Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie można... Nie mogę!... — poprawił się i spojrzał z niepokojem na twarze innych więźniów, siedzących przy oknach.
Wtem do wagonu wszedł Dobronrawow i zawołał wesoło:
— Moje uszanowanie, panowie! Milczycie jak mnichy... Co słychać nowego? Wujcio zaprasza śpiewaków do tamtego wagonu...
— A puszczą?...
— Puszczą, prosiłem oficera, żeby nie przeszkadzał. Zgodził się na wszystko pozwolić, jeżeli damy mu słowo, że nikt nie ucieknie... Nawet niewiasty obiecał z nami połączyć!...
— I co?... Zgodziliście się? Daliście słowo?... — spytał Wojnart.
— Zgodziliśmy się!... Ktoby tam uciekał?... Takie bory. Zresztą tutejsze „czełdony“ zarazby każdego wydały. Wszystkich łapią... Dostają nagrody po pięć rubli za głowę!
— Ależ słowo?... Czyż można dawać słowo własnym oprawcom?... — oburzał się Wojnart.
— Oprawcom?... Żołnierze, cóż oni winni?... Ciemny chłop, ten sam oracz, który zrobi zczasem rewolucję, tylko w mundur odziany...
— Zrobi rewolucję?... Kiedy i jak?... Widzieliśmy to w 1905 roku!
— Daj pokój Wojnart!... Kto wypomina przeszłość, temu oko wykol... Parfaitement!... Masz tu butelczynę na pociechę dla tych, co tam nie pójdą!... Ale, oh zapomniałem, że nie pijesz!... Gdzie tu jest jaka szczerze ruska dusza?