Semko/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Semko‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Semko
Podtytuł (Czasy bezkrólewia po Ludwiku).
(Jagiełło i Jadwiga)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IX.

Gdy się to na zamku Malborskim działo, a wyjazd Mazowieckiego księcia się przeciągał, Bobrek, który część wieczora i nocy strawił na kaligrafowaniu aktu zastawy, o brzasku rannym został wezwany do Czolnera.
Mistrz mało co snu potrzebował, i już był po modlitwie rannej w przybocznej swej kapliczce, po posiłku, gdy mu Bartka przyprowadzono.
Kazał kompanom swym ustąpić.
— Znasz ty dobrze Semka mazowieckiego? — zapytał go.
— O ile człowieka można poznać przez ludzi — odpowiedział klecha — i o ile kto może pochwalić się znajomością młodzika, który nie dojrzał jeszcze, a dopiero sposobi się do tego czem być ma.
Odpowiedź oględna, chociaż niestanowcza, podobała się mistrzowi, głową poruszył, potwierdzając to, że młodego znać trudniej jest niż tego, co już sobie tory i koleje życia wytrzebił.
— Chytry on jest? skryty? przebiegły? — zapytał Czolner wlepiając w niego oczy.
— Wątpię, ażeby zdolnym był do przebiegłości wielkiej — rzekł Bobrek. — To tylko wiem, że srogim i okrutnym być może jak ojciec, i jak on popędliwym.
— Więc, zbyt chytrym jako popędliwy być nie może — przerwał Czolner zadumany — a jednak...
Tu zatrzymał się i podumał.
— Należałoby go śledzić i nie spuszczać z oka — mówił dalej. — Ten zdradliwy i niepoczciwy poganin Witold, nie bez myśli wczoraj wybrał się tak, ze psy, aby z nim spotkać się na drodze. Mówili z sobą długo, a nikt ich podsłuchać nie mógł. Wczoraj czasu uczty, Witold odciągnął go od stołu i żywo coś z sobą rozprawiali. Ktoż wie? Zdrada jaka niepoczciwa gotować się może.
— Przebaczycie miłość wasza — odezwał się pokornie kłaniając Bobrek. — Semko teraz nieporwie się do niczego, bo o własnym losie myśleć musi. I na to, co dla siebie czynić ma, sił nie starczy.
— Takby się zdawało — przerwał Czolner — a jednak wczorajsze ich kumanie się zbyteczne jest mi podejrzanem. Człowiek ten, to wąż, co się może z rąk naszych wyśliznąć i pierś co go ogrzała, pokąsać.
Wielki mistrz stał zadumany.
— Pojedziesz za Semkiem do Płocka — rzekł — potrzeba śledzić każdy krok jego. Janusz ma za sobą siostrę Witoldową, mogą jej użyć do porozumienia się z Jagiełłą. Staraj się przy dworze mazowieckim pozostać, ofiaruj kanclerzowi usługi darmo, zakon ci wynagrodzi.
Przez Pelcza i pocztą rybaczą co tydzień mi donosić trzeba, co się tam będzie działo i gdzie się książe obraca.
— Bartosz z jego ludźmi miał na Kalisz iść niezwłocznie — rzekł Bobrek.
— Z oka ich nie spuszczać — powtórzył w. mistrz z naciskiem. Zapisuj, kto do niego przyjeżdżać będzie, kogo i dokąd będą wysyłali.
Mówiąc to, mistrz już przygotowaną na stole kaletkę z pieniądzmi podał stojącemu w progu Bobrkowi, który rękę jego ucałował z wdzięcznością.
— Książe za kilka godzin wyjeżdża ztąd do Torunia — zakończył mistrz — staraj się go wyprzedzić.
Już odprawiwszy go, Czolner jakby coś sobie przypomniał, zawołał.
— Kanclerz książęcy, wiesz jaki jest? pobożny? chciwy? próżny? czem go sobie ująć można?
Bobrek namyślał się krótko.
— Chciwym nie jest — rzekł — próżności też w nim nie widać zbytniej, ale w księgach się miłuje i pobożny bardzo...
— No, ksiąg mu nie damy! — rozśmiał się Czolner — za kosztowny to dar, ale relikwie przyjmie pewnie z wdzięcznością.
— Droższe to niż księgi! — wykrzyknął wzdychając Bobrek który, jak wszyscy niezmierną do relikwij przywiązywał cenę.
Uśmieszek niedostrzeżony przesunął się po bladych ustach Czolnera.
— Idź — dodał — nie ociągaj się z podróżą. Niech Bóg prowadzi.
Dał mu jeszcze rękę do pocałowania i Bobrek spiesznie się wysunął. Rad był z siebie i powierzonego mu posłannictwa, które się dobrze z charakterem jego i naturą zgadzało.
Podsłuchać, podpatrzeć, odgadnąć, wykryć coś zatajonego, sprawiało mu taką przyjemność jak jamnikom dokopać się w jamie lisa lub borsuka.
Dniało zaledwie, gdy niepostrzeżony klecha, wiodąc za uzdę konia wysunął się z zamku na miasteczko, a ztamtąd puścił do Torunia.
Gdy Semko, milczący i chmurny przez drogę, wrócił do Płocka, a kanclerz z radością znalazł się znowu w swojej izbie, z księgami, do których nawykł, w zacisznym kątku, najmilszym dla niego, zdziwił się nieco widząc tu znowu zjawiającego się pokornego klechę, który natrętnie się do pracy zalecał.
Zbiedzonego chudzinę Bobrek doskonale udawać umiał.
— Miłość wasza — rzekł chwytając łapczywie i całując ręce kanclerza — przebaczysz mi biedakowi, że podziać się gdzie nie mając, nigdzie nie znajdując roboty, znowum się tu przybłąkał, przez miłosierdzie prosząc o jakikolwiek kątek... Gotówem darmo pisać.
I ciągnął dalej, nie dając księdzu odpowiedzieć.
— Nie może to być, aby tu w klasztorze, albo gdzie u mnichów w pobliżu nie było biblij, albo mszału, agendy lub ewangelii. Ja to wszystko potrafię, pomożeli Bóg, bez omyłki przepisać, zarubrykować czysto, nawet litery wielkie przemalować i wyzłocić.
Niech tylko miłość wasza da pargamin, minję i inkausty, za kawałeczek chleba pracować będę.
Wielka to była pokusa dla kanclerza, ale na zamku klechy pomieścić nie chciał, a w klasztorze niełatwo było. Bobrek jakby to zgadł, zaofiarował się w mieście gdzie sobie komórkę znaleźć. Uśmiechało się to księdzu, który strawę, co było potrzeba do pisania, a w dodatku grosz niewielki dać był gotów.
Nie znając dobrze skryptora, drogiego pargaminu ważyć nie chciał, ale papier dać był gotów.
Ułożono więc tego dnia, że część dekretaliów miał Bobrek przepisywać i do czasu przy dworze wisieć.
Oprócz tego ofiarował się Bobrek modlitewki na pargaminie dla dusz pobożnych do noszenia na piersiach, bardzo skuteczne, ekzorcyzmy, błogosławieństwa i inne drobnostki, ewangelie cztery do zakopywania w miejscach, które od gradu i klęsk zachować chciano, prędko i czysto sporządzać kanclerzowi.
Zaręczał, że nawet różne inkausty robić potrafi, nietylko czarny, rubrum, ale zielony i niebieski.
Kanclerz z tego łatwego nabytku amanuensa był rad, a przypisywał go temu wypadkowi, że w Wielkiej Polsce wojna rozpędzała spokojnych ludzi, a w Krakowie z niemiec dosyć kaligrafów napływało.
Bobrek komorę sobie zamówił u Pelcza, który znając powołanie i temperament swojego lokatora, choć szanował wielce niebezpiecznego człowieka, dla siebie i dla córki zarówno, obawiał się go. Odmówić mu było niepodobna, rozkazy szły z góry, skarga Bobrka byłaby wielce szkodziła, który jako pół-brat zakonu, pieniężny zasiłek pobierał...
Semko takim powrócił do Płocka, że Błachowa i Ulinka, wybiegłszy witać go, przestraszone zostały.
Stara posądziła go, że chorym był, lepiej odgadujące dziewczę zrozumiało zaraz, że choroba leżała na duszy.
Nie badała go przy matce, bo wiedziała, że przy niej nic nie wydobędzie z niego... Sam na sam spodziewała się dowiedzieć o tajemnicy.
Wiedziały obie niewiasty, że pieniądze pożądane kanclerz przywiózł z sobą i oddał je podskarbiemu. Umowa więc stanęła. Czasowe poświęcenie Wizny nie tłumaczyło tego smutku, rozdrażnienia i niecierpliwości, jakie Semko okazywał.
Ulinka, znająca go najlepiej, czytała w nim jak w własnej duszy, czuła, że się coś stać musiało, z czem on taił się lub wstydał wyznać.
Późnym wieczorem, gdy Semko miał już kłaść się na spoczynek, uchyliła się zasłona. Ulina matce wnijść nie dopuściła, sama przyszła do niego. Jeżeli miał się zwierzyć z czem, przed nią tylko samą mógł to uczynić. Znalazła go w krześle nad stołem, łokciami spartego na nim, z głową w dłoniach. Podniósł ją gdy weszła, a ona zbliżywszy się powoli, uderzyła go po ramieniu i pogłaskała go głowie.
Biała jej dłoń przesuwała się z upodobaniem po bujnych zwojach ciemnych kędziorów młodzieńca, który ku niej się obrócił.
— Co tobie? — zaczęła Ulinka — no, mów. Cięży ci coś? Człowiek póki nosi w sobie słowo tajnie, ono go dusi. Wiesz, że Ulina ciebie nie zdradzi, a choć rozumu nie ma, czasem odgadnie sama nie wie jak, co tobie potrzeba.
— No, mów — powtarzała ciągle, głaszcąc mu włosy. — Umyślnie matce tu iść nie dałam, bo ona zaraz stracha się, płacze i narzeka. Mnie wszystko zwierzyć można, padnie jak kamień w studnię.
Semko namyślał się. Wstyd mu było do rady wziąć babę, zwierzyć się dziewczynie. Ale tak był nawykł, nic przed nią nie taić, tyle razy śmiałe i roztropne dziewczę, pomogło mu małem a jędrnem słowem, że wstał nareście, niespokojnem tylko okiem patrząc ku drzwiom, gotów do wyznań.
Ulina uderzyła go jeszcze po ramieniu, uśmiechając mu się.
— Nie bój się — rzekła — matka nie przyjdzie, a podsłuchiwać ona się nie waży. Wie, że tobie na duszy ciężko, a nie ulży aż się zwierzysz Ulinie.
— Mów, sokole mój, coś ty za kamień przywiózł od tych zbójów niemieckich?
Semko się obejrzał dokoła i ręce załamał.
— Oj! kamień! — zawołał — prawda, że kamień mam na piersi, ale nie oni mi go narzucili.
Zniżył głos. Ulina zbliżyła się, oczy w niego wlepiając, które się rosnąć ciekawością i niepokojem zdawały.
— Spotkałem tam u nich litewskiego księcia Witolda — rzekł cicho.
Dziewczę głową skinęło.
— Wiem, wiem — rzekło — mówili, że mu ojca zabito i poszedł do Niemców przeciw swoim.
— Tak — potwierdził Semko — poszedł ci do nich, ale z niemi wytrwać nie może. Tęskno mu do swoich, zaklął mnie na wszystko, abym na Litwę jechał do Jagiełły, zgodę mu z nim zrobić.
Dziewczyna słuchając brwi marszczyła i zawołała.
— Ty! na Litwę! ależ oni tobie teraz wrogami! Sam mówiłeś, zęby ostrzą tylko, aby wpaść do nas i pustoszyć.
— Nie będą mi wrogami gdy ich pogodzę — odparł Semko. — Jagiełło potrzebuje zgody, aby z niemcami wojował. Wdzięczen mi będzie. Dałem słowo, jechać muszę!
Ulina się za głowę pochwyciła i bystro spojrzała na stojącego Semka.
— Co nam babom takie sprawy sądzić? — odezwała się. — Ja nie wiem nic, ale strach mam wielki. Jechałeś do Niemców, drużyć się z niemi, pieniędzy u nich pożyczać, a w ich domu, pod ich bokiem namawiałeś się na nich! — Skrzywiła się pogardliwie i namarszczyła.
— Nie powinieneś był robić tego! nie! — rzekła krótko.
— Nie mogłem inaczej! — zawołał Semko. — Napadł mnie Litwin, temu człowiekowi nikt się nie oprze. Już o tem mówić niema co. Stało się.
Dałem słowo, pojadę na Litwę, pojadę a jechać tak muszę aby żywa dusza nie wiedziała gdziem ja był. Kogo wziąć? komu się tu zwierzyć? kto poprowadzi? a tu każdy dzień pilny. Bartosz nadciągnie...
Semko mówiąc chwytał się za głowę, i chodził żywo po izbie. Słów jego urywanych słuchało dziewczę coraz smutniejąc, zadumane.
— Oj! ty! ty! — poczęło zwolna, wodząc zanim oczyma. — Niemiły ci był spokój w domu?
— Prawda, ja sama głupio mówiłam, abyś się starał i dobijał o koronę, a teraz, strach mnie objął.
— Korona! korona! daj Boże, aby ona nie taka była, jaką Chrystus Pan ma w kościele na krzyżu, z pod której mu krew płynie...
Ulina westchnęła, lecz miarkując, że już postanowionego odwrócić nie potrafi, zamyśliła się nad tem, co doradzać, aby jego i siebie uspokoić. Zwolna zbliżyła się do Semka.
— Masz ty rozum swój — rzekła — ale i babski zda się. Na dworze u ciebie przecie, u koni niejeden, ale kilku jest Litwinów niewolników, którzy ci dawno służą wiernie...
— Kaukis! — podchwycił żywo Semko — Kaukis z nich najlepszy...
— Kaukis i drugi jaki się znajdzie — mówiła Ulina. — Pojedziesz do Czerska, jego i kilku pewnych ludzi, co gęby umieją trzymać zamknięte, weźmiesz z sobą. W drodze każesz im się do Wilna prowadzić, a milczeć będą musieli, gdy im szubienicą pogrozisz...
Semko zamilkł, rada była dobra, ale tego dla niego nie dość jeszcze było. Nie mógł się puścić bez poważniejszego jakiegoś towarzysza i pośrednika, któryby znał Wilno, dwór Jagiełły i otaczających go ludzi.
O Jagielle różne wieści chodziły. Jedni go głosili okrutnym, drudzy podejrzliwym i chytrym, wszyscy dosyć nieprzystępnym dla obcych.
Nawykłym był Semko, jak inni książęta, w sprawach ważniejszych nie czynić nic bez porady i pomocy duchownych. Semko chciał też mieć z sobą kogoś z nich i namyślał się, czyby nie należało zwierzyć się z tem kanclerzowi.
Ulina widząc go tak zadumanym, zamilkła, ale wzrokiem śledziła każde poruszenie twarzy, która nic ukrywać nie umiała.
— Kaukis — przebąknął Semko po długim przestanku — za przewodnika dobry, ale tego za mało. Kogoś jeszcze muszę mieć...
— Szukajże sobie sam — rzekła z westchnieniem Ulina — bo ja wszystkich się boję. Zapatrzyła się potem w ogień długo, ręce założyła na piersi, przechyliła głowę i szeptała:
— O! z wami! z wami! tak jak z sokołami! Wy, sokoły! nosi człowiek, nosi na rękach, karmi, hoduje, chucha, pieści, a puści raz w pole, poleciał i nie wróci może do ręki...
W oczach się jej łzy zakręciły.
— Taki zawsze koniec i z niemi i z wami!
Semkowi, spojrzawszy na nią, żal się jej zrobiło. Przystąpił, objął ją za szyję i w czoło pocałował, a Ulina milcząc zarzuciła mu ręce na ramiona.
W chwili tej błogiego zapomnienia się, Błachowa, która w ciągu rozmowy trzymała się zdaleka, milczeniem zaniepokojona, uchyliła zasłonę, zasępiła się zobaczywszy ich i weszła pokaszlując.
Nie spłoszyło to bynajmniej Semka ani Uliny. Zwolna podniosła głowę ku matce, jakby z wyrzutem za przerwaną chwilę szczęścia, a książę raz jeszcze pocałowawszy ją w czoło, odstąpił.
Błachowa nie powiedziała nic, zbliżyła się do ognia, wzięła polano, zgarnęła węgle, przyłożyła drzewa i wstając odezwała się.
— A no, niedługo koguty zapieją! — Dziewczę zbliżyło się do ucha Semkowi i szepnęła mu. — Radź się kanclerza. W studnię łatwo wpaść, ale z niej wyleść?
To mówiąc, i niespojrzawszy już nawet na matkę, ręką odrzuciła długie kosy i wyszła z izby.
Błachowa jak gdyby przybyła tylko dla zrobienia porządku w sypialni, poprawiła skórzaną poduszkę, uderzyła ręką o posłanie, spojrzała w stojący u łoża dzbanek i kubek, na ogień, na zadumanego Semka i w milczeniu za córką pociągnęła.
Nazajutrz rano po mszy, wezwał do siebie książe kanclerza, ale nim mówić z nim począł, niespokojny, zażądał uroczystego zobowiązania się do milczenia.
— Wasza miłość wiesz — odpowiedział zdziwiony kanclerz — że kapłan do niego powołaniem swem jest obowiązany. Znał on Semka od dzieciństwa, że nie umiał i nie mógł tajemnicy w sobie dochować, ani się z nią obejść, będąc popędliwym.
— Mój ojcze — odezwał się książe, siadając — nagań mnie, jeślim zasłużył, ale mnie nie odwodź od tego, co postanowione.
Mówiłem z ks. Witoldem na osobności, zażądał odemnie, abym jechał do Jagiełły i wyjednał mu z nim zgodę, chce porzucić Krzyżaków.
Kanclerz ręce załamał.
— Wy? jechać do Jagiełły? do Wilna? — zawołał, — ależ się to nie skryje, cały świat o tem wiedzieć będzie, Krzyżacy najpierwsi, bo oni słyszą jak trawa rośnie. A! i mścić się będą!
— Mówiłem już wam, ojcze — gwałtownie wybuchnął Semko — uczynić to muszę. Postaram się też, aby o tem nikt nie wiedział, ale przed wami taić nie chciałem. Wyjadę wrzekomo do Czerska, z drogi do Wilna nawrócę.
Kanclerz stał oniemiały z rękami złożonemi jeszcze, Semko wzrokiem się dopominał odpowiedzi.
— A więc, jest to już postanowione? — spytał.
— Słowo dałem, i korzyść dla siebie w tem widzę, — odparł książe. Jagiełło gniewny jest, odgryza się, wrogiem mnie zowie. Ja pokoju potrzebuję i dla siebie go wyjednam również. Radź mi kogo w podróż mam wziąć z sobą.
— Sambym gotów, bo się przy opiece Bożej nie lękam nikogo i niczego — rzekł ksiądz spokojnie — ani męczeństwa od niewiernych dla chwały Bożej; ale ja Litwy nie znam i wam nie przydam się na nic.
Zadumał się skłopotany kanclerz.
— Są w Wilnie Franciszkanie — rzekł — choć się tam kryć muszą. Oni z Hawnulem starostą, który u Jagiełły prawą jest ręką i doradźcą, w ścisłych stosunkach, to ich dobroczyńca. Od naszych braci św. Franciszka listy z któregokolwiek konwentu mieć potrzeba. O to łatwo, to najlepsze. Innego nic nie widzę.
— Zamiast listów, czemuby jeden z nich nie dał się namówić, aby mi towarzyszył? — odparł Semko. — Byłoby to najdogodniejsze, ale czas krótki, spieszyć muszę...
Kanclerz spytał smutny raz jeszcze.
— Nieuchronne to więc?
Semko z oburzeniem i niecierpliwością, dał poznać ruchem popędliwym, że mówić nawet o tem nie godzi się.
— Dwa dni, co najmniej książę poczekać musisz — żądał kanclerz — jadę natychmiast, listy lub zakonnika przywiozę.
To mówiąc ze smutną twarzą opuścił komorę książęcą. W izbie swej, do której wszedł chmurny, z głową spuszczoną, z modlitwą na ustach, bo w podobnych razach zawsze się do niej uciekał, zastał pilno kaligrafującego Bobrka, który trzema inkaustami litery przyozdabiał.
Ten, chociaż mocno zajęty rubrykowaniem, wyciąganiem delikatnych linij, punktowaniem i ornamentacyą, miał na oku ruch każdy. Spostrzegł już, że kanclerza powoływano do księcia, i z jaką od niego twarzą powrócił — ale niczem-by to było, gdyby zaraz sani i koni nie zażądał bardzo skwapliwie, nie opowiadając się ani dokąd jedzie, ani kiedy powróci. Bobrek we własnym interesie kaligraficznym, chciał być o tem poinformowanym, ale zagadniety kanclerz odpowiedział mu dwuznacznie, że zapewne rychło powróci. Zostawił mu papier, inkaust, chłopca do usług no — i dworską strawę swoją.
Klecha sądził, że w dziedzińcu około ludzi i koni, dowie się czego i przypadkiem zmyślił pilną potrzebę, stanął za węgłem, słuchał, ale z niczem powrócił. Ufał w to tylko, że za powrotem ksiądz się z czemś przecież wygada.
Najwięcej go niepokoił pośpiech wielki, i tajemnica wyboru w drogę, do której na dworze nie byli przywykli, bo tu się wszystko jawnie czyniło, i trąbiło na cztery wiatry.
W czasie podróży do Malborga, nie było w Płocku młodego Henryka. Wyprawiono go na łowy do dóbr jego, a za oczyma w lasach zawsze długo przebywać lubił — i nie powrócił, aż teraz, gdy już Semko był w domu.
Na probostwie zaraz służba mu doniosła, że brat jego z kanclerzem podróż jakąś odbył, i że z niej przywieziono pieniądze.
Dla Henryka, który nigdy ich nie miał a zawsze pożądał, była to wiadomość przyjemna; spodziewał się coś dostać od brata. Tajemnica wycieczki do Malborga nie była tak ściśle zachowywana, aby się nie domyślano jej celu. Mówić tylko zbyt otwarcie nie śmiano.
Tegoż dnia zaledwie wypocząwszy, Henryk z hałasem i zamaszystością wpadł do brata.
— Ja na łowy po mięso jeździłem — zawołał wchodząc — a wy, miłościwy bracie, pono polowaliście na pieniądze i ubili sporo grzywien. Zaprawdę i mnieby się one zdały!
Semko spojrzał nań kwaśno.
— Tymczasem się obejdziesz, bo ja dla ciebie ich nie mam.
— No, więc pewno na wojnę! — począł Henryk rozsiadając się z przybraną powagą i rozpierając się szeroko. — No, a kiedyż na wojnę?
— Ja o żadnej wojnie nie myślę — ostro odrzucił Semko. — Co ci w głowie? Jaka wojna? Za parę dni do Czerska muszę, do brata...
— A !... to i ja z wami!! — zakrzyknął Henryk. — Dawnuta ma na dworze ładne litwinki, a te się mojej księżej sukni nie boją i nią nie brzydzą.
— Daj mi pokój, jedź do nich sam, kiedy ci smakują, ja podróż inaczej niż ty odbywam, pojadę bez ciebie.
— Jakto? jakto? — obrażony przerwał Henryk. — Cóż to, ja tego co ty nie wytrzymam? Sił nie mam, czy się pieszczę? Pokażę, że więcej potrafię, niż ty.
— Ja w podróży towarzyszów nie lubię — zamruczał Semko — to moja natura.
Henryk coś zaśpiewał pod nosem.
— Nie po bratersku się ze mną wasza miłość obchodzi — rzekł kwaśno. Ale w tejże chwili twarz zasępiona się rozjaśniła. Spostrzegł na stole złocistą czarkę, którą mistrz zmusił księcia wziąć do użycia w podróży. Piękna była jak cacko — chłopak pochwycił ją i bawił się a oglądał jak dziecko.
— O! ho! a toż zkąd? — zawołał — nigdy jej tu, ani w skarbcu nie widziałem. Słowo daje, zdałaby mi się do kościoła albo i do własnej kieszeni, powinieneś mi ją dać, gościńca!
Spojrzał na Semka, który zbyć się go chcąc ramionami ruszył i rzekł sucho.
— Weź ją sobie.
Henryk się ucieszył mocno, nie puścił już jej z rąk, przypatrywał się wypukłej robocie, rysowaniu, cieszyły go piękne dwie głowy zwierząt z obu stron poprzyczepiane.
Wiek młody odezwał się w chłopcu, który starszego udawał niż był. Chował ją za suknię, przyglądając się, czy bardzo będzie widoczną, wyjmował, stawiał przed sobą, patrzył zdaleka, przyzierał się zbliska, ważył na ręku, usiłując odgadnąć, czy była pozłocista czy złota.
Aż na dnie jej zobaczył w końcu krzyż zakonu i cesarskiego orła. Zdradzało to pochodzenie kubka, Henryk uśmiechnął się, ale nie chwaląc swem odkryciem.
Przybycie tego brata, napastliwe jego narzucanie się za towarzysza podróży, ciekawość — niewygodnemi były dla Semka, który się przed nim ukrywać potrzebował. Postanowił więc tak urządzić, aby go znowu myśliwcy dworscy na dłuższy czas zabrali z sobą.
Parą dni upłynęło na oczekiwaniu powrotu kanclerza, który znikł tak, że nawet Bobrek dowiedzieć się nie mógł o celu jego podróży. Nadaremnie wysilał się z badaniem ludzi i wyciąganiem wniosków — nie dochodził do niczego...
Trzeciego dnia z południa, gdy po obiedzie postnym siedział znów przepisując i illuminując litery bo to było mu milszem, niż odczytywanie tekstu, który niezawsze dlań był zrozumiałym, zatoczyły się szerokie sanie przed izbę kanclerską i z nich wysiadło dwie osoby, które do izby weszły. Jedną z nich był sam gospodarz, drugą mnich w sukni zakonu św. Franciszka, w którym Bobrek poznał, na pierwszy rzut oka, owego na gościńcu w gospodzie pustej spotkanego, co tak wesoło suchym chlebem z solą i wodą się posilał.
Wesoły i teraz staruszek wlepiwszy w niego oczy, zdawał się także go przypominać.
Ale po co i zkąd tu przywieziono zakonnika było dla Bobrka drażniącą zagadką. Spodziewał się ją rozwiązać, rozgadując się z braciszkiem, którego kanclerz, idąc do księcia, sam na sam z nim zostawił.
Korzystając z tego Bobrek poszedł się przygrzewającemu u ognia przypomnieć staruszkowi, z tem większą pokorą i serdecznością, im bardziej szło mu o to, aby go zjednał sobie.
Mnich zaraz go przypomniał, pozdrowił wesoło, zapytując, coby tu robił, na co Bobrek odpowiedział z wielkim zapałem malując szczęście swoje, iż mu Pan Bóg pobłogosławił i dał go w ręce tak mądrego, miłosiernego, świętego człowieka, jakim kanclerz był.
Wychwalał go w nadziei, że to dojść może do uszu jego. Potem zręcznie zagadnął staruszka, co on tu porabiał i jak się też w Płocku znalazł.
— A cóż? — rzekł z prosta zakonnik — kanclerz w drodze mnie spotkawszy, podwiózł mnie tu przez miłosierdzie, abym trochę starym kościom wypoczął.
Niespełna wierzył temu Bobrek, ale mu badać więcej nie wypadało, zamilkł, obiecując sobie śledzić najmniejszy ruch podejrzany na książęcym dworze.
Pomocniczy środek niespodziewany nastręczył się do tego, gdy książę Henryk, który w miejscu z trudnością mógł usiedzieć, a ciągle zabawki i roztargnienia szukał, tegoż dnia wpadł do kanclerza zastał klechę przy robocie, i z kilku odpowiedzi podobał go sobie. Zabrał potem do swego mieszkania, pod pozorem łatania jakiegoś rękopismu i zatrzymał na gawędkę.
Henrykowi niewiele szło o tę pobożną książkę poszarpaną, ale z oczów wyczytał Bobrkowi, że mógł mu błaznować i zabawiać go.
Ubogi klecha na trefnisia wcale się dobrze, gdy chciał kwalifikował.
Wziąwszy go na probostwo, które podobniejsze było do żołnierskiego dworca, niż do mieszkania duchownego Henryk na próbę puścił się z nim w swawolną rozmowę. Bobrek choć się lękał i w początku półgębkiem odpowiadał tylko, ośmieliwszy się dotrzymał mu placu. Henrykowi towarzystwo jego podobało się bardzo, kazał mu przychodzić do siebie.
Klecha obrachował, że z gadatliwego a nieopatrznego chłopaka, łatwo będzie mógł dobyć wiele wiadomostek, o któreby inaczej trudno było. Pochlebiał więc gładko książątku.
Tegoż wieczora wiedział od niego Bobrek, że się brat kędyś sam do Czerska wybiera, czy do Warszawy.
Podróż nagła kanclerza, jego powrót z zakonnikiem, zamierzona wycieczka do brata Janusza dawały do myślenia klesze, widział w tem jakieś podejrzane konszachty.
Gdyby się Semko z Bartoszem z Odolanowa wybrał do Wielkopolski, nie dziwiłby był się temu, ale teraz, gdy mu pilno należało stać na stanowisku — jechać gdzieś w stroną przeciwną?? — Bobrek nie rozumiał tego.
Wieczorem przypadłszy do Pelcza, mocno się nad tem zadumał i wygadał przed niemcem, że na zamku coś się knuje, czego dojść nie mógł. We dwu z kotlarzem próżno sobie głowy łamali.
Nazajutrz wcześniej niż zwykle był już u kanclerza i nie zastał go — odprawiał mszę świętą.
Chłopak posługujący, z którym się już poprzyjaźnił, oznajmił mu śmiejąc się, że książę o brzasku wyruszył z małym pocztem niewiadomo dokąd, a wczorajszy zakonnik do orszaku się przyłączył.
Nie dał po sobie poznać Bobrek, jak go ta wiadomość obeszła, lecz przybity był i zły, iż napróżno śledził, a o celu tej tajemniczej wyprawy nie wiedział nic.
Mnich z Wielkopolski mógł najłatwiej służyć za przewodnika do niej, ale Bartosz z Odolanowa i książęcy kopijnicy jeszcze lepszemi w tamtą stronę byli towarzyszami. Semko ich nie wziął z sobą.
Obowiązany donosić wielkiemu mistrzowi co tu widział i słyszał, upokorzonym był bezsilnością swoją. Zasiadł do pisania zły bardzo, i rękopism pewnie na tem ucierpieć musiał. Cała nadzieja była teraz w księciu Henryku ale i ta zawiodła, bo około południa, gdy już i kanclerz był w domu, przypatrując się pisaniu, wpadł z hałasem młody książę.
— Co to znaczy księżę kanclerzu? — wołał od progu. — Semko się jak złodziej wykradł z zamku. Dokąd?... po co?... Wczoraj plótł przedemną czemu nie wierzę że miał jechać do Czerska?... Dziś go już nie ma! I starego zakonnika wziął, chyba aby mu po drodze pomagał odmawiać pacierze! Jaki pobożny się zrobił!
Kanclerz dał mu spokojnie wykrzyczeć się i wyburzyć a potem odpowiedział z flegmą wielką.
— Przecież księciu Semkowi wolno jechać kędy mu się żywnie podoba? Przedemną ani przed nikim tłumaczyć się nie potrzebuje. Pojechał widzieć się z bratem, czy na łowy cóż to tak dziwnego?...
— Nieprawda! nieprawda! — zaburczał Henryk. — Na łowy brać z sobą starego zakonnika, coście go wy umyślnie wczoraj tak pilno przywieźli?... Z bratem widzieć się nie potrzebował, bo Janusz tu niedawno był.
Pojechał gdzieś na jakieś inne łowy ale ja będę o tem wiedział, choć przedemną taicie! — zakończył śmiejąc się młody książe.
Kanclerz z powagą odszedł nie mówiąc nic.
Henryka bolało to najmocniej, że się z nim, jak z dzieckiem obchodzono, a z niczem zwierzać nie chciano. Pobiegł na zwiady, a gdy Bobrek po skończonej robocie stawił się na probostwie, znalazł go wesołym i uśmiechniętym.
— Semko musi coś dla swej przyszłej korony knuć — począł paplać przed klechą. — Dokąd pojechał nikt nie wie, ale że nie do Czerska toć to!... to pewna... Puścił się w tamtą stronę, aby ludzi bałamucić!!...
Służby z sobą wziął niewiele i dobrał takich, z któremi jak z niemowami rozgadać się trudno! Same niewolniki litewskie... Przecie ja tajemnicy tej z pod ziemi dobędę.
Dla Bobrka sama ta wiadomość, że Semko wziął litwinów, była niespodzianym promykiem, rozjaśniającym nagromadzone mroki. Lecz zmilczał ostrożnie.
Z rozmowy z zakonnikiem na gościńcu zapamiętał wzmiankę, jaką brat Antoniusz uczynił o bytności swej wśród niewiernych na Litwie. Wszystko to razem użyte budziło domysł, że Semko mógł się na Litwę wybrać, ale coby tam miał poczynać?! Bobrek nie domyślał się. Tegoż wieczora listem wielki mistrz o tajemniczej podróży był zawiadomiony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.