się do niéj, skłonił się i powiedział:
— Wiem, że nieznośną jest dla ciebie, pani, moja tu obecność; lecz nie patrz, pani, na mnie z taką pogardę; bo już minął czas, kiedyśmy sobą pogardzać mogli. Za wysokie moje teraźniejsze położenie, by mnie pogarda dosięgnąć mogła; jestem za silny, silny tak dalece, że już nie potrzebuje nawet ukrywać szacunku jakim mnie przejął twój, pani pełen szlachetności charakter.
I znowu się ukłonił.
Książę — rzekł znowu, zwróciwszy się do infanta — jesteś winnym zbrodni stanu.
— Bede więc sądzonym przez Stany państwa — odpowiedział infant. — Jeśli zostanę obwinionym, bez szemrania zniosę karę.... Lecz wiedz, Castelmelhor’ze, że nie jestem w stanie znieść jednéj rzeczy, to jest obecności takiego jak ty nędznika.
Hrabia przyjął tę zniewagę obojętnie.
— A gdybym ci też, książę, ofiarował wolność? — spytał.
— Don Pedro by jéj nie przyjął — spiesznie wtrąciła królowa.
— Owszem, Don Pedro przyjął-by ją — zimno odparł Castelmelhor — bo Don Pedro jest młody; a długa, świetna przyszłość przed nim się rozwija; przykro to zaś, ciężko umiérać w dwudziestym drugim roku, tém bardziéj, kiedy przychodzi umiérać niespodzianie... bez sławy.... w ponurém więzieniu.
Mnich zadrżał na tę straszną groźbę, która, wiedział, że się urzeczywistni.
Infant odpowiedział na nią z uśmiéchem niedowierzająco-pogardliwym.
— Kto śmiał-by zamordować królewskiego brata? — spytał.
Zamilkł na to zapytanie Castelmelhor; lecz nagle wyprostował się, a nakrywszy głowę, rzekł silnym i stanowczym głosem:
— Ja teraz zapytam z kolei: kto to śmié nazywać się bratem królewskim? Don Pedro! niéma już króla.
Infant i królowa podnieśli jednocześnie zdumione oczy.
— Albo raczéj — mówił daléj Castelmelhor — Portugalja zmieniła pana i tylko Simon de Vasconcellos bratem królewskim nazywać się może.
— Vasconcellos! — powtórzyła królowa.
— Wiedziałem dobrze, że są z sobą w zgodzie! — zawołał Don Fedro z pewnym rodzajem ־radości. — Przeczuwałem, że jak twarzą tak i sercem są do siebie podobni.. obadwaj zdrajcy, obadwaj kłamcy!
— Nie! nie! to niepodobna! — szepnęła królowa.
Mnich, przykucznąwszy za ścianą, wstrząsał ogromnemi kamieniami, oddzielającemi go od królewskiéj izby. Scena ta niewymownie go bolała.
— Vasconcellos — rzekł złośliwie Castelmelhor — musiał przecie wziąść stronę brata swego — Kłamiesz! — krzyknął mnich.
Królowa, milcząc, opuściła głowę.
Dostrzegłszy to jéj poruszenie, mnich stracił ostatek energii i padł jak długi na podłogę.
— Lecz dajmy pokój Don Simonowi, memu godnemu bratu — dodał Ludwik de Souza — nie przyszedłem tu z zamiarem chwalenia go... Wiész już teraz, Don Pedro de Braganza, że nic w Portugalii nie znaczysz. Twoja godność, odblask braterskiéj potęgi, z tą potęgą wraz zagasła. Jam tu teraz królem.
Infant zdawało się że szuka szpady.
— Szpada, mało-by ci dopomogła, Don Pedro — rzekł Castelmelhor z uśmiéchem — wreszcie musisz ją i tak oddać, bo ostatni rozkaz Alfonsa odebrać ci ją poleca.. Rozkaz ten w istocie przez niego, mości książę, wydany został. Słaba ręka Alfonsa podpisała wyrok śmierci na ciebie, Don Pedro; lecz ocalić już cię ona nie może. Życie twoje, książę, należy do mnie; mogę zrobić z ciebie, co mi się tylko podoba; za godzinę więc albo wolnym będziesz, albo téż trupem...... Czy nie dasz, pani, dobréj rady swemu mężowi? — spytał zwracając się do Izabelli.
Królowa zdawała się budzić z głębokiego uśpienia; osłupiałemi oczyma spojrzała na Castelmelhor’a, następnie na infanta.
— Niestety! — powiedziała — ten człowiek mówi prawdę; jesteś w jego mocy, Don Pedro.
— Będę umiał umrzéć! — rzekł infant pewnym głosem.
— O nie! nie! przez litość dla mnie, nie mów tego — powiedziała królowa Jam me całe zaufanie położyła w tym, który nas tak haniebnie zdradził. Wierzyłam.. jakżem się okropnie zawiodła.... Umrzesz więc przezemnie... przez swoją żonę, ktora-bym me życie, oddała by cię tylko ocalić.
Infant namiętnie spoglądał na Izabellę, podczas gdy ta mówiła. Łzy szczęścia, radości, spływały mu po policzkach. O całym świecie o Castelmelhorze zapomniał on, i napawał się tylko tym głosem, który, dotąd zimny i surowy, przemówił nareszcie kilka wyrazów, jakby miłością tchnących.
— Dziękuję!... dziękuję!... — szeptał cichym głosem — lecz nie płacz już, pani; bo nie będę miał siły umrzéć.
Królowa cała była wzburzona. Teraz już miłość swą dla Vaconcellos’a za zbrodnię uważała. Chciała wmówić w siebie, że on jest winnym, lecz nie mogła. Serce jéj odrzucało wszystkie dowody. Ona w tém wszystkiém fałsz widziała — a wśród tych marzeń, szlachetne i dumne oblicze Vasconcellos’a stawiało przed jéj oczyma, jakby dla poparcia jej przekonania i zbiciu potwarczych oskarżeń.
Co zaś do infanta, Izabella chciała mu oddać swe życie zamiast téj czułości, którą żona winna mężowi. Chciwie szukała czegoś, co-by mu poświęcić mogła. Castelmelhor stał obok niéj — ten sam Castelmelhor, który ją tyle kroć obraził; postanowiła uniżyć się przed nim.
— Hrabio — rzekła — błagam cię o litość.
— Wszedłem tu ze słowami pokoju na ustach — hrabia odpowiedział — obelgi nawet Don Pedra nie potrafiły zmienić mego postanowienia. Niech tylko mąż twój, pani, ten papiér podpisze, a bramy i drzwi więzienia natychmiast przed nim otworem staną.
Castelmelhor podał królowéj pargamin, pieczęciami Państwa zaopatrzony.
— Akt zrzeczenia się tronu! — powiedziała Izabella, przebiegłszy papier oczyma.
— Nie! nigdy! — zawołał infant z energją śmierć raczéj wolę!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Mnich leżał cięgle na wilgotnéj podłodze swego więzienia. Zdawało się, że życie już w nim zamarło. W nagłém jakiémś poruszeniu, kaptur w tył mu się zsunął. Słaby i wązki promyk słońca, wchodzący przez okienko, padał w prost na jego twarz, na któréj niedawne cierpienie głębokie zostawiło ślady.

— Klucz, wolno obrócił się w zamku, i drzwi z cicha się otworzyły. Wszedł jakiś człowiek, bystre spojrzenie rzucając do koła. Był w masce. W prawéj ręce trzymał szpadę; w lewjé długi sztylet.
Z początku, nic nie mógł rozróżnić; lecz powoli, gdy jego oczy do ciemności przywykły, spostrzegł mnicha, leżącego w kącie — i ostrożnie podszedł ku niemu. Ukląkł obok niego, pochylił się ku twarzy i kilka chwil milcząco mu się przypatrywał. Następnie odwiązał siwą brodę, pod którą ujrzał golony podbródek i czarne wąsy. Oczy nowo przybyłego zaiskrzyły się zemstą.
— To on — poszepnął — nie omyliłem się więc w swych domysłach. Ah! bo i po siedmiu latach poznasz rękę, która ci policzek zadała. Sidem lat! sidem lat wygnania i to wszystko z jego przyczyny!
Głuchy śmiéch rozległ się pod maską i nieznajomy dodał:
— Sądzę, że już czas się zemścić!
Lecz nagle śmiéch ustąpił niespokojności.
— A gdyby też on już nie żył!
I to mówiąc rzucił szpadę, a zaczął dotykać piersi mnicha.
— Serce mu bije... żyje jeszcze... można go więc zabić.
Człowiek w masce podniósł szpadę; lecz nagle dostrzegł szczelinę w murze, którą mu wskazał promień światła, wytryskujący z królewskiéj izby; zawiesiwszy więc swą zemstę, przyłożył do otworu ciekawe oczy. Ujrzał Castelmelhor’a, Izabellę i Infanta.
— Oho! — rzekł — mój potężny opiekun cóś, jak mi się zdaje, doskonale swą rolę odgrywa!... Ani się domyśla, że o trzy kroki od niego, odbywa się..... Lecz kończmy nasze dzieło.
To mówiąc, odwrócił się i skierował szpadę w pierś mnicha. Dotknięcie zimnego żelaza obudziło go; otworzył oczy, lecz zamknął je nazad, sądząc się być igraszką jakiegoś okropnego snu.
Człowiek w masce zaczął się śmiać.
— Zdaje mu się, że marzy — bąknął — będzie to już jego ostatnie marzenie.
I przy tych słowach, oparł obie ręce na rękojeści szpady, by ją od razu dobrze w piersiach mnicha zanurzyć.
Tak był tém zajęty, że nie usłyszał nawet za sobą lekkiego szelestu. Drzwi od więzienia były uchylone.
Na progu ukazała się ogromna postać poczciwego Baltazara.
— Numer trzynasty — powiedział do siebie.
I skierował ku wnętrzu więzienia ślepą latarkę, którą niósł w ręku.


XII.
Mnich.

Mnich mylił się bardzo, nie rachując na wierność Ascania Macarone; nie mógł właśnie wybrać lepszego dla siebie posła.
W istocie, każdy Portugalczyk ograniczyłby się na oddaniu pierścienia osobie mu wskazanéj, bez powiedzenia słowa; lecz piękny Padewski kawaler, prócz mnóstwa innych pięknych i świetnych przymiotów, mógł się również pochlubić nadzwyczajna gadatliwością.
Nie czekał téż nawet pytań Baltazara, i sam opowiedział mu, jakim sposobem uwięził mnicha, zapewniając go przytém, iż to jest tajemnicą Stanu; jak mnich zrobił go swym spadkobiercą, i t. d. i t. d.
Zdziwił się jednak nie mało, a jeszcze bardziéj obraził, gdy w śród najpiękniejszego opowiadania, Ballazar, odtrąciwszy go silnie na bok, pobiegł pędem strzały, powtarzając te dziwne wyrazy:
— Numer trzynasty!
— Nieborak zwarjował — pomyślał Padewczvk.
I spokojnie dążył do swego mieszkania, gdzie go czekała, chrapiąc nielitościwie, niebiańska Arabella.
Tymczasem Baltazar stanął w chwil kilka w więzieniu. Na imię mnicha wszystkie drzwi przed nim rozwarły się; lecz żadną miarą nie mógł otrzymać na swe zapytania dokładnéj odpowiedzi; żaden z dozorców nie widział mnicha.
Wtedy Baltazar kazał sobie wskazać numer trzynasty, dozorca dał mu latarkę i życzył szczęśliwéj drogi, zapewniając go, że o ile zapamiętać nie może, nigdy jeszcze ta kryjówka przez nikogo zajętą nie była.
W samą porę przybył Baltazar. Światła lampki przedstawiło mu tę straszną gruppę, którąśmy opisali w poprzedzającym rozdziale.
Baltazar rzucił się naprzód. Jednym skokiem stanął obok zamaskowanego człowieka. Ten odwrócił się, podnosząc szpadę; Baltazar nie miał broni.
Lecz on jéj nie potrzebował. Silną ręką zasłoniwszy się od ciosu przeciwnika, schwycił go w pół w żelazne swe, ramiona. Człowiek w masce krzyknął, lecz tylko raz jeden; potém dało się słyszéć trzeszczenie jakby łamanych kości. Baltazar wypuścił z objęć swą ofiarę, i trup ciężko upadł na ziemię.
Wtedy dzielny olbrzym westchnął nie ze znużenia, lecz z radości. Powodowany uczuciem ciekawości, bardzo naturalném, chciał zobaczyć jakiego to gada zniszczył. Zerwał więc z trupa maskę.
Twarz, która mu się odkryła, była okropnie zeszpeconą konaniem; poznał jednak trupa Baltazar i z pogardą go odtrącił.
— Antoni Conti! — poszepnął — ulżyłem katowi w robocie.
Podczas gdy się to działo, scena w królewskiéj izbie zbliżała się ku końcowi. Infant odmawiał ciągle podpisać akt zrzeczenia się tronu.
Izabella podtrzymywała go w tém postanowieniu.
— Któż nas wreszcie przekona, że nas, hrabio, nie zwodzisz? — zawołał nagle infant, chwytając się ostatniego szczebla nadziei — Alfons wczoraj był królem; czyś go więc zamordował?
— Nie — odpowiedział Castelmelhor, wyjmując z kieszeni jakiś drugi papier.
— A więc jest królem jeszcze?
— Nie — powtórzył znowu Castelmelhor.
Rozwinął pargamin i zdała go księciu pokazał.
— Alfons — mówił daléj — uczynił to, czego książę uczynić niechcesz; oto akt jego abdykacyi.
— O Boże! — rzekł zgnębiony don Pedro.
Królowa opuściła głowę.
— Teraz — ozwał się znowu innym tonem Castelmelhor — jużem ci wszystko, książę, powiedział: tu oto na tém piśmie zostawiono puste miejsce dla umieszczenia imienia następcy Alfonsa. Rada dwudziestu cztérech wraz z dygnitarzami państwa oczekuje na mnie; wszyscy mą stronę trzymają... Sam więc książę widzisz, że z dwojga jedno ci zostaje; podpisać lub umrzéć.
Don Pedro, jak wszyscy ci nieszczęśliwi, którym grozi nieuniknione niebezpieczeństwo, potoczył rozpaczliwym wzrokiem po całém więzieniu.
— Trzeba raz skończyć — rzekł Castelmelh r — na co zwlekać? no! wybiéraj, książę.
Lecz gdy książę wahał się jeszcze, hrabia dodał z ironicznym uśmiéchem.
— Czyż mam cię przekonać, Don Pedro, że zostajesz w méj mocy? ludzie, którzy mi swą duszę zaprzedali, oczekują mych rozkazów za temi drzwiami..... Patrzcie!
I otworzywszy raptownie drzwi, z przesadą powtórzył:
— Patrzcie!
Infant i Izabella zwrócili ku drzwiom smutne swe spojrzenia; lecz nagle na ich obliczu wyraziło się zdumienie nie do opisania... Castelmelhor spojrzał także; ciche przekleństwo z ust mu się wyrwało.
W miejsce uzbrojonych ludzi, umieszczonych przy drzwiach, ujrzał stojącego z podniesioną głową i skrzyżowanemi na piersiach rękoma, mnicha. W tyle niego widać było ogromną postać Baltazara.
— To ty, hrabio, w mojéj jesteś mocy! rzekł mnich, zwolna postępując naprzód.
— Znowu ty! — zawołał Castelmeihor, wściekły z gniewu — znowu ty!
I obnażywszv szpadę, rzucił się na mnicha; lecz na znak tego, Baltazar wszedł do pokoju z kilkunastoma uzbrojonemi ludźmi, zostającemi pod dowództwem samego dozorcy Don Pio Mata Cerdo.
Castelmelhor zwiesi! głowę; przeczuwał swą zgubę.
— Prawdęm ci powiedział, Ludwiku de Souza — rzekł mnich — że staniesz się mordercą... Mój widok dziwi cię, nie prawdaż? Przedsięwziąłeś wszystkie środki... i tak, ja w téj chwili miałem już nie żyć.... lecz sam Bóg opiekuje się królewską krwią... Z człowieka, któremuś zabić mię polecił, trup tylko pozostał. Sam jesteś zwyciężony. Za godzinę, zbliżywszy się do okien tego więzienia, usłyszysz głos ludu krzyczącego: Niech Bóg jak najdłuższe życie zsyła na króla Don Pedro!
Na te słowa, infant zbliżył się do mnicha.
Dotychczas, zdumienie i radość mowę mu odjęły.
— Szanowny ojcze — rzekł — korona należy do brata mego Don Alfonsa. Żadnych więc praw do niéj nie roszczę.
Mnich wyrwał z rąk Castelmelhor’a akt zrzeczenia się tronu. Hrabia, zgnębiony, nie opierał się temu.
— Alfons zrzekł się tronu — powiedział mnich — Bóg tak chciał dla dobra Portugalii. Jesteś jego prawym następcą, Don Pedro; odmawiać, znaczyłoby to cofać się przed zadaniem trudném i ciężkém. Książę przyjmiesz, bo masz szlachetne serce.
Od samego początku téj sceny, królowa nie spuszczała z mnicha niespokojnego wzroku. Głos jego budził w niéj dziwne uczucia. Tym czasem gdy infant wahał się walcząc z istotném przywiązaniem, jakie miał dla swego nieszczęśliwego brata, Izabella zbliżyła się do mnicha i cichym spytała go głosem:
— Prawdaż to, że Vasconcellos jest zdrajcą?
— Za chwil kilka, będziesz Wasza Królewska Mość w tym względzie objaśnioną: — poważnie odrzekł mnich.
Następnie odwracając się do ludzi, towarzyszących Baltazarowi, powiedział:
— Hrabia de Castelmelhor jest więźniem Stanu. Swemi głowami odpowiecie za niego przed Ich Królewską Mością... W as zaś, najjaśniejsi państwo, oczekują wierni słudzy. Jeźli zechcecie udać się natychmiast do pałacu, zaręczam, że żadne niebezpieczeństwo Was nie spotka.
I ukłoniwszy się wyszedł.
Osłabiony jeszcze wypadkami téj strasznéj nocy — szybkim jednak mimo to krokiem przeszedł przestrzeń, dzielącą Limoeiro od pałacu Xabregas. Na placu, między pałacem a klasztorem Matki Bożéj, falowały tłumy ludu ogromne. Tłum ten oczekiwał na mnicha, który się nie stawił na umówioną godzinę.
Gdy się mnich ukazał, okrzyk powszechny zatrząsł oknami okolicznych domów.
— Mnich! mnich! — krzyczano zewsząd — zrobić miejsce dla mnicha, który wymierzy sprawiedliwość i uwolni nas od prześladowców!
— Castelmelhor jest uwięziony — rzekł mnich, z trudem przejście sobie torując — Alfons opuścił Portugalją, a wy miéć będziecie króla.
— Ty nim będziesz, wielebny ojcze! — jednogłośnie zawołano.
I nagle, kilkanaście tysięcy głosów chórem krzyknęło:
— Niech żyje król!
Członkowie Rady Dwudziestu-Cztérech dygnitarze i deputowani mieszczaństwa, zwołani przez Castelmelhora — byli zgromadzeni w sali narad, od godziny już czekając.
Niespokojność na twarzach wszystkich się malowała. Przez okna sali, widzieli członkowie zgromadzenia burzliwy tłum na placu — drżeli, bo tłum coraz groźniejszą przybierał postać. Był to, po większéj części, stronnicy Ludwika de Souza. W nieobecności pana czuli się bezsilnymi.
W głębi sali, liczny oddział rycerzy Niebokręgu, pod dowództwem senora dell’Acquamonda, rozwijał — świetność swego ubioru. Padewczyk przygotował sobie chustkę, by w chwili, kiedy zgromadzenie ogłosi Castelmelhor’a królem, uklęknąć przed nim.
W jednym z kątów, lord Ryszard Fanshaw pełnił rolę dostrzegacza. Za każdym razem jak szmer tłumu uszu jego dochodził, z uniesieniem zacierał ręce, i oczekując tylko jak cała Lizbona zaśpiéwa God save Charles king!
Usłyszawszy okrzyki, powstałe w ludzie na widok mnicha — członkowie zgromadzenia spiesznie zajęli miejsca.
— Otóż i mój wierny mnich — rzekł do siebie Fanshaw.
Prawie w tj-éże chwili wszedł mnich. Przeszedł salę krokiem pewnym i zatrzymał się u stołu, umieszczonego przed krzesłem prezydenta. Wtedy, rozwinąwszy akt abdykacyi Alfonsa, przeczytał go w głos.
— A nazwisko jego następcy? — spytali członkowie zgromadzenia.
Mnich zbliżył się do okna i dał znak. Wtedy rozległ się drugi okrzyk powszechny, ogłuszający, wstrząsający szybami w oknach. Mnich spostrzegł karetę, zwolna pośród tłumu jadącą, Zobaczywszy to, jednym gestem uciszył tłum cały i zbliżył się ku stołowi. Wziąwszy wtedy pióro, zapełnił miejsce puste na akcie abdykacyi.
— Panowie — rzekł wskazując palcem na tłum, poruszający się pod oknami — jestem tu ze wszystkich najsilniejszym, mam prawo rozkazywać. Chcecież mi być posłusznymi.
— To prawdziwy skarb z tego mnicha! — pomyślał Fanshaw.
— To sam szatan! — mruknął Macarone.
Członkowie zgromadzenia wahali, się naradzając się między sobą.
— No i cóż! — groźnym głosem ozwał się mnich.
Tłum, nie widząc swego pana, zaczął się niecierpliwić i szemrać.
Wreszcie zgromadzenie zakończyło narady.
— Słuchamy cię, wielebny ojcze — rzekł prezydent Rady Dwudziestu Cztérech.
Mnich wszedł na wzniesienie, wziąwszy aksamitną poduszkę, na któréj była złożona korona, a którą Cnstelmelhor rozkazał przygotować — oddał ją w ręce Jana de Mello, prezydenta Rady Dwudziestu Cztérech.
— Za mną, panowie! — powiedział następnie.
Całe zgromadzenie powstawszy, udało się razem ku pałacowym schodom.
— Co on robić będzie? — spytał sam siebie Fanshaw, zaczynający się niepokoić.
W chwili, gdy mnich postępujący na czele, zbliżył się do pałacowego ganku, infant i królowa wysiadali z karety.
Mnich rozwinął po raz drugi akt abdykacji i przeczytał go wśród głębokiego milczenia. Tym razem nic już nie brakowało; puste miejsce było zapełnione nazwiskiem Don Pedra de Braganza.
Po przeczytania aktu, mnich wziął koronę z rąk prezydenta i włożył ją na głowę infanta.
— Beże daj jak najdłuższe życie królowi Don Pedro! — wrzasnął tłum, zachwycony tą teatralną okazałością.
Sic vos non vobis! — z boleścią poszepnął milord, uczący się niegdyś po łacinie.
Mnich ukląkł i pocałował rękę króla.
— Czcigodny ojcze! — zawołał Don Pedro drżącym ze wzruszenia głosem — gdybyś nie był sługą Bożym, mógłbym cię choć tém wynagrodzić za twe poświęcenie, że mianowałbym cię mym piérwszym ministrem.
— Wcale to temu nie przeszkadza.
To mówiąc, zrzucił z siebie habit i przedstawił się w świetnym kostjumie.
— Vasconcellos! — rzekł król z zadziwieniem.
— Don Simon! — poszepnęła Izabella, ledwie nie krzyknąwszy ze zbytecznéj radości.
Lord Fans haw strasznie się krzwił; a Macarone, przecisnąwszy się przez tłum schwycił porzucony habit, i namiętnie począł go całować, mówiąc:
— Per Baccho! jeśli Wasza Exceliencja pozwolisz mi wziąść to święte odzienie zachowam go jako relikwję...... Przytém głoszę się najpoddanniejszym sługą Ich Królewskich Mości, jako téż i Waszéj Excellencyi.
— Simonie de Vasconcellos — rzekł Don Pedro po chwili milczenia — nie cofam danego sława; jesteś mym pierwszym ministrem.
— Dziękuję Waszéj Królewskiéj Mości i przyjmuję — odrzekł Vasconcellos — Urząd mój zaczynam od ogłoszenia, iż śmiészne wojsko, znane pod nazwiskiem rycerzy Niebokręgu, zostaje rozwiązane.
Tłum sypnął grzmiące oklaski. Macarone rzucił o ziemię swój tok, gwiazdami okryty, i nogami deptać go począł, krzycząc:
— Brawo! brawo!
Prócz tego — mówił daléj Vasconcellos — zawiadamiam lorda Ryszarda Fanshaw, iż został odwołany na skutek méj noty, do ministra spraw zagranicznych króla Angielskiego — uczynionéj, a opartéj na......
— Odjadę jutro — spiesznie powiedział Fanshaw, oddaliwszy się zaraz na stronę.
— Pociesz się, milordzie — rzekłł Padewczyk — pojedziém razem, ty, ja i moja żona...
— Co mi tam do ciebie i do twojéj żony? — zawołał Fanshaw opryskliwie.
— Ojcze bez serca! — zadeklamował piękny Padewski kawaler. — Moja małżonka winna ci życie!
— Co, Arabella..? — bąknął zrozpaczony Fanshaw.
— Tak, czuła Arabella, któréj miłość sprawiła mi honor wejścia do twéj rodziny, milordzie.
Fanshaw opuścił ręce; ten ostatni cios go dobił.
Król kilkoma słowami potwierdził rozporządzenia Vasconcellos’a.
Simon znowu głos zabrał:
— Zostaje mi tylko prosić Waszą Królewską Mość o jedną łaskę.
— O cóż takiego? — spytał król.
— O przebaczenie bratu memu, Ludwikowi de Souza.
— Dobrze! będzie ocalony.
— Dziękuję! Waszéj Królewskiéj Mości a teraz składam w ręce twe, najjaśniejszy panie, wysoki urząd, któryś mi raczył powierzyć. Gdzie indziej powiność mnie woła.
— Jakto! opuszczasz nas, don Simonie! — zawołała Izabella.
Sam król zdawał się być zdumionym i smutnym.
— Ojciec mój patrzy na mnie — rzekł Vasconcellos uroczystym tonem.
— Żegnam cię więc! — szepnęła Izabella i łza w jéj oku stanęła.
— Żegnam cię, pani! — odpowiedział Vasconcellos — żegnam na zawsze!
I powstawszy, przeszedł z wiernym Baltazarem przez tłum, który mu przejście otwiérał.
Przybywszy nad brzeg rzeki, wszedł do łódki, która z nim podpłynęła ku okrętowi, gdzie się znajdował Alfons.
Podniesiono kotwicę; Vasconcellos złożył ręce i ostatnie spojrzenie zwrócił na Lizbonę.
Gdy już miasto znikło w oddaleniu, ciężkie westchnienie wydobyło się z piersi Simona.
— Nigdy jéj nie zapomnę — cichym mówił do siebie głosem — ona zawsze żyć będzie tu, w mojém sercu.
Potém, zeszedł do kajuty, gdzie spał zdetronizowany Alfons; siadł u wezgłowia jego łóżka, a podniósłszy ku niebu załzawione oczy, wyrzekł z pokorą:
— Ojcze mój! dotrzymałem przysięgi!

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Aleksander Chodecki.