Łańcuchy/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Przejazd koleją był nieznośny: brud, kurz, gorąco. Dobrze, że trwał niedługo i że żołnierze nie dokuczali — grali w karty w swoim przedziale a warty drzemały, oparte na karabinach przy wejściach. Pociąg szedł dość wolno, szczególniej na częstych zakrętach, omijających zbocza górskie.
Wojnart wciąż patrzał przez okno na obszerne, ciemnemi lasami wysłane doliny, na łańcuchy łysawych kopcowatych szczytów ozłocone słońcem.
Gawar, który siedział naprzeciwko niego domyślał się po drgających nozdrzach młodzieńca, po ostrym wyrazie oczu i głębokiem zamyśleniu, nurtujących go uczuć: zdawało mu się, że one inne być nie mogły.
— Panie, skoczmy przez okno na zakręcie!... Zanim się spostrzegą, zanim wstrzymają pociąg, można bez śladu utonąć w tych borach!... szepnął wreszcie do Wojnarta po polsku.
— Psst!... Chłopcze! Wśród żołnierzy w korpusach sybirskich dużo jest Polaków. Pocóż masz uciekać?... Przecież idziesz na wygnanie, na osiedlenie! Z drogi ucieczka o wiele trudniejsza niż z miejsca.
— Tak, ale stąd bliżej do kraju... Już jesteśmy na Uralu, już zaczyna się Syberja!... Jedna tylko tam linja kolejowa...
— To co?... Jak się ma dobry paszport!... Zresztą, co znaczy przestrzeń dla nóg młodych...
— Będzie zima jak stanę na miejscu!...
— Lepiej przezimować na wolności, niż pośpieszyć się i dać się złapać. Co innego katorżnicy, ci nic nie mają do stracenia a wszystko do zyskania... Z katorgi ucieczka bardzo trudna. Nierozważną ucieczką teraz, obudziłbyś czujność straży i może pokrzyżował plany innych!! — dodał po chwili znacząco.
— Nie zrobię tego, nie, nie!... Niech pan będzie spokojny!.. — zaszeptał chłopiec. Ale, gdyby pan, gdyby pan, naprzykład, chciał... wszystko zrobię, pomogę... Mogę naprzykład rzucić się na żołnierza, gdyby pan chciał... Wie pan, Wątorek i Cydzik pomogą też, to dzielne chłopy...
Wyrazista twarz Wojnarta na chwilę jakby skamieniała; z pod przymkniętych powiek patrzał długą chwilę na srebrną rzekę, burzliwie przelewającą się wśród olbrzymich głazów pod mostem, przez który wolno posuwał się pociąg.
— Nie!... — rzekł, wstrząsając nagle głową. — Nie można!...
— Dlaczego?... Ledwie, ledwie pełzniemy!...
— Nie można... Nie mogę!... — poprawił się i spojrzał z niepokojem na twarze innych więźniów, siedzących przy oknach.
Wtem do wagonu wszedł Dobronrawow i zawołał wesoło:
— Moje uszanowanie, panowie! Milczycie jak mnichy... Co słychać nowego? Wujcio zaprasza śpiewaków do tamtego wagonu...
— A puszczą?...
— Puszczą, prosiłem oficera, żeby nie przeszkadzał. Zgodził się na wszystko pozwolić, jeżeli damy mu słowo, że nikt nie ucieknie... Nawet niewiasty obiecał z nami połączyć!...
— I co?... Zgodziliście się? Daliście słowo?... — spytał Wojnart.
— Zgodziliśmy się!... Ktoby tam uciekał?... Takie bory. Zresztą tutejsze „czełdony“ zarazby każdego wydały. Wszystkich łapią... Dostają nagrody po pięć rubli za głowę!
— Ależ słowo?... Czyż można dawać słowo własnym oprawcom?... — oburzał się Wojnart.
— Oprawcom?... Żołnierze, cóż oni winni?... Ciemny chłop, ten sam oracz, który zrobi zczasem rewolucję, tylko w mundur odziany...
— Zrobi rewolucję?... Kiedy i jak?... Widzieliśmy to w 1905 roku!
— Daj pokój Wojnart!... Kto wypomina przeszłość, temu oko wykol... Parfaitement!... Masz tu butelczynę na pociechę dla tych, co tam nie pójdą!... Ale, oh zapomniałem, że nie pijesz!... Gdzie tu jest jaka szczerze ruska dusza? Acha, Somow!... Ty, jako „rozbójnik pióra“, nie odmówisz pewnie, wypijesz sam i poczęstujesz innych, co?... Składam w twe ręce drogocenny napój!... Dwa rubelki butelczyna, pamiętaj!...
Somow roześmiał się, aż mu błysnęły białe zęby w szerokich ustach.
— A no cóż: dawajcie!... Wzorem Jermaka wezmę wszystkie narody, aby stopiły się w słowiańskiem morzu!... Za zdrowie Sybiru, tego cudnego tygla rosyjskiej narodowości!... Zgoda!? Co?... Chodźcie Polacy, Szwedzi, Ukraińcy... Wszyscyście tu szczęśliwie zostali Rosjanami ku własnemu i powszechnemu ukontentowaniu!... Wszyscy wypijemy za zdrowie Jermaka! — zwrócił się patetycznie do obecnych.
— Rozumie się, rozumie się!... Żadnych wyjątków!... Parfaitement!... — mruczał podchmielony Dobronrawow.
— Ale jedna to za mało na tylu!... — zawołał szewc Gorainow.
— Będzie więcej, będzie więcej!... To na początek!... Zresztą na niektórych stacjach można kupić w bufecie! Żołnierzykowie obiecali, że przyniosą... Wszystko wolno!... Ten oficer dobry jak Bóg Ojciec!... Sam ma nos czerwony i rozumie, że tyle naszego, co użyjemy w tej drodze!... Wytłumaczyłem mu! Łatwośmy się porozumieli, gdyż on również z duchowieństwa — syn popa!... Dobrosduszność wcielona!... Taki Parfaitement!... Nie chmurz się przyjacielu, wszystko będzie dobrze!... W Tiumeniu znowu z tobą pójdziemy do miasta!... — zwrócił się do Wojnarta, mrugając znacząco.
Wojnart krzywo się uśmiechnął.
— Skądże dostaliście pieniędzy na taką bibę?
— A dostaliśmy!... Człek ruski na chleb nie ma, a na wódkę znajdzie! Ci, co mu na buty nie pożyczą, na butelkę dadzą!... Dusza duszy wieść przesyła wiadomo i... współczuje!...
— Wy tego nie rozumiecie!... — wmieszał się ze śmiechem Orłów. — Wy zarażeni jadem zgniłego Zachodu. Jak ten Niemiec Gogola żyjecie oprawieni w ramki umiarkowania i akuratności... Jedno ziarnko pieprzu do zupy, nie więcej, broń Boże!... Nawet żonę całuje się określoną przez doktora ilość razy na tydzień!... Tfu!... Pigmeje cnoty!... Kto z was w stanie zgłębić i zrozumieć przepaść duszy rosyjskiej!?... Dziś na szczycie bohaterstwa, jutro na dnie występku!... Człowiek jestem i nic ludzkiego nie jest mi obce!... Tak to!... Oho!... Niech się zbudzi kolos rosyjski, on dopiero pokaże światu, do czego jest zdolna, jakie cuda wykonać może siła i rozmach naszego ludu!... Tytan!... Niech żyją tytani!... Hańba pigmejom!...
— Hańba pigmejom!... — wołali, śmiejąc się obecni i cisnąc dokoła Somowa i Orłowa, nalewających płyn cudotwórczy w podstawiane filiżanki.
„Pigmeje“, zresztą dość nieliczni, siedzieli skromnie przy oknach, pogrążeni w swoje książki, albo patrzyli z pozorną obojętnością na zielone zbocza gór, przesuwające się przed nimi. Miejscami rozmykały się szare skały i otwierały widok rozległy na głębokie doliny sino-błękitne od lasów, ze srebrnemi wstęgami rzek, wijących się na dnie, z jasnemi plamami łąk i pól na chyliznach, z szeregami chat wioskowych lub białemi płateczkami miasteczek, obok których dymiły się wysokie kominy hut i fabryk.
Gwar, hałas, śpiewy rosły w wagonach; gęstniały obłoki dymu tytuniowego, nie zdążając uchodzić przez otwarte okna.
Cudny, pogodny, purpurowy wieczór leciał nad ziemią z jasnego nieba. Wierzchołki gór gorzały jak stosy korali; dalekie lasy mierzchły, zmieniając swój szmaragd i siność na czerń i fiolet. Dalekie wody połyskiwały jak płynna miedź. Na przejrzystem jak morska toń niebie blado tliły się gwiazdy i blady sierp księżyca wyszedł ponad szczerbaty szczyt skalisty.
— Czy wy wiecie co to jest zachwyt, uniesienie, szał? Czy macie pojęcie o czemś potężnem, rozpierającem pierś do bólu, o sile przypinającej skrzydła do ramion, o myśli równającej nas z bóstwem!... Marny staje się wielkim i w proch padają przed nim wszelkie potęgi oparte na przyzwyczajeniu!... Twórcza moc, w jedną godzinę przeistaczająca światy całe, bo cóż jest potężniejszego nad wolną od pęt, nieskrępowaną niczem w swym locie duszę ludzką?... Nad czem wieki ślęczą drobne mrówki, to dźwiga i urzeczywistnia świadoma siebie jednostka w godzinę entuzjazmu, w chwili mistycznego uniesienia!... — dowodził ochrypłym głosem Orłów.
— Wiadomo: pijakowi morze po kolana... — mruknął Lwów dość głośno.
— Co?... Pijakowi?... A czy byłeś pan choć raz w życiu pijany?...
— Z dumą muszę się przyznać, że nie!...
— Więc zagłębiaj się w swoim Marksie, a nie gadaj o rzeczy, o której nie masz pojęcia!
— Owszem! widzę skutki tej cnoty nieledwie codzień!...
— I cóż?...
— Bydlęta!...
— Panowie, panowie!... On nas obraził, za to musi się z nami napić!... Musi poznać boski stan upojenia, a jestem przekonany, że wyrzecze się starego zabobonu: trzeźwości i umiarkowania!... Pij, towarzyszu, albo ci w gardło nalejemy!...
Chwiejąc się na nogach, zbliżał się z Butelką w ręku do Lwowa, którego wąskie usta wykrzywiał zły uśmiech. Nim Orłów się spostrzegł, schwycił niespodzianie podawaną sobie butelkę i wyrzucił ją przez okno.
Wrzawa głosów nagle umilkła, tak iż poprzez stukot miarowy kół kolejowych przebił się wyraźnie ostry dźwięk rozbitego o kamienie szkła.
— Co on zrobił?...
— Coś zrobił, nieszczęsny!...
— Bij!... — ryknął Orłów, pochylając głowę i wyciągając pięści.
Na szczęście Wojnart, Gawar, kilku nie biorących udziału w pijatyce Polaków oraz Rosjan rozdzieliło przeciwników.
Wszczęła się kłótnia, z trudem uśmierzona spokojną postawą i przemową Gołowina. Orłowa zabrano do sąsiedniego wagonu, gdzie właściwie zasiadał „Klub tytanów“.
— Otrząsam proch z moich pedałów ...sa... sandałów... chciałem powiedzieć! Zresztą wszystko jedno, gdyż opuszczam was na zawsze, nędzni pigmeje!... — deklamował uprowadzany poeta.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.