Straszny Strzelec/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Goszczyński
Tytuł Straszny Strzelec
Podtytuł Powieść z rękopisu Muzyka
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1877
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
SŁOWO POGRZEBOWE.

Prace moje, że tak powiem apostolskie, jakkolwiek nieudolne, że jednak prowadziłem je według pewnego planu, a przez to zależałem już od nich, nie pozwoliły mi bawić dłużej w Zakopanem, i tego dnia jeszcze zaprowadziły mnie o mil kilka, w okolicę z drugiej strony Nowego-Targu leżącą. Przez to oddalenie, przez pilne zajęcie się innym przedmiotem, nie miałem ani czasu ani sposobności wywiadywać się o stanie chorego. Ochłonąłem równie z wrażeń, jakie na duszę moją wywarła tajemniczość Strasznego Strzelca. Nie wiele brakło, abym całe to zdarzenie za sen uważał, i sam śmiał się z mojej przesądnej łatwowierności. Wszakże nie mogłem jeszcze podnieść się aż do tej wysokości zimnego rozsądku, i mówiąc prawdę, nie bardzo usiłowałem. Nadto pamiętałem dobrze sen przy źródle i czekałem z niecierpliwością jeszcze jednej próby, owego trzeciego dnia w Poroninie.
Właśnie w porę żądaną ułatwiłem się z mojemi sprawami, i wracałem nazad w okolice Morskiego Oka. W Nowym-Targu zaszło mi słońce; przyśpieszyłem kroku, bo się zanosiło na burzę; a nie życzyłem sobie spotkać jej w miejscu obcem. Zaczęło zmierzchać kiedym wchodził do Poronina. Burza coraz bliżej i widoczniej zagrażała. Wszystkie szczyty Tatrów okryły się chmurami; widać już było dalekie błyskawice, i głuchy odgłos grzmotów dochodzić poczynał. Na raz w chwili cichszego powietrza, usłyszałem śpiewanie pogrzebowe; rzuciłem okiem w stronę smentarza i postrzegłem na nim światła, chorągwie, jednem słowem pogrzeb. Jakby mię tknęło coś w serce, zapomniałem o burzy, o pośpiechu, udałem się co prędzej na smentarz. Zapóźno przybywałem. Ledwie zachwyciłem końca ostatniego Requiem. Orszak pogrzebny wracający skwapliwie, zapewne w obawie nadchodzącej burzy, spotkał mię przy wejściu do smentarza. Zapytałem o zmarłego. Niestety! natchnienie przeczucia nie omyliło; to on, Nikorowicz, spoczął dziś w grobie. Człowiek, na którego trafiłem, znał go, wiedział wszystkie szczegóły jego słabości i śmierci, opowiedział mi w krótkości wszystko. Od niego dowiedziałem się, że Nikorowicz przestał żyć nazajutrz po naszem widzeniu się. Zdaje się że główną przyczyną jego śmierci, a przynajmniej śmierci rychlejszej, było oziębienie się wodą Dunajcową. Stan przytomności, w którym go zostawiłem, trwał bardzo krótko. W kilka godzin szał gorączkowy objawił się gwałtowniej niż kiedykolwiek, i równocześnie prawie gangrena we wnętrznościach, tak silna, że w kilkanaście godzin spaliła całe ciało. Umarł z rana bez przytomności i mowy, które utracił na godzin kilka przed śmiercią. Dopóki był w stanie mówić, wzywał ciągle swojej żony, czasem jakby ją widział i rozmawiał z nią. Jeżeli nie o żonie, to o Polsce marzył; kilka razy wspominał z rodzajem przestrachu Strasznego Strzelca, nawet i mnie miał w pamięci, jak to z opowiadania łatwo domyślić się mogłem.
Poczciwy opowiadacz mówił mi to wszystko ze łzami w oczach. Powszechny miał być płacz przy jego śmierci, bo posiadał wszystkie przymioty ujmowania sobie ludzi, z którymi żyć mu przychodziło. A ktokolwiek zaznał go choć najmniej, przywiązywał się do niego trwałem wspomnieniem. Liczny też był orszak pogrzebowy i cały żałobą dusz okryty. Widziałem to na wszystkich prawie twarzach.
Smutne to zdarzenie napełniło mnie niewymownym bolem. Był mi on jakby nieznany, ale miał tyle praw do ostatniej cześci z mojej strony, jako poczciwy człowiek, jako Polak, spółtowarzysz, spółwygnaniec, spółofiara. Pobiegłem na grób jego; kilku znajomych mi górali przyłączyło się do mnie. Ledwie do połowy był zasypany, wypełniał się powoli. Patrzałem smutnie jak za oddalającym się w coraz głębszą wieczność; a myśli były jeszcze smutniejsze, łzawsze niż oczy.
Tak więc skończyłeś, kochany towarzyszu, wszystkie twoje przedsięwzięcia, nadzieje, rozkosze w marzeniach, cierpienia w rzeczywistości, w oddaleniu od stron rodzinnych, w tęsknotach, w boleściach, między obcymi. Obca ręka zamknęła ci oczy, obca ręka rzuciła ostatnią grudkę ziemi na twoją mogiłę. Zimna litość, urzędowa miłość bliźniego otaczały łoże twego skonania, zamknęły wieko twej trumny, pożegnały cię w imieniu tego świata, gdzie miałeś istoty tak drogie tobie, którym ty tak drogim byłeś. Twój anioł ziemski, gdzieś daleko; może w tej chwili marzy o twojem, o swojem, o wspólnem szczęściu, wypieszcza pocałowania, któremi ma cię powitać, ani wie że ta chwila leci ku niej z największą rozpaczą, jaka w kobietę uderzyć może. Twoja żona marzy o mężu, dzieci o ojcu, a żona wdowa, a dzieci sieroty. Dowiedzą się o swojem nieszczęściu, kiedy już najmniejsza pociecha w pomoc przyjść nie może, kiedy nie będą mogły złożyć ostatniego pocałowania choćby na martwem ciele, kiedy nawet na grobie twoim uklęknąć nie będą mogli. Zginąłeś dla nich bez śladu. Szczęśliwy jednak, że przynajmniej we własnej ojczyźnie spocząłeś. Ale ja, ale mnie podobni, kto wie czy posiądziemy to szczęście? kto wie jakie wiatry będą igrały z naszemi resztkami? O módl się, módl się za nami abyśmy w Polsce pomarli!
Przerwał mi te smutne dumania ruch i szmer na smentarzu.
Jakiś orszak zbliżał się ku grobowi, nierozeznany z początku, bo już dobrze zmierzchać zaczęło. Kiedy się nowi przychodnie zbliżyli, a do tego kilkakrotny błysk nieba oświecił smentarz, dostrzegłem kilkudziesięciu górali, a na ich czele zgadnijcie kogo? — oto Strasznego Strzelca.
Na widok jego zadrżałem mimowolnie. W tejże chwili przyszło mi na myśl objawienie się jego Nikorowiczowi, i obietnica widzenia się z nim na grobie. Ta myśl, uroczystość miejsca, ciemność nocy, połyski burzy, obwiały dziwnym, nadzwyczajnym tonem całe to zdarzenie, do nadzwyczajnego stroju podniosły moją duszę. Oniemiałem na chwilę.
Strzelec zbliżył się, stanął nad grobem, uchylił kapelusza i wyrzekł uroczystym głosem: — Pokój temu domowi! — a w całem powietrzu jakby na jego rozkaz najgłębsza nastąpiła cisza. Przez chwilę patrzał po zgromadzeniu: korzystałem z tej chwili, ośmieliłem się dłużej nieco zatrzymać wzrok na nim. Znalazłem go takim samym jak podczas owego muzycznego wieczora; tylko w wyrazie oblicza dostrzegłem więcej nadziemskiego piętna, nadziemskiej wzniosłości, bo nic prawdziwszego że mimo ciemności i przerywanego światła błyskawic, twarz jego zdawała się mocniej jaśnieć niż innych przytomnych. Postawa takoż wydała mi się ogromniejszą jak wprzódy; a w nieruchomości pełnej życia i wdzięku można ją było wziąść za najdoskonalszy wzór potęgi wywodzącej życie z grobu, uosobionej w nagrobnym posągu. Otworzył usta do mówienia, a silna burza z błyskawicami znowu grać poczęła, tak silnie, tak blisko, jak żeby w piersiach się jego poczynała.
— Dzieci moje, — zawołał — tu, do grobu wszyscy! i słuchajcie. Nie człowieczy głos mówi do was, ale głos Boga; ja go tylko tłumaczę na wasz język. Słuchajcie! Sprowadziłem was tutaj, aby wam dać wielką naukę. Widzicie ten grób drobny, lichy? A on jednak większy, potężniejszy jak te góry: leży w nim wasz męczennik, wasz święty, wybraniec waszego ludu. Widzicie do koła te czarne chmury po dolinach i po górach? to ziemia polska w żałobie po umarłym. Słyszycie te głuche grzmoty? powietrze polskie modli się za nim. Całe niebo błyska! to niebo sprawia pogrzeb ciału, a otwiera się dla duszy. On już błogosławiony. Powiem wam dla czego. Urodził się on Polakiem, los poddał go w służbę obcego. — Miał on dostatek, pojął za żonę piękną kobietę, doczekał się dzieci, był tak szczęśliwy jak wy, którzy macie dostatek i rodzinę; w tem szczęściu mógł całe życie przebyć, gdyby chciał był dla swojego tylko żyć dobra, i zostać wiernym nieprzyjacielowi swojej ojczyzny; ale on pamiętał na to że pierwej był Polakiem jak sługą obcych, jak mężem i ojcem. Otóż przyszła wojna, o której niedawno słyszeliście tylko, a nie chcieliście jej zobaczyć, jakbyście i wy byli obcymi. Naród polski co na dolinach, wziął za broń, i wezwał wszystkich braci do wolności; wtedy i on zapomniał o swoim dostatku, o żonie, o dzieciach, porzucił wszystko, poświęcił wszystko, a poszedł bić się za Polskę; bo nasz pierwszy dobrodziej, to nasza ojcowizna; dla niej nie chciał przyjąć przebaczenia dobrodziejów nieproszonych, i dla niej umarł, jak wygnaniec, pomiędzy obcymi ludźmi, z daleka od swojej rodziny. Nie czas mu było jeszcze umierać, zgubił go grzech jego własny. Ukochał jedną kobietę tyle prawie co Polskę, cierpiał dla niej tak samo prawie jak dla Polski; ta miłość przyśpieszyła mu koniec: z czystą miłością Polski byłby żył dłużej dla żony, byłby żył dłużej dla dzieci, byłby lepiej umarł — w bitwie. Był to jedyny grzech jego i ten go zgubił. Pamiętajcie dzieci na to co mówię. Strzeżcie się jego grzechu, naśladujcie w poświęceniu. Uważajcie dobrze co mówię, bo mówię według waszego Boga. Nie przestaliście być Polakami. Waszym bratem najpierwszym Polak; kochajcie wszystkich, ale nadewszystko Polskę. — Tak chce Bóg, który was stworzył na ziemi polskiej, z ojców Polaków i dał wam myśli i języki polskie. Zapomnieliście o tem, poszliście przeciw woli Boga i Bóg was ukarał. Dalej będzie wam gorzej. Nazwą was niemową; wasz język zaplącze się i zacznie, Bóg wie, po jakiemu gadać; wasze wsie, wasze góry, wasze wody, wasi ojcowie co w grobach, nie pojmą was wkrótce; a jak staniecie na strasznym sądzie i Bóg zapyta was po polsku jak Polaków: coście zrobili z waszą ojczyzną? a wy nie zrozumiecie go nawet, czy wiecie co was wtedy czeka?
Zatrzymał się i w tejże chwili uderzyło kilka piorunów, jeden po drugim, tak blisko, że widoczny dreszcz obleciał wszystkich.
— Przekleństwo i kara zdrajców! Sam Bóg powiada wam o tem. Na kolana dzieci, — zawołał głosem jeszcze bardziej grzmiącym. — Dusza umarłego wychodzi z grobu, rozpływa się po waszych duszach. Pamiętajcie, że każdy z was już ma ją w sobie. Będzie ona wam świadczyć przed Bogiem na zbawienie albo potępienie wasze. Bądźcież Polakami, kochajcie Polskę. Bo powiadam wam, że jej dusza jest zawsze pomiędzy wami, i nie porzuci was do sądnego dnia, a na sądnym dniu ona was przed Boga poprowadzi. Wy sami nawet słyszycie ją nieraz, widzicie, czujecie; ona was broni mimo waszej wiedzy, ona także i karze was czasem. A możecie ją poznać po wielkiej władzy nad wszystkiemi siłami ziemi i nieba polskiego. Powiada chmurom: przyświadczcie moim słowom! i oto chmury świadczą. —
Mówca umilkł, a głuchy war grzmotów przebiegł niebo od końca do końca i zakończył piorunem, od którego wstrzęsła się cała okolica.
— Powie niebu: oblej łzami nowy grób wygnańca polskiego! i niebo płacze. —
Mówca umilkł, a rzęsny deszcz szeroko się zamglił.
— Zechce znowu, ażeby pogoda błogosławiła koniec pogrzebu, a wnet widzicie niebo wypogodzone. —
Zaledwie tych słów domawiał, chmury poczęły przeciwnemi wiatrami rozlatywać się na wszystkie strony, deszcz ustał, wprost nad samym grobem błysnęła jedna gwiazdka, a od niej coraz, coraz szerzej niebo się odsłaniało, tak że wkrótce zgarnięte obłoki wisiały tylko po krawędziach horyzontu.
Mówca dalej ciągnął: — Poznacie ją lepiej, kiedy tak ukochacie waszą Matkę, że nie będzie między wami nieprzyjaciół, tylko wszyscy bracia, jedna rodzina. Niech wam Bóg pomaga i błogosławi! Zobaczymy się kiedyś przy innej burzy. —
To wymówiwszy Straszny Strzelec, wyszedł z koła, i po kilku zrobionych krokach zginął wszystkim z oczu, jakby zniknął.
Łatwo sobie wyobrazić stan pozostałych przy grobie. Jedni modlili się, drudzy spozierali na siebie w niemem zdumieniu, inni przebąkiwali: to anioł boski! to czarownik! to cud!
Co się mnie tyczy, zagadka moich domysłów rozwiązała się jasno: widziałem objawienie duszy polskiego ludu. Przynajmniej tak mi się chce wierzyć. Błogo mi, pomyślałem sobie, żem doczekał takiego widzenia, ale błogosławieńszy ten, kto słyszy na swoim grobie takiego mówcę.


Na tem się skończył rękopism muzyka. Jeszcze raz powtarzam, że się nie podejmuję dowodzić rzeczywistości opowiedzianych wypadków. Komu ta cudowność będzie przeciwna, niech ją uważa za ramy poetyczne rozsądniejszych myśli. Ja przyjmuję wszystko, w dobrej wierze, za jeden obraz nadzwyczajny może, ale nie zupełnie nadprzyrodzony.

Pisano w grudniu 1841 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Goszczyński.