Przejdź do zawartości

Strona:Seweryn Goszczyński - Straszny Strzelec.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chać zaczęło. Kiedy się nowi przychodnie zbliżyli, a do tego kilkakrotny błysk nieba oświecił smentarz, dostrzegłem kilkudziesięciu górali, a na ich czele zgadnijcie kogo? — oto Strasznego Strzelca.
Na widok jego zadrżałem mimowolnie. W tejże chwili przyszło mi na myśl objawienie się jego Nikorowiczowi, i obietnica widzenia się z nim na grobie. Ta myśl, uroczystość miejsca, ciemność nocy, połyski burzy, obwiały dziwnym, nadzwyczajnym tonem całe to zdarzenie, do nadzwyczajnego stroju podniosły moją duszę. Oniemiałem na chwilę.
Strzelec zbliżył się, stanął nad grobem, uchylił kapelusza i wyrzekł uroczystym głosem: — Pokój temu domowi! — a w całem powietrzu jakby na jego rozkaz najgłębsza nastąpiła cisza. Przez chwilę patrzał po zgromadzeniu: korzystałem z tej chwili, ośmieliłem się dłużej nieco zatrzymać wzrok na nim. Znalazłem go takim samym jak podczas owego muzycznego wieczora; tylko w wyrazie oblicza dostrzegłem więcej nadziemskiego piętna, nadziemskiej wzniosłości, bo nic prawdziwszego że mimo ciemności i przerywanego światła błyskawic, twarz jego zdawała się mocniej jaśnieć niż innych przytomnych. Postawa takoż wydała mi się ogromniejszą jak wprzódy; a w nieruchomości pełnej życia