Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kaukis — przebąknął Semko po długim przestanku — za przewodnika dobry, ale tego za mało. Kogoś jeszcze muszę mieć...
— Szukajże sobie sam — rzekła z westchnieniem Ulina — bo ja wszystkich się boję. Zapatrzyła się potem w ogień długo, ręce założyła na piersi, przechyliła głowę i szeptała:
— O! z wami! z wami! tak jak z sokołami! Wy, sokoły! nosi człowiek, nosi na rękach, karmi, hoduje, chucha, pieści, a puści raz w pole, poleciał i nie wróci może do ręki...
W oczach się jej łzy zakręciły.
— Taki zawsze koniec i z niemi i z wami!
Semkowi, spojrzawszy na nią, żal się jej zrobiło. Przystąpił, objął ją za szyję i w czoło pocałował, a Ulina milcząc zarzuciła mu ręce na ramiona.
W chwili tej błogiego zapomnienia się, Błahowa, która w ciągu rozmowy trzymała się zdaleka, milczeniem zaniepokojona, uchyliła zasłonę, zasępiła się zobaczywszy ich i weszła pokaszlując.
Nie spłoszyło to bynajmniej Semka ani Uliny. Zwolna podniosła głowę ku matce, jakby z wyrzutem za przerwaną chwilę szczęścia, a książę raz jeszcze pocałowawszy ją w czoło, odstąpił.
Błahowa nie powiedziała nic, zbliżyła się do ognia, wzięła polano, zgarnęła węgle, przyłożyła drzewa i wstając odezwała się.