Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znowu z tobą pójdziemy do miasta!... — zwrócił się do Wojnarta, mrugając znacząco.
Wojnart krzywo się uśmiechnął.
— Skądże dostaliście pieniędzy na taką bibę?
— A dostaliśmy!... Człek ruski na chleb nie ma, a na wódkę znajdzie! Ci, co mu na buty nie pożyczą, na butelkę dadzą!... Dusza duszy wieść przesyła wiadomo i... współczuje!...
— Wy tego nie rozumiecie!... — wmieszał się ze śmiechem Orłów. — Wy zarażeni jadem zgniłego Zachodu. Jak ten Niemiec Gogola żyjecie oprawieni w ramki umiarkowania i akuratności... Jedno ziarnko pieprzu do zupy, nie więcej, broń Boże!... Nawet żonę całuje się określoną przez doktora ilość razy na tydzień!... Tfu!... Pigmeje cnoty!... Kto z was w stanie zgłębić i zrozumieć przepaść duszy rosyjskiej!?... Dziś na szczycie bohaterstwa, jutro na dnie występku!... Człowiek jestem i nic ludzkiego nie jest mi obce!... Tak to!... Oho!... Niech się zbudzi kolos rosyjski, on dopiero pokaże światu, do czego jest zdolna, jakie cuda wykonać może siła i rozmach naszego ludu!... Tytan!... Niech żyją tytani!... Hańba pigmejom!...
— Hańba pigmejom!... — wołali, śmiejąc się obecni i cisnąc dokoła Somowa i Orłowa, nalewających płyn cudotwórczy w podstawiane filiżanki.
„Pigmeje“, zresztą dość nieliczni, siedzieli skromnie przy oknach, pogrążeni w swoje