Ładny chłopiec/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładny chłopiec
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Wchodząc po raz pierwszy do domu p. Samuela, Bolesław, który nie wiele w życiu widział, został oczarowany. Dom to był po którym kto inny poznał by łatwo dorobkowicza, ale dla niego zdał się ideałem elegancyi i wspaniałości.
Wszystko, począwszy od wschodów, świeciło, błyszczało, biło w oczy, mówiło — patrz i uwielbiaj! Pan Bombastein miał ten instynkt, iż nie chciał pospolitych świecideł, unikał złota, lecz chciał imponować wspaniałością form, rozmiarów i gustem. Więc wschody marmurowe zbudowane były, jak po dawnych pałacach w monumentalnym stylu. Architekt miał pewnie gust, widać to było z zarysów ogólnych budowy, ale nie umiał się oprzeć wymaganiom właściciela, który to tu, to owdzie przypiął kwiatek do kożucha. Nie wszystko godziło się z sobą, ale każda rzecz, sprzęt były na efekt obrachowane.
Na wschodach wchodząc Bolesław już miał najmocniejsze przekonanie, iż znajduje się w domu Krezusa. Serce mu biło — lękał się okazać zmięszanym, a tu właśnie potrzebował najwięcéj śmiałości, zuchwalstwa nawet.
U pana radzcy przystała mu rola pokornéj, cichéj ofiary, tu należało być zdobywcą — może nawet impertynentem. Zdradzony tytuł ów obowiązywał do tego.
Bolek oddał był naprzód wizytę ranną p. Samuelowi, która nie została przyjętą — choć z pewném wahaniem, zostawił tu swój bilet z Toporem i mitrą. W parę dni potém otrzymał zaproszenie ustne na herbatę, spotkawszy Bombasteina na ulicy.
Wnętrze apartamentów wschodom odpowiadało — wszystko było przepyszne, ale nowe jak z igły. W salonie wytwornym przy świetle lamp przyćmioném, znalazł gospodarza z dwoma panami, nie bardzo pozornymi i dwie panny starsze, bo trzecia się jeszcze nie ukazała. Było to małe kółko familijne. Gospodarz zaprezentował go naprzód córkom, dając mu tytuł hrabiego, potém dwom panom, z których jeden nosił tytuł doktora, drugi pułkownika. Pułkownik był po cywilnemu i z twarzy mu nie patrzało, ażeby długo w wojsku służył.
Ponieważ rozmowę zastał jakąś między tymi panami poufną, a bardzo ożywioną, oddano go pannom, do których się przysiadł, odzyskując całą swą śmiałość impertynencką.
Starsza panna Flora mogła miéć lat dwadzieścia kilka, nie była piękną, ale postawę miała zręczną, rączki maleńkie, rysy szlachetne, oczy rozumne, i wiele wdzięku. Młodsza Leonia, ładniejsza od siostry, z trzpiotowatemi oczyma, śmiała, żywa, zdawała się na pierwszy rzut oka dumną i pewną siebie. Obie, jako bardzo oswojone ze światem, umiały zręcznie zawiązać i poprowadzić rozmowę.
Zapewne uwiedzione tytułem, który ojciec dał kawalerowi przy prezentacyi, panny poczęły mówić o osobach znanych im z wielkiego świata, a tych Bolesław nie znał nawet z nazwiska. Musiał więc naprzód oświadczyć skromnie, iż od niezbyt dawna przybywszy do Warszawy i postanowiwszy żyć w kółku tylko znajomych i familii, wcale stosunków nie miał z tym światem.
Panny to dobrze przyjęły — Bolesław tym czasem, jako człowiek co się ma zawsze na sprzedaż i wcześnie kupca sobie dobiera, przyglądał się z uwagą i przysłuchiwał dwom panienkom, myśląc w duszy, którąby wolał — gdyby i t. d.
Panna Flora zdała mu się sympatyczniejszą i przystępniejszą, chociaż czarne oczy Leonii nadzwyczaj były magnetyczną obdarzone siłą.
Ile razy je spotkał Bolek, musiał spuszczać wzrok, zdawało mu się, że to wejrzenie dobędzie z niego wszystkich tajemnic.
Tak samo jak do nieznajomości świata wielkiego, prawie był zmuszonym przyznać się gość do nieobeznania z literaturą. Na stoliku leżało mnóstwo książek nowych: francuzkich, niemieckich, nawet polskich. Rozmowa się ku nim zwróciła, pan Tańczyński bojąc się bąka strzelić, wolał wyznać, iż mało czyta, będąc z obowiązku zajęty pracą.
Nie bardzo go to dobrze rekomendowało — znalazł się zamiast towarzystwa zwykłego, jakiego się tu spodziewał, w kółku kobiet, które widocznie szczególną przywiązywały wagę, by się okazać wykształconemi więcéj niż pospolicie bywają ich rówieśnice. Po dwu próbach rozmowa wpadła na życie miejskie, przechadzki, brukowe wiadomości, kursa konne i t. p. a tu Bolek już mógł z pewną erudycyą się popisać.
Miał ten talent, że zręcznie bardzo kłamał. Kłamstwa jego były jak Chopinowskie akorda pozbawione najczęściéj nuty charakterystycznéj, ażeby z nich w inny ton łatwiéj przejść było — komponował zręcznie, a gdy się pośliznął czasem, umiał się dźwignąć natychmiast, tak że upadku postrzedz było trudno.
Do rozmowy z pannami, która zaczynała się ożywiać, dzięki śmielszéj nieco pannie Leonii, wmięszali się wkrótce panowie — doktor i pułkownik ostrożnemi pół słowami, gospodarz z właściwą sobie rubasznością jakąś zabawną.
Przystąpiwszy do Bolesława i zacząwszy z nim żartobliwą gawędkę, wcale niezręcznie wyzwał go pan Samuel na pochwały domu, i zaproponował pokazanie go.
— Ja pana oprowadzę — rzekł — dopiero zobaczysz co to jest. To wszystko moja inwencya! — Powiedziałem od razu architektowi — słuchaj acan! ja płacę i chcę mieć według mojego gustu. Tu wszystko co pan widzisz, według mojego własnego gustu!
— Ale co to kosztuje!
Pan Samuel wziął się za głowę.
— Ja się wstydzę powiedziéć co to kosztuje! Ale widzi pan, człowiek pracował, miałem prawo swojéj fantazyi dogodzić!
Bolek potakiwał.
— Nieprawdaż?
— Bezwątpienia.
— Niech pan patrzy — ciągnął daléj Bombastein — to salon jadalny, cały z drzewa dębowego, rzeźbiony! To jest wielkim gustem! nieprawda, że to jest wielkim gustem?
Zbliżyli się do bufetu.
— Niech pan się przypatrzy tym rzeźbom! u nas tego nikt nie zrobi — tu same fuszery! Kazałem to w Paryżu wykonać! Ale co to kosztowało! — powtórzył. — Ta szafa, z Florencyi!
Przeszedłszy salon jadalny i parę pokojów, w których ciężką materyą portjer i firanek dał p. Samuel pomacać Bolkowi, wprowadził go gospodarz do swojego gabinetu i biblioteczki.
W bibliotece książki były wytwornie oprawne, szafy przepyszne, urządzenie nader wspaniałe i praktyczne — wszystko musiał gość obejrzéć i dziwić się każdéj rzeczy.
Co chwila téż powtarzało się: Ale co to kosztuje.
W powrocie tak był grzecznym pan domu, iż otworzył nawet drzwi do pokojów córek, aby ukazać jak one elegancko mieszkały i po pańsku. Wistocie tu może było piękniéj, niż w całym tym domu, bo się śmiały kwiaty i niewieścia ręka temu przepychowi nababa nadała wdzięk, który ona tylko jedna, dotknięciem samém może wszczepić w martwe przedmioty. Tu było trochę życia i uśmiech młodości...
P. Samuel, wśród przechadzki po domu, tak był niezmiernie grzecznym dla młodzieńca, iż go brał pod rękę i zaszczycał go niemal poufałemi zwierzeniami.
— Ja się z tém nie taję — rzekł — ja się z niczego dorobiłem, wszystko sam sobie winien jestem. Teraz mam prawo odpoczywać i używać. Pan się znasz na obrazach? — dodał stając naprzeciw wiszących w jednym pokoju.
Tanczyński odpowiedział dwuznacznie.
— Ja bardzo lubię piękne obrazy — uśmiechnął się gospodarz — bo ja mam wszystkie gusta pańskie. Niech pan spojrzy ztąd, — tak, przez kułak — przez kułak! a co? nie jest to żywa osoba...? To jest śliczne malowanie, wiedeńskie. Ale wie pan co to kosztuje! To Makart.
W gabinecie przypierającym do salonu, z którego głos panien rozmawiających z doktorem i pułkownikiem dochodził, pan Samuel przysiadł i wskazał krzesło gościowi, którego poklepał po kolanie.
— Pan się mnie podoba! — rzekł — pan ma bardzo dobrą minę! Słowo daję! Ja jestem koneser na ludziach! Pan pewnie czasem wieczorami nie ma co robić? Niech pan do nas zachodzi, bardzo proszę. — U mnie osób bywa nie wiele, ale ja lubię dobre towarzystwo.
Co pan robi? — zapytał wreszcie.
— Ja — odparł zacinając się Bolek — ja, właściwie jeszcze nie mam stałego zajęcia, namyślam się. Chodziłem na prawo w Uniwersytecie, zapewne prawną obiorę w końcu karyerę.
Pan Samuel głową pokiwał.
— Zapewne, zapewne i to jest ładna rzecz — ale teraz ludzie z imieniem i wykształceniem, mogą i na innych drogach znaleźć karyerę odpowiednią. Ale my o tém późniéj pogadamy, jak się bliżéj poznamy, a teraz — dodał wstając Bombastein — musi nam panna Leonia zaśpiewać. Zobaczy pan jaki ona ma głos! Patti! Lucca! wszystko niczém przy niéj. Ona miała najlepszych nauczycieli. Ja jednemu po dwadzieścia pięć rubli za godzinę płaciłem! Słowo daję.
— Florka gra, posłyszysz pan! u Tausiga brała lekcye, mówił, że nie miał lepszéj uczennicy. Co mnie to kosztowało!
I wziąwszy pod rękę pana Bolesława, który pół uśmiechami i pół słowami utrzymywał rozmowę, wprowadził go nazad do salonu — Florę bawił doktor, Leonię rozpartą szeroko w krześle starał się rozerwać pułkownik.
— No, panienki! — odezwał się ojciec — nam się coś należy.
Obie panny Bombasteinówny zmięszały się, spoglądając na siebie.
— Ja od tego nie odstępuję, panna Leonia nam zaśpiewać musi.
— Ależ — papo.
— To nic nie pomoże!
— Dziś mam trochę chrypki.
Ojciec zrobił minkę jakąś, panna Leonia wstała, na pół kwaśna, pół uśmiechnięta, ruszając ramionami.
— Wie papa — rzekła śmiało — gdybym wiedziała, że się wiecznie popisywać będę musiała z tym śpiewem, nigdybym się go nie uczyła.
— A dla kogoż się panna uczyła? — zapytał ojciec.
— Dla siebie...
Wymówki nie pomogły — obie siostry dosyć niechętnie, szepcząc do siebie zwolna się skierowały ku wspaniałemu fortepianowi.
Widząc je zbliżające się ku niemu, pan Samuel szepnął na ucho Bolkowi.
— Bechstein! I kiwnął głową.
Tańczyński nie zrozumiał, ale udał, że doskonale wie o co chodzi.
— Tak, Bechstein!
Złożyło się tak, że doktor i pułkownik przystąpili do gospodarza, a panu Bolesławowi nie pozostawało nic nad — zbliżenie się do panien.
— A pan, muzykalny? — zapytała Leonia.
— Lubię nadzwyczaj muzykę — rzekł Bolek — uczyłem się jéj, ale w uniwersytecie musiałem ją porzucić, zapomniałem wszystko; została tylko wielka miłość dla niéj. Pani wie — dodał — jak muzyka jest zazdrośną, wymaga zupełnego poświęcenia; ja, niestety nie miałem dosyć czasu dla niéj.
Nastąpiły ciche narady co wybrać do śpiewu — Schumanna czy Moniuszkę — panna Leonia wyjęła jeden ze śpiewników i zanuciła ślicznym, swobodnym, niewymuszonym głosem jedną z piosnek niezapomnianego litewskiego śpiewaka... W istocie miała talent niepospolity, stworzony może więcéj do teatru niż do salonu, świetny — ale nie rozbudzający uczucia. Czuć téż było, że się ono w piersi wesołego dziewczęcia nie miało czasu rozwinąć.
Odśpiewawszy piosnkę, któréj głośno i z zapałem aplaudowano do koła, panna Leonia, jakby odbyła pańszczyznę, padła na krzesło i skinęła na siostrę.
— Na ciebie koléj.
Wiedziała o tém Flora, namyślała się tylko czém jak najrychléj może swój dług wypłacić. Właśnie rozpocząć już miała owo oklepane Scherzo Chopina, które grają wszyscy, gdy się drzwi otwarły, panna Flora się obejrzała, wchodził w towarzystwie nieodstępnego akolity, ów wirtuoz sentymentalny, którego Bolek miał szczęście oglądać u radzcy.
Panna zerwała się jak piorunem rażona od fortepianu, a ojciec na powitanie słynnego pianisty posunął się z grzecznością nieco chłodną.
Wirtuoz natomiast był słodki niezmiernie i pokorny. Obie panny pospieszyły na jego spotkanie.
— A! toś pan nam bardzo miłą zrobił niespodziankę — odezwała się rękę mu podając Flora — ślicznie pan zrobiłeś, żeś przyszedł. Winnam panu, że grać nie będę i mam nadzieję, że my go jeszcze raz posłyszemy!
Wirtuoz był śmiejący się, poruszony — i nie zważał może, iż wejrzenie gospodarza zdala go piorunowało. Niecierpliwie szeptał on coś do ucha doktorowi, zdając się wcale nie rad wizycie. Tymczasem Leonia pobiegła, siostrę zostawiając wirtuozowi, aby kazać podać herbatę. Towarzystwo się całe znów skupiło około stolika. O ile ojciec nie był rad odwiedzinom pianisty, o tyle panny okazywały mu sympatyi i zajęcia. Skromny, pokorny, wielki mąż siadł obok panny Flory, widocznie pragnąc nikogo swą potęgą nie olśniewać i pozostać na dziś prostym śmiertelnikiem. Oczy tylko jego szukały pilno wejrzenia starszéj panny, która ich nie unikała. Ojciec zdala patrzał na to, nie umiejąc ukryć swego nieukontentowania.
Był nawet tak poruszony, iż niezważając na to, że po raz pierwszy Bolka w swym domu przyjmował, na bok go odprowadził i wielkim palcem po za siebie wskazując szepnął mu.
— Myśli pan, że jego tu prosiłem? Pan go zna? On tu koncert dawał za pieniądze! Ale to nie jest żaden Liszt! Ja wiem nawet zkąd on jest... Nawet nie chrzczony! Raz jego wpuściłem do domu — i ma jakąś imaginacyę!!
Ruszył ramionami gospodarz.
Bolek zrozumiał tylko, iż tu wirtuozowi nie bardzo byli radzi. Widział i on to może, lecz panny niegrzeczność ojca starały mu się nagrodzić. Podano mu herbatę, rozmowa ożywiła się bardzo.
Wirtuoz czasem głos podnosząc opowiadał: jak Arcyksiąże... w Wiedniu po koncercie przychodził mu winszować, jak ks. Lichtenstein i hr. Clary i ks. Auersperg i inni... to i to mu mówili.
Na panu Samuelu nawet te wielkie, piękne imiona nie czyniły wrażenia, ręce trzymał w kieszeniach i usta miał wydęte do góry.
Panny zająwszy się tak muzykiem, doprowadziły go do tego, iż się dał posadzić do fortepianu.
Jak zawsze tak i tego dnia, nie ubiegając się za efektami, zagrał rzecz prostą, naiwną, z wielkiém uczuciem i cieniowaniem wytworném. Wszyscy słuchali z uwagą, tylko pan Samuel się krzywił, a po skończonéj Chaconnie, szepnął Bolkowi.
— To nie jest nic osobliwego! Jak Florka chce, to ona lepiéj zagra, jak ona jest w inspiracyi, to się okna trzęsą — ja nieraz myślałem, że cała orkiestra. A to! to jest brzdąkanie.
I głową pokręcał jak wielki znawca powtarzając. — To nie jest nic osobliwego.
Panny się unosiły i słusznie, bo gra była wykończona i piękna, nie goniła za świetnością i popisem, a była pełną czucia i wdzięku.
— Jak pan tu kiedy przyjdzie — szepnął p. Samuel Bolkowi, a jak Florka będzie w inspiracyi — ja jéj każę zagrać, zobaczysz pan — jemu za nią siano wozić! Tausig nie tak grał, a przed nią ręce składał! Słowo panu daję!
Doktor w pomoc pannom, jako bardzo muzykalny postąpił ku fortepianowi — a pułkownik cywilny, gospodarz i Bolek pozostali na rozmowie.
Pułkownik był tu jakąś figurą pół domową i przeznaczoną zapewne dla dawania przykładu gościom, jak się względem gospodarza znajdować mieli. Niezmiernie uniżony, ile razy usta otwierał, puszczał z nich kadzidło ku amfitrionowi, grube, ostre, lecz przyjemnie go łechcące.
Wynajdywał zręcznie przedmioty, które trybularzem ruszyć dozwalały, a w braku ich sprowadzał rozmowę na drogi właściwe, aby módz panu Samuelowi coś pochlebnego powiedziéć.
Gospodarz, dając mu ciągle tytuł, obchodził się z nim zarazem z tą poufałością rubaszną, która mu była właściwą. Nazywał go raz kochanym pułkownikiem, to znowu szanownym i t. p.
I przed nim z cicha wynurzył się gospodarz z podziwieniem, że wirtuoz tak go często odwiedzał.
— Ja jego nie prosiłem — on sobie pewnie co imaginuje! — rzekł — jemu trzeba to z głowy wybić!
Pułkownik brwiami tylko dał znak zupełnéj zgody i potwierdzenia. Zdawało się, że do tego tu służył téż, aby potakiwał. Wielcy ludzie potrzebują takich niemych adoratorów — tak jak soli do potraw i musztardy. Pułkownik był tą solniczką żywota p. Samuela. Z nim trawiło się wszystko łatwiéj. Chociaż wirtuoz nie był proszony, jednakże, gdy podano wieczerzę, panny go na honorowém miejscu posadziły. Na przekór im znowu gospodarz, drugie około Flory wskazał — hrabiemu.
Kilka razy probował zagadnąć virtuoz pana Samuela, który mu zaledwie raczył odpowiedziéć, co panny rumieniąc się zatrzéć starały. Z rezygnacyą i uśmiechem przyjął to syn Apollina, zabawiając się z Florą szczególniéj, która okazywała dlań wiele grzeczności.
Chociaż przy wieczerzy podano na końcu szampańskie wino, gospodarz surowém wejrzeniem córkom zakazał, aby zdrowia nie wnosiły. Panna Flora tylko swoim kieliszkiem potrąciła o kielich wirtuoza, którego oczy stały się nadzwyczaj czułe. Pan Samuel głośno żartował i głównie zabawiał Bolka, któremu tytułem hrabiego szafował co chwila. Ośmielony téż tém Tańczyński wmięszał się do głośnéj rozmowy rezolutnie, kilka dowcipów puścił w bieg, zyskał bardzo sympatyczne uznanie pułkownika, i uśmiech szeroki pana Samuela.
Po wieczerzy odprowadził gospodarz na stronę pułkownika.
— Wiesz, bardzo mi się ten chłopiec, ten hrabia podoba.
— Bardzo! bardzo! potwierdził pułkownik.
— Jest sobie skromny a dobrego tonu — z niego możnaby coś zrobić.
— Ale pewnie! — rzekł pułkownik — w rękach pańskich.
— Tak jest, ty wiesz, pułkowniku, ja się i znam na ludziach i popchnąć umiem i obracać niemi. Hę?
— Któż lepiéj nad pana! — zawołał pułkownik.
— Hę? z niego co może być? powtórzył pan Samuel — jest materyał.
— Pan masz oko niezmiernie bystre.
— To mi wszyscy przyznają, że oko mam! Tak tak! pułkowniku... A i tobie się podobał?
— Bardzo! — rzekł pułkownik — niezmiernie.
— Bo i ty nosa masz! — dodał śmiejąc się p. Samuel — nosa masz!
Zaczęli oba się śmiać, pułkownikowi to pochlebiło, iż mu nos przyznawano.
Rozeszli się tak w najlepszéj komitywie, a gospodarz Bolesława ujął pod rękę.
— Ja jeszcze raz proszę pana — szepnął — nie robić ceremonii, a czasami nas odwiedzać. Mnie się pan podoba, szczerze powiadam.
Bolek skłonił się.
— Prawdziwie — rzekł — niewiem jak potrafiłem zasłużyć na tyle ze strony pańskiéj dobroci, która najżywszą we mnie wdzięczność obudza.
— Ja tyle panu powiem — dodał cicho p. Samuel — pan się mnie może zdać, a ja panu.
Uderzył się w pierś szeroką.
— Ale proszę o tém nikomu nie rozpowiadać, nawet temu stryjowi czy wujowi, profesorowi, to jest dobry człowiek i nieźle w szachy gra, ale on ma język...
— Rozumie pan?
Bolek się uśmiechnął. Pan Samuel przyznawszy pułkownikowi nos, a profesorowi język, sam sobie wreszcie zapewne głowę, zatopił się w głębokiéj zadumie.
Pełniąc swe obowiązki adjutanta, stanął mu do boku pułkownik, do Bolka właśnie coś przemówiła panna Leonia i on ku niéj pospieszył. Chciała zapewne grzecznością tą dla gościa ojca rozbroić, który dnia tego był chmurny. Z panną Leonią stanowczo Bolesław lepiéj się rozumiał niż ze starszą, ale i ta czyniła mu wrażenie istoty, która wyższą była od niego. W tym świecie, w którym one żyły i obracały się, on — był obcym.
Leonia zdawała się chciéć wybadać go i poznać bliżéj, uderzona zapewne tém, że ojciec ze szczególną uprzejmością był dla niego. Okoliczności nie dozwalały wprowadzić na co innego rozmowy oprócz muzyki. Bolek przebąknął, że wirtuoza już słyszał i zręcznie posłużył się kilku frazesami o jego grze pochwyconemi z ust panny Emmy i radczyni.
W tém właśnie celował młodzieniec, iż zbierał na swój pożytek każde słowo, które mu do uszu wpadło. Zręcznie potém z tych kawałków kleił coś, co mogło się za jego własność uważać i dać o nim pojęcie daleko wyższe, niż gdyby mówił to co myślał.
To posługiwanie się własnością cudzą, umiejętnie przyswojoną, jak bielizna z wyprótemi znakami — kunsztem było w panu Bolesławie, do wysokiéj podniesionym potęgi. Wymagało pamięci, przytomności, pewnéj zręczności w zestawieniu obłamków z różnych źródeł pobranych, ale jak paryzcy gałganiarze, chłopak miał w tém wprawę i zapas zawsze nosił z sobą obfity.
Gdy panna Leonia zagadnęła go o grę wirtuoza, odpowiedział jéj z miną głębokiego znawcy, prawie własnemi słowy panny Emmy, dobrze zapamiętanemi.
— W istocie ten pan ma talent niepospolity, bo nie ubiegając się za blaskiem i świetnością jak inni jego współzawodnicy, zdobywa oklaski i uznanie niezmierną gry delikatnością, która tym co słyszeli Chopina, jego dotknięcie, styl i expresyę przypomina. Tylko że co w nieśmiertelnym muzyku tym było naturą, natchnieniem, oryginalnością, w tym panu jest rozwagą, pracą i naśladowaniem. To téż delikatność jego wpada niekiedy w sentymentalizm i przesadę.
Usłyszawszy to Leonia, spojrzała bardzo zdziwiona — oczy jéj błysły jakby radością.
— Masz pan zupełną słuszność — rzekła — i widać że nietylko lubisz, ale rozumiesz muzykę. Prawda to, lecz kto oryginału miéć nie może, pociesza się kopią doskonałą.
Bolek nadto był zręczny, aby zaimponowawszy pożyczaną frazą, narażał się na zdradzenie późniéj jéj pochodzenia... Dalszą więc rozmowę prowadził pół słówkami, a panna Leonia ożywiwszy się, sama mówiła dosyć, by nie potrzebował nazbyt się trudzić.
Wieczór był już dosyć późny, gdy Bolek, pochwyciwszy swój kapelusz, z cicha się wyniósł do przedpokoju. Ale aż tu za nim pogonił gospodarz, aby mu rękę uścisnąć, pożegnać go i jeszcze raz powtórzyć, żeby sobie — czasem do niego wieczorami przychodził, bo mu się podobał.
Komu innemu przyjęcie tego rodzaju nie byłoby może do smaku, Bolesławowi zdawało się ono nowe, świetne otwierać horyzonty — i z monumentalnych spuściwszy się wschodów, gdy się znalazł w ulicy, uczuł się błogiém jakiémś owiany tchnieniem. Z pewną dumą szedł ku domowi, zdejmując białe rękawiczki i chowając je do kieszeni, aby oczyszczone chlebem i gumą, jeszcze przez parę wieczorów służyć mogły.
Rozpatrując się w tém, co już dokazał od czasu przybycia do Warszawy, miał w istocie prawo być dumnym. Trapiło go tylko, że im więcéj się horyzonty rozszerzały, stosunki rozciągały, znajomości mnożyły, tém trudniéj im było podołać groszem wcale szczupłym, jaki mu radzca płacił za lekcye. Obrotowego kapitału brakło.
Doktor, który pożyczył pięćdziesiąt złotych, był już nadąsany i podejrzliwy, wuj nie do ukąszenia, a z innych stosunków korzystać nie wypadało. To go w smutną wprawiało zadumę.
Myślał téż co miały znaczyć owe nie darmo wyrzeczone wyrazy p. Samuela, który mu dał tak silnie, dobitnie do zrozumienia, iż — wzajemnie sobie użytecznemi być mogli.
Panny Bombastejnówny nie bardzo mu się podobały — nie zdawały się łatwą zdobyczą. Jak panna Emma stały na wysokościach, do których piękny Antinous wspiąć się nie mógł. Zresztą bliżéj je poznać potrzebował — któż wie? tyle już niewiast padło ofiarą jego wejrzenia i wdzięku? Umiał czarować.
Ulice były puste, godzina późna, gdy tak rozmyślając szedł powoli ku domowi.
Byłby przysiągł, że na przeciwległym trotuarze zobaczył p. Serafina, który także powracał opóźniony.
— Pan Serafin! — zawołał.
Idący w zadumie jak on szlachcic stanął.
— Hę? kogo mam honor?
— A to ja!
— O! jakże się cieszę! — śmiejąc się począł szlachcic. — Zkądże u licha tak późno.
— Z pewnéj wizyty arystokratycznéj.
— Ja także byłem u mojéj belli — odparł Serafin. — Ale co za dom! jaka stopa!
— I jakież nadzieje? co się święci? — spytał szydersko Bolek.
— Radczyni mi się przysięgała, gdym ją do domu odprowadzał, bom nawet wstąpił na chwilę — przysięgała mi, że bylem chciał, wdówka będzie moją. Powiedziała, słyszę, dziś Dziembinie: — człowiek bardzo sympatyczny, pełen prostoty, otwarty, ja takich najwyżéj cenię. Dziembina mi się przysięga, że gdy przyjdzie czas oświadczyć się, rekuzy nie dostanę. Ja téż to czuję — mówił Brzuchowski — kilka razy się oczy nasze spotkały i tak mi zagadała niemi, że ażem się cały poruszył. Wszystko to dobrze — ano — gdyby jeszcze wiedziéć można co ona ma, oprócz tych oczów.
Bolek nie odpowiedział nic, oprócz...
— Niech no pan tak bardzo wzrokowi kobiecemu nie wierzy, bywa zwodniczy.
— E! ja się na tém znam! — rozśmiał się Serafin. — Gadajcie wy sobie co chcecie, gęby u tych pań inaczéj mówią niż u wiejskich dziewcząt, ale co do oczów, wszystkie jednakowo... O! o! Tak mi zagadała, że wiem co to ma znaczyć.
Ruszył ramionami Tańczyński.
— Co się tyczy de quibus — dodał żartobliwie Serafin — muszę radczynię nasadzić, ażeby dotarła i dowiedziała się co ma. Wszystko to pięknie ładnie, że żyje po pańsku, że expensuje dużo, ale — a nuż — dożywocie? albo co podobnego!
Potrząsł głową Serafin. — Tak, na ślepo, na wiarę się żenić nie mogę. Dopiero bym się wykierował!
— Pan przecie majątku nie potrzebujesz — wtrącił Bolek — sam jesteś majętny.
Brzuchowski popatrzył na niego.
— Ja dla siebie jestem majętny, ale z taką piękną panią dużo trzeba!! ho! ho!
Na zegarach biła dwunasta, Bolek żegnać go począł.
— Zaszlibyśmy jeszcze gdzie — odezwał się Serafin. — U wdowy, powiem ci, ślicznie było podane, wszystko dobre, choć palce oblizywać, ale szczuplutko, cieniutko, tak, że ja ceremoniując się, wstałem głodny...
Pomacał się po kieszeniach pan Serafin.
— Bylebym pieniądze miał, zaszlibyśmy do tego Stępińskiego.
— Stępkowskiego.
— I buteleczkę by się wypiło, a choć sera przetrąciło, bo głodny nie mogę spać.
— Lękam się, że i ja pewnie pieniędzy nie będę miał przy sobie — odezwał się cienko Bolek.
Brzuchowski wyciągnął sakiewkę.
— Ale, dalipan na podkurek jeszcze stanie — chodźmy...
— Po cóż ja? — począł się ceremoniować Bolek.
— Ja sam ani pić, ani jeść nie mogę, to głupia rzecz — odezwał się Serafin. — W domu jak nikogo nie ma, pisarza prowentowego sadzam. Kto sam je, a kto jeszcze i pije sam, to go bez sądu powiesić!
Szli do Stępkowskiego, u którego się jeszcze mocno świeciło... — Słychać było zdala te głosy podniesione, które dobre wino potęguje i nadaje im dźwięk tak szczęśliwością brzęczący, jakby na ziemi żadnéj biedy nie było.
Z wielkiém podziwieniem w pierwszym zaraz pokoju zetknęli się z professorem, który właśnie towarzyszowi otyłemu, z wielkiemi wąsami coś żywo rozpowiadał.
Na widok jego pan Serafin zrazu się prawie chciał cofnąć, lecz zmiarkowawszy i minę przybrawszy wesołą, zbliżył się do stolika.
— Jakże się ma pan sędzia dobrodziéj! To mówiąc fasowatego owego mężczyznę z wąsami w ramię począł całować, śmiejąc się.
Sędzia zimno jakoś na ten afekt odpowiedział.
— Kłaniam uniżenie — pana Serafina. — Cóż pan tu robi? pan? tu? gdy tam... tego!
I głową począł kręcić, a palcem gdzieś daleko pokazywać.
Brzuchowski mu w ucho szepnął.
— Proszę cicho z tém — wszystko się załatwi — ale — sza!
Sędzia głową pokręcił. — Profesor obserwował, nie uszło nic jego baczności. Dla p. Serafina ostygł znacznie, Bolka zobaczywszy, odwiódł go do kąta.
— A co! jakże? byłeś?
— Byłem, wszystko jak najlepiéj.
— Samuel cię przyjął dobrze?
— Mówię jak najlepiéj.
— Teraz że pokaż co umiesz — rzekł profesor — dałem ci szczęście w ręce.
Siadł za stół Maciórek, bo tu węgrzyna butelka rozpoczęta dopominała się, aby jéj wietrzyć nie dawano.
— A co? — odezwał się do Bolka Brzuchowski, my téż pójdziemy za przykładem starszych, buteleczkę tego samego węgrzyna, séra i basta...
Zawołano na chłopca.
Sędzia ów na kanapie, milczący jakiś, ręką nabrzękłą bębnił po stoliku, oglądał się po przytomnych, wino swoje sączył zwolna, lubując się, do rozmowy nieokazując wcale zbytniego apetytu.
Profesor, który był coś wprzódy rozpoczął, dogmatycznym swym tonem, kończył wpatrując się w sędziego.
— Otóż to tak jest, mości dobrodzieju, tak, zepsucie powszechne — szczerości, uczciwości, prawości, szlachetności nigdzie za grosz — Sodoma i Gomorha!
Sędzia wzdychał i pił.
— Rozpusta bezwstydna i wyzyskiwanie jednych przez drugich — ciągnął daléj Maciórek. — My ludzie starzy do innego świata nawykli, radzibyśmy jednéj godziny otrząść proch z nóg naszych i uciec ztąd, gdzieś na pustynie — cóż? gdy okoliczności wiążą.
Drzwi drugiego pokoju otwarły się powoli, mocno czerwona, w siną wpadająca twarz, średnich lat mężczyzny pokazała się w nich milcząca, i poczęła od kiwania się na różne strony, wejrzenie wlepiwszy w profesora, który nagle oniemiał.
— Poczciwości! Maciórek! prawi kazanie szlagonom spijając ich wino! Facetus, jak mi Bóg miły! Moralista! Maciórek — życie moje, a jak ci język nie uschnie prawiąc takie bluźnierstwa? a jakże byś ty stary pieczeniarzu wyżył korzonkami na pustyni? Ty... a, jak Boga kocham... facetus! jakiego świat nie widział. Zdrowie twoje — kaznodziejo niezrównany! cha! cha! cha!!
I drzwi się zamknęły z trzaskiem, a profesor siedział skamieniały. Serafin i sędzia śmieli się do rozpuku.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.