Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ludzką?... Nad czem wieki ślęczą drobne mrówki, to dźwiga i urzeczywistnia świadoma siebie jednostka w godzinę entuzjazmu, w chwili mistycznego uniesienia!... — dowodził ochrypłym głosem Orłów.
— Wiadomo: pijakowi morze po kolana... — mruknął Lwów dość głośno.
— Co?... Pijakowi?... A czy byłeś pan choć raz w życiu pijany?...
— Z dumą muszę się przyznać, że nie!...
— Więc zagłębiaj się w swoim Marksie, a nie gadaj o rzeczy, o której nie masz pojęcia!
— Owszem! widzę skutki tej cnoty nieledwie codzień!...
— I cóż?...
— Bydlęta!...
— Panowie, panowie!... On nas obraził, za to musi się z nami napić!... Musi poznać boski stan upojenia, a jestem przekonany, że wyrzecze się starego zabobonu: trzeźwości i umiarkowania!... Pij, towarzyszu, albo ci w gardło nalejemy!...
Chwiejąc się na nogach, zbliżał się z Butelką w ręku do Lwowa, którego wąskie usta wykrzywiał zły uśmiech. Nim Orłów się spostrzegł, schwycił niespodzianie podawaną sobie butelkę i wyrzucił ją przez okno.
Wrzawa głosów nagle umilkła, tak iż poprzez stukot miarowy kół kolejowych przebił się wyraźnie ostry dźwięk rozbitego o kamienie szkła.
— Co on zrobił?...