Czterdziestu pięciu/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

CZTERDZIESTU PIĘCIU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM II.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.

1893.


Дозволено Цензурою
Варшава, 19 Феврапя 1893 года.




Rozdział I.
SYPIALNIA.

Chociaż, jak powiedział d’Epernon, dopiero było po dziesiątej, jednak cisza grobowa panowała już w Luwrze, a wiatr gwałtownie wiejący, głuszył ociężałe kroki placówek i skrzyp mostu zwodzonego.
Obaj przechodnia rzeczywiście prędzej niż w pięć minut przybyli do zabudowań na ulicy Astruce, które zachowały tę nazwę, nawet mimo wybudowania Saint-Germain l’Auxerrois.
Książę wyjął klucz z kieszeni, otworzył furtkę, zszedł po kilku stopniach, przebył mały dziedziniec i otworzył drzwi łukowate, z góry żółtawemi krzewy, z dołu zaś wysoką trawą zakryte.
Przeszedłszy dziesięć kroków w ciemności, znalazł się na wewnętrznym dziedzińcu, w końcu którego wystawały kamienne schody.
Schody te wiodły do obszernej izby, a raczej do rozległego korytarza.
D’Epernon miał także klucz i od tego korytarza.
Otworzył drzwi po cichu i zwrócił uwagę Henryka, na szczególne urządzenie, które natychmiast w oczy uderzało.
Czterdzieści pięć łóżek zapełniało tę izbę, a w każdym z nich spał człowiek.
Król spojrzał na te łóżka i na śpiących, a potem obrócił się do księcia i spytał ciekawie:
— Cóż to za ludzie?...
— Ludzie, którzy dzisiaj śpią, ale od jutra wówczas tylko spać będą, gdy kolej na nich przyjdzie.
— I dlaczegóż to wówczas tylko?
— Dlatego, abyś Wasza królewska mość spać mógł spokojnie.
— Wytłómacz się jaśniej... Czyż ci ludzie są moi przyjaciele?
— Wybrani przezemnie, Najjaśniejszy panie, niby ziarno z pomiędzy kąkolu; stróże nieustraszeni, którzy równie jak cień Twój, Najjaśniejszy panie, nieopuszczą Cię ani na chwilę, którzy, wszyscy szlachta, mając prawo iść wszędzie, gdziekolwiek Wasza królewska mość pójdziesz, tylko na długość szpady zbliżać się ku Tobie dozwolą, Najjaśniejszy panie.
— I to twój pomysł d’Epernon?
— E!... dla Boga!.. mój, mój własny, Najjaśniejszy panie...
— Wyśmieją cię.
— Owszem, przeciwnie, bać się ich będą.
— A więc ta twoja szlachta bardzo straszna?...
— Najjaśniejszy Panie, temi psami poszczujesz jaką zechcesz zwierzynę; ci ludzie znając tylko Waszą królewską mość i z Nią tylko mając stosunki, do Niej też tylko udawać się będą po światło, ciepło i życie.
— Ależ to mnie zrujnuje.
— Alboż to króla może co zrujnować?
— Ja już nawet Szwajcarom płacić nie mogę.
— Racz tylko, Najjaśniejszy panie, dobrze się tym ludziom przypatrzeć i powiedz, czy wyglądają na wymagających wiele?
Król powiódł okiem po długiej sypialni, która przedstawiała widok dosyć zajmujący, nawet dla króla, przywykłego do różnych stylów architektury.
Salę tę w całej długości budowniczy przedzielił przepierzeniem, a przy niem urządził czterdzieści pięć alków i tyleż obok siebie umieszczonych pokoików, wychodzących na przejście, w końcu którego stał król i d’Epernon.
Drzwi wybite w każdej takiej alkowie, prowadziły do sąsiednich mieszkań.
W skutek tak dowcipnego podziału, każdy z tych ludzi miał swoje życie publiczne i prywatne.
Publicznie, występował w alkowie.
Prywatnie, ukrywał się w pokoiku swoim.
Drzwi każdego z tych pokoików wychodziły na balkon, ciągnący się wzdłuż całego budynku.
Król nie od razu pojął te delikatne różnice.
— Dlaczegóż pokazujesz mi ich śpiących? — zapytał.
— Bo mniemałem, Najjaśniejszy panie, że tym sposobem łatwiej da się dokonać przegląd. A nadto, opatrzone numerami alkowy, tę mają korzyść, iż można tom iż numerami opatrywać także ich mieszkańców, tak, że każdy według potrzeby będzie albo człowiekiem, albo liczbą.
— Nie zły pomysł — rzekł król — mianowicie jeżeli my sami tylko posiadać będziemy klucz do tej arytmetyki. Lecz ci poczciwcy poduszą się, skoro tu żyć ciągle będą.
— Jeżeli Wasza królewska mość pozwoli, obejdziemy każde mieszkanie po szczególe.
— Do licha!.. cóż to znowu za garderobę pokazujesz mi d’Epernon! — powiedział król patrząc na krzesła zapełnione odzieżą śpiących. Paryż śmiać się będzie, skoro zamknę tu łachmany tych zuchów.
— Prawda Najjaśniejszy panie, moi czterdziestu pięciu niezbyt kosztownie są odziani, lecz gdyby wszyscy byli książętami i parami...
— Rozumiem — uśmiechając się przerwał król — kosztowaliby mię drożej trochę, aniżeli kosztować będą.
— Zgadłeś Najjaśniejszy panie.
— A ileż kosztować będą?.. Obaczmy. Może ta wiadomość skłoni mię do jakiego względem nich postanowienia, bo w istocie mój d’Epernon, miny ich nie zbyt powabne...
— Wiem Najjaśniejszy panie, pod południowem słońcem naszych prowincyj wychudli i ogorzeli; lecz ja byłem równie chudy, równie ogorzały kiedy przybyłem do Paryża, i oni więc utyją i wybielej?], podobnie jak ja.
— Hm!... — chrząknął Henryk spoglądając z ukosa na d’Epernona.
A po chwili dodał:
— Wiesz co. ta twoja szlachta przeraźliwie chrapie...
— Najjaśniejszy panie, nie należy sądzić z pozoru, cała rzecz, że dzisiaj jedli dobrą wieczerzę.
— Masz, oto jeden coś przez sen mówi — rzekł król przysłuchując się ciekawie.
— Doprawdy?
— Tak jest, słuchaj no co on mówi?
Wrzeczy samej, głowa i ręce jednego szlachcica opadły z łóżka, a usta na w pół otwarte, z melancholijnem westchnieniem coś szeptały.
Król zbliżył się ku niemu na palcach.
— Jeżeliś kobieta — mówił śpiący — uciekaj! uciekaj!
— Aha!... to jakiś galant — powiedział Henryk.
— Cóż mniemasz o nim Najjaśniejszy panie?
— Z twarzy dosyć mi się podoba.
D’Epernon poświecił w alkowę.
— I ręce ma białe, gładkie i brodę uczesaną — mówił król dalej.
— Jestto pan Ernauton de Carmainges, przystojny chłopiec, który zajdzie daleko.
— Biedak, zapewne zostawił w domu kochankę.
— Odtąd tylko króla swojego kochać będzie, Najjaśniejszy panie; musimy mu się wywdzięczyć za tę ofiarę.
— O!... o!... to znowu jakaś szczególniejsza twarz, co następuje po twoim... jakże go tam nazwałeś?
— Ernauton de Carmainges.
— A!... prawda. Ależ do licha!... jakąż to koszulę ma Nr 3!... możnaby powiedzieć, że to habit pokutnika.
— Jest to pan de Chalabre; ręczę że skoro ten zrujnuje Waszą królewską mość, to nawzajem sam się nieco wzbogaci.
— A ta znowu twarz ponura, co niezdaje się wcale marzyć o miłości?
— Który numer, Najjaśniejszy panie?
— Numer 12.
— Dzielne ramię, kamienne serce, człowiek co sobie radzić umie, słowem pan de Sainte-Maline, Najjaśniejszy panie.
— Wiesz co Lavalette? im bardziej zastanawiam się, poznaję, że wcale nie złą myśl miałeś.
— Tak sądzę; bo racz tylko zważyć Najjaśniejszy panie, jakie wrażenie wywrą te nowe wyżły, które ani na krok Waszej królewskiej mości nieodstąpią; to brytany, których jeszcze nie widziano, a które przy pierwszej lepszej sposobności zaszczytnie się popiszą.
— Prawda, prawda, masz słuszność. To dobry pomysł. Ale poczekaj-no...
— Albo co?
— W tej odzieży przecież, niemogą się włóczyć za mną jak cienie. Ciało moje nie źle wygląda; nie chcę więc aby jego cień, a raczej cienie krzywdę mu wyrządzały.
— A!... Najjaśniejszy panie, wracamy widzę do kwestyi pieniężnej.
— Albożeś mniemał, że jej unikniesz?
— Owszem, przeciwnie, jest to wszędzie kwestya główna; ale co do pieniędzy, mam także myśl pewną.
— D’Epernon, d’Epernon! — rzekł król.
— Cóż począć Najjaśniejszy panie?... chęć podobania się Waszej królewskiej mości, podwaja wyobraźnię moję.
— Objaw-że mi ten pomysł.
— Gdyby to odemnie zależało, każdy z tych ludzi jutro znalazłby na stołku, dzisiaj jego łachmany dźwigającym, worek z tysiącem talarów żołdu za pierwsze półrocze.
— Tysiąc talarów za pierwsze półrocze, dwa tysiące na rok!... Ej!... oszalałeś książę. Cały pułk niekosztowałby tyle.
— Zapominasz, Najjaśniejszy panie, że to mają być Twoje cienie, a sam oświadczyłeś, że pragniesz, aby byli przyzwoicie odziani. Każdy więc za wspomnione tysiąc talarów przyodzieje się i uzbroi w sposób przynoszący zaszczyt Waszej królewskiej mości, a pod względem honoru, nie zawstydzisz się za gaskończyków, Najjaśniejszy panie. Otóż, rachując po tysiąc pięćset liwrów na wyekwipowanie, przypadnie cztery tysiące pięćset liwrów na pierwszy rok, a trzy tysiące na drugi i następne.
— To łatwiejsze do wykonania.
— A więc Wasza królewska mość przyjmuje?...
— Jedna tylko zachodzi trudność.
— Jakaż?..
— Brak funduszów.
— Brak funduszów?...
— Powinieneś przecie lepiej niż kto inny wiedzieć, że to bardzo ważna przyczyna, bo jeszcze sam płacy twojej nieodebrałeś.
— Najjaśniejszy panie, obmyśliłem środek pewien...
— Dostarczenia mi pieniędzy?...
— Tak, dla twojej przybocznej gwardyi, Najjaśniejszy panie.
— Pewno znowu pamięta o sobie — pomyślał król, i z ukosa spojrzał na księcia, a potem dodał:
— Obaczmyż ten środek?...
— Przed półroczem nałożono podatek od zwierzyny i ryb.
— Być może.
— Podatek ten przyniósł sześćdziesiąt pięć tysięcy talarów, które podskarbi miał dzisiaj rano wnieść do kasy, lecz uprzedziłem go, aby się wstrzymał, i zamiast przelać pieniądze do skarbu, zachował je do rozporządzenia Waszej królewskiej mości.
— Miałem ich użyć na wojnę, mój książę.
— Właśnie też, Najjaśniejszy panie, ale pierwszym warunkiem wojny, jest wojsko, a pierwszym interesem królestwa, obrona i bezpieczeństwo monarchy; wypłacając zatem żołd królewskiej gwardyi, dopełnia się obu tych warunków.
— Nie zła racya; lecz podług twojego wyrachowania, widzę tylko czterdzieści pięć tysięcy talarów użytych, pozostanie więc dwadzieścia tysięcy dla moich pułków!
— Racz Najjaśniejszy panie przebaczyć, ale rozrządziłem już temi dwudziestoma tysiącami talarów, chyba że Wasza królewska mość inaczej postanowi.
— A!.. już rozrządziłeś?...
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, będzie to na rachunek żołdu mojego.
— Byłem tego pewny — rzekł król — dajesz mi gwardyę, a odbierasz należytość twoję.
— O! Najjaśniejszy panie!...
— Lecz dlaczegóż umyślnie ta liczba czterdzieści pięć?... — spytał król, nadając inny kierunek rozmowie.
— Oto, Najjaśniejszy panie, bożka liczba trzy istnieje od początku świata. Co większa, jest to liczba wygodna. I tak naprzykład: skoro kawalerzysta ma trzy konie, nigdy piechotą nie chodzi, bo drugi zastępuje miejsce pierwszego, strudzonego, trzeci zaś zastępuje drugiego, skoro ten jest raniony lub zmordowany. Będziesz więc miał Najjaśniejszy panie, trzy razy po piętnastu szlachty, z niej piętnastu ludzi będzie na służbie, a trzydziestu na odpoczynku. Każda kolej służby trwać będzie dwanaście godzin, w ciągu których pięciu gwardzistów będzie zawsze przy prawym boku Waszej królewskiej mości, pięciu przy lewym, dwóch z przodu, a trzech z tyłu. Niech-że ośmieli się kto napastować Waszą królewską mość skoro Ją otoczy gwardya taka.
— Jak Bóg żywy!... to zręczna kombinacya mój książę, bardzo ci za nią dziękuję.
— Racz spojrzeć, Najjaśniejszy panie, oni naprawdę bardzo dobrze wyglądają.
— Tak jest, ubrani, źle wyglądać nie będą.
— Jakże, czy przyznaje mi teraz Wasza królewska mość prawo mówienia o grożących jej niebezpieczeństwach?
— Przyznaję.
— Miałem więc słuszność?
— Miałeś.
— Panu de Joyeuse pewnoby to nigdy na myśl nie przyszło!
— D’Epernon! d’Epernon!.. niegodzi się obmawiać nieobecnych.
— Krwi boska!... Wasza królewska mość nawet obecnych obmawiasz.
— A!... Joyeuse ciągle mi towarzyszy. Dzisiaj nawet był ze mną na placu Grève.
— Ja zaś, Najjaśniejszy panie, byłem tutaj i jak Wasza królewska mość widzisz, czasu niestraciłem.
— Dziękuję ci Lavalette.
— Ale, ale, Najjaśniejszy panie — rzekł d’Epernon po chwili milczenia — chciałem prosić Waszą królewską mość o pewną łaskę.
— Mocno mię też dziwiło, że dotąd jeszcze o nic nie prosiłeś.
— Jakżeś dzisiaj cierpki, Najjaśniejszy panie!...
— E!.. nie, nierozumiesz mię, przyjacielu — rzekł król, szyderstwem nasyciwszy swą zemstę — albo raczej źle rozumiesz; mówiłem, że wyświadczywszy mi przysługę, masz prawo żądać coś odemnie, żądaj więc.
— To co innego, Najjaśniejszy panie. Wreszcie ja tylko proszę o obowiązek.
— Obowiązek!... ty. generalny dowódzca piechoty, ty jeszcze pragniesz nowego obowiązku?... Ależ niewydołasz!...
— W usługach Waszej królewskiej mości gotów jestem dźwigać niebo i ziemię.
— Żądaj więc — powiedział król wzdychając.
— Pragnę abyś mi Najjaśniejszy panie poruczył dowództwo tych czterdziestu pięciu.
— Jakto! spytał zdumiony monarcha, chcesz jeździć przedemną i za mną? Chcesz się aż do tego stopnia poświęcić? chcesz być kapitanem przybocznej mojej gwardyi?
— Nie, Najjaśniejszy panie, nie!
— Czegóż więc pragniesz? mów.
— Pragnę aby ta gwardya, aby ci współziomkowie moi, lepiej pojmowali moje rozkazy niż kogo innego; lecz ja ani ich poprzedzać ani za nimi postępować będę. Słowem ja będę miał drugiego siebie.
— W tem się znowu coś ukrywa — pomyślil Henryk, ruszając głową — ten szatan nie człowiek, zawsze daje ale i bierze.
Poczem dodał na głos:
— No, dobrze! będziesz miał dowództwo.
— Tajemne?
— Tak jest. Lecz któż urzędownie będzie dowódcą moich czterdziestu pięciu?
— Mały Loignac.
— A! tem lepiej.
— Czy on się podoba Waszej królewskiej mości?
— Zupełnie.
— A więc to już rzecz postanowiona Najjaśniejszy panie?
— Tak jest ale...
— Ale?
— Jakąż on rolę gra przy tobie, ten Loignac?
— Jest to mój d’Epernon, Najjaśniejszy panie.
— Musi cię zatem drogo kosztować — szepnął król.
— Co wasza Królewska mość mówi? — Mówię, że przyjmuję.
— Najjaśniejszy panie, idę do podskarbiego po owe czterdzieści pięć worków.
— Jeszcze dzisiaj, tak późno?
— Wszak nasi ludzie powinni je znaleźć jutro rano na swoich stołkach.
— Prawda. Idź ja wrócę do siebie.
— Zadowolony, Najjaśniejszy panie?
— Dosyć.
— I w każdym razie dobrze strzeżony.
— Tak, przez ludzi, którzy śpią, jak zabici.
— Ale jutro czuwać będą, Najjaśniejszy panie.
D’Epernon odprowadził króla aż do drzwi galeryi, i opuścił go mówiąc sam do siebie:
Chociaż nie jestem królem, jednak mam gwardyę, która mię nic nie kosztuje, krwi boska!


Rozdział II.
CIEŃ CHICOTA.

Powiedzieliśmy nie dawno, że król nigdy się nie zawodził na swoich przyjaciołach.
Znał ich wady i przymioty, a chociaż tylko król ziemski, równie dobrze umiał czytać w głębi serc, jak król niebieski.
Zaraz więc domyślił się, do czego zmierza d’Epernon, lecz gdy niespodziewał się nic otrzymać w zamian za to, co miał dać, a otrzymywał czterdziestu pięciu gwardzistów za sześćdziesiąt pięć tysięcy talarów, przeto, pomysł gaskończyka uważał za rzecz znalezioną.
Co większa, była to nowość, a biednemu królowi Francyi, nie zawsze dostarczano tego towaru.
Henryk III-ci, skoro odbył swoje procesye, wyczesał pieski, ułożył swoje trupie główki i wydał dowolną ilość westchnień, nic już więcej nie miał do czynienia.
Tak więc gwardya przez księcia d’Epernon ustanowiona, podobała się królowi, mianowicie dlatego, iż spodziewał się, że o niej mówić będą i że na otaczających go twarzach czytać będzie coś innego, niż to co czytał od dziesięciu lat, jak z Polski powrócił.
Powoli i w miarę jak zbliżał się do pokoju swojego, gdzie czekał odźwierny, dosyć zaintrygowany tą niezwyczajną nocną wycieczką, Henryk rozwijał sam przed sobą korzyści instytucyi czterdziestu pięciu i jak wszelkie słabe lub osłabione umysły, przewidywał i wyjaśniał sobie zamiary jakie d’Epernon objawił w niedawnej z nim rozmowie.
— Ci ludzie, mówił sam do siebie, będą niewątpliwie bardzo waleczni, a może nawet bardzo przywiązani. Oblicza jednych dosyć ujmujące, drugich zaś dosyć odrażające, każdy zatem dzięki Bogu, znajdzie w nich co zechce... a wreszcie orszak czterdziestu pięciu mieczów, gotowych wyjść z pochew na każde zawołanie, jest to rzecz wcale piękna.
To ostatnie ogniwo łańcucha myśli Henryka, łącząc się z wspomnieniem innych tak przywiązanych mieczy, których głośno żałował mocno, a w cichości daleko mocniej, znowu pogrążyło Henryka w smutku głębokim, jaki w owej epoce tak często go ogarniał, iż rzec można było, że to stan jego zwyczajny.
Ciężkie czasy, źli ludzi, chwiejące się na głowach królów korony, powtórnie obudziły w nim niezmierną potrzebę zakończenia żywota, lub rozerwania się, byleby tylko mógł pozbyć się na chwilę choroby, którą już w owej epoce, anglicy mistrze nasi w melancholii, splinem nazywali.
Szukał więc Joyeusa, lecz nie spostrzegając go nigdzie, pytał gdzie jest w tej porze.
— Książę pan jeszcze nie wrócił — rzekł odźwierny.
— Dobrze. Przywołaj moich ludzi i odejdź.
— Najjaśniejszy panie, sypialnia Waszej królewskiej mości już przygotowana, a królowa pan zapytywała o rozkazy Waszej królewskiej mości.
Henryk udał, że nie słyszy.
— Czy mam powiedzieć Najjaśniejszej pani, aby posłała łóżko?
— Nie — odparł Henryk, nie. Muszę odprawić modlitwy i mam jeszcze dużo do czynienia, a nadto jestem cierpiący, sam zatem spać będę.
Odźwierny ukłonił się.
— Ale, ale — rzekł Henryk przywołując go, zanieś królowej te usypiające konfitury wschodnie.
I oddał odźwiernemu puszkę z cukierkami.
Potem poszedł do swojej sypialni.
Tam Henryk rzucił okiem na wyszukane i drobiazgowe szczegóły dziwacznej gotowalni, które mu niegdyś służyły do uczynienia z siebie przynajmniej najpiękniejszego w chrześciaństwie mężczyzny, skoro nie mógł być największym królem.
Atoli nic w nim nie przemówiło na korzyść pracy, której się dawniej tak odważnie oddawał.
Znikło na zawsze wszystko co miał w sobie kobiecego, bo Henryk na wzór starej zalotnicy, zwierciadło zamienił na książkę do nabożeństwa i teraz prawie się brzydził przedmiotami niegdyś mu najmilszemi.
Oddawna już zarzucił perfumowane i mastykami przesiąkłe rękawiczki i takież maski z cienkiego płótna, oraz rozmaite chemiczne preparaty do fryzowania włosów, czernienia brody, rumienienia uszu i nadawania blasku oczom.
— Moje łóżko — rzekł wdychając.
Dwaj lokaje rozebrali go, wdzieli nań cienkie bawełniane spodnie i ostrożnie unosząc, położyli na pościeli.
— Czytelnik Waszej królewskiej mości! zawołał głos jakiś.
Bo wiedzieć należy, że Henryk cierpiący na długą i utrudzającą bezsenność, niekiedy czytaniem usypiać się kazał, a teraz nawet samo tylko czytanie polskich książek cudu tego dokazać mogło, kiedy przeciwnie dawniej, to jest pierwiastkowe, książki francuskie ten sam skutek osiągały.
— Nie, nie potrzeba nikogo — powiedział Henryk, albo niechaj czyta modlitwy u siebie na moję intencyę; przyprowadźcie mi tylko pana de Joyeuse skoro przybędzie.
— A jeśli późno przybędzie, Najjaśniejszy panie?
— Niestety! — rzekł Henryk, on zawsze się spóźnia, lecz mniejsza o to, przyprowadzić o której bądź przybędzie godzinie.
Służący pogasili światła, zostawiając jedynie napełnioną esencyami lampę, której blado niebieskawy płomyk przedstawiał niby fantasmagoryczną zabawkę, bardzo milą królowi od czasu jego grobowych myśli; potem na palcach wyszli z tego milczącego pokoju.
Henryk, mężny wobec istotnego niebezpieczeństwa, pełen był mimo to trwogi i słabości właściwych dzieciom lub kobietom. Lękał się upiorów, zjawisk, a jednak ciągle o nich myślał, gdyż bojąc się, mniej się nudził.
W tym względzie podobny był więźniowi, który znudzony bezczynnością w długiem zamknięciu, odpowiedział donoszącym mu, iż ma uledz badaniom:
— Dobrze, tym sposobem przynajmniej zabiję kilka chwil czasu.
Gdy więc Henryk śledził na ścianie połyski lampy; gdy zagłębiał wzrok w najciemniejsze kąty pokoju, usiłując pochwycić najdrobniejszy szmer, któryby mógł mu oznajmić wejście tajemniczego cienia, oczy jego strudzone dziennem widowiskiem i wieczorną przechadzką, przymknęły się i wkrótce usnął a raczej zdrętwiał wśród tej ciszy i samotności.
Atoli niedługo spoczywał, podkopywany wewnętrzną gorączką, która go trawiła we śnie i w ciągu czuwania, usłyszał jakiś szelest w pokoju i przebudził się.
— Czy to ty Joyeuse? — zapytał.
Nikt nie odpowiedział.
Płomień niebieskiej lampy przygasł i na dębowym suficie odbijał się kołem bladawem, które rzucało zielonawy odcień na złocone ozdoby.
— Sam! i zawsze sam! — szepnął król. A! słusznie powiedział prorok: „Majestat zawsze wzdychać będzie” lecz czemuż raczej nie powiedział, „że zawsze wzdycha”.
A po krótkiej przerwie dodał niby modląc się.
— Panie! spraw, abym miał silę znosić samotność moję za życia, równie jak znosić ją będę po śmierci!
— Co! co znowu! to fałsz, po śmierci samotności już znać nie będziesz, odparł głos dźwięczny, który niby metaliczna sprężyna zabrzęczał o kilka kroków od łóżka, a robaki... czy zapomniałeś o nich?
Przerażony monarcha podniósł się i usiadł, trwożliwie wodząc okiem po wszystkich meblach.
— O! ja znam ten głos — szepnął.
— Masz to szczęście — odparł głos.
Zimny pot wystąpił na czoło króla.
— Możnaby powiedzieć, że to głos Chicota — z westchnieniem szepnął Henryk.
— Gorączkujesz Henryku, gorączkujesz!.. — odparł głos.
Wtedy Henryk jedną nogą wychodząc z łóżka, ujrzał o kilka kroków od kominka, na tym samym fotelu, który przed godziną przeznaczył był dla księcia d’Epernon, głowę oświeconą płowym połyskiem ognia, jakiego zwykle Rembrand używał do rozwidnienia swoich osób na obrazach, które na pierwszy rzut oka dostrzedz trudno było.
Połysk ten spadał naprzód na poręcz fotela, na której jakaś postać rękę oparła, następnie na kościste i wystające kolano tej postaci, wreszcie na stopę tworzącą kąt prosty z żylastą, chudą i nad miarę długą nogą.
— Boże wspieraj mię! — zawołał Henryk — to cień Chicota!
— A! biedny mój Henryczku — rzekł głos, z ciebie zawsze niedołęga?
— Co to znaczy?
— Cienie przecież nie mówią, dziwaku, bo nie mają ciała, a tem samom i języka — odparła postać siedząca na fotelu.
— To ty Chicot! — zawołał upojony radością monarcha — nieprawdaż?
— W tym względzie nic stanowczego wyrzec nie mogę; później obaczymy kto jestem, później.
— Toś ty nie umarł, mój biedny Chicot?...
— Masz tobie!... czegóż wrzeszczysz jak orzeł; owszem, przeciwnie, umarłem, stokroć umarłem.
— Chicot, jedyny mój przyjacielu!
— Ty przynajmniej masz tę korzyść nademną, że zawsze jedno i to samo powtarzasz. Do pioruna! nie zmieniłeś się, widzę!
— A ty! ty Chicot! — smutnie spytał król — czy się zmieniłeś?
— Tak sądzę.
— Chicot, przyjacielu — powiedział król, obie nogi stawiając na posadzce — dlaczegóż opuściłeś mię?
— Bom umarł.
— Ależ mówiłeś przed chwilą, żeś nie umarł.
— I teraz to powtarzam.
— Cóż znaczy ta sprzeczność?
— Ta sprzeczność, mój Henryku, znaczy, że dla jednych umarłem, a dla drugich żyję.
— A dla mnie, czemże jesteś?
— Umarłym.
— Dlaczegóż to jesteś dla mnie umarłym?
— Rzecz zbyt łatwa do pojęcia. Posłuchaj mię.
— Dobrze.
— Nie jesteś panem u siebie.
— Jakto?
— Nie możesz nic uczynić dla tych, którzy ci służą.
— Mości Chicot!
— Nie gniewaj się, bo mnie rozgniewasz.
— Prawda, masz słuszność — odparł król w obawie, aby nie znikł cień Chicota; mów!...
— Otóż! miałem pewien interesik z panem de Mayenne; wszak przypominasz sobie?
— Doskonale.
— Interes ten załatwiłem wybornie, bom dzielnie wykropił skórę temu niezrównanemu wojownikowi. On kazał mię śledzić i pochwycić, a ty, na którego liczyłem, że mię obronisz przeciw takiemu bohaterowi, zamiast bronić, opuściłeś, zamiast dobić go, pogodziłeś się z nim. Cóż ja wówczas czynić miałem? oto ogłosiłem, że umarłem i że mię mój przyjaciel Gorenflot pogrzebał; odtąd pan de Mayenne przestał mię ścigać.
— A! co za okropna odwaga, mój Chicot! Albożeś nie wiedział ile mi zada boleści śmierć twoja?
— Prawda, że odwaga, lecz wcale nie okropna, bo właśnie od czasu, jak przekonałem wszystkich o śmierci mojej, żyję sobie jak najspokojniej.
— Chicot! Chicot! — zawołał król — przerażasz mię przyjacielu, ja głowę tracę.
— A ba! dzisiaj dopiero to spostrzegasz?
— Nie wiem co myśleć.
— Przecież trzeba coś raz postanowić. No, obaczmy, co też myślisz?
— Myślę, żeś umarł i że po śmierci stajesz przedemną.
— W takim razie masz mię za kłamcę, bardzo dziękuję za grzeczność...
— Jeżeli nie kłamiesz, to przynajmniej niezupełną prawdę mówisz; a teraz będziesz mi zapewne prawił okropności, jak niegdyś owe starożytne upiory.
— A! tego się wcale nie zapieram. Przygotuj się zatem biedny królu.
— Tak, tak — mówił dalej Henryk — wyznaj, że jesteś duchem od Boga zesłanym.
— Wyznam co zechcesz.
— Jakżebyś inaczej przebył napełnione strażą korytarze? Jakże byłbyś się dostał tu, do mojego pokoju; do mnie? Czyż teraz każdy pierwszy lepszy może wejść do Luwru? Także to pilnują króla?
I Henryk zupełnie poddając się napastującej go trwodze, opadł na łoże, gotów z głową ukryć się pod kołdrę.
— La! la! la! — rzekł Chicot nieco litościwym, a bardzo przychylnym tonem — nie unoś się, ale tylko dotknij mię a przekonasz się.
— Nie jesteś więc posłańcem zemsty?
— Do pioruna! alboż ja mam rogi jak szatan, lub miecz ognisty jak archanioł Michał?
— No, to jakim sposobem tu wszedłeś?
— Czy znowu wracasz do tej kwestyi?
— Naturalnie.
— Oto, przypomnij sobie, że mam zawsze klucz, który mi dałeś i który zawiesiłem sobie na szyi, aby drażnić szambelanów twoich, którym wolno go tylko nosić z tytułu. Otóż! kto ma taki klucz, ten wchodzi i ja więc wszedłem.
— Przez skryte drzwi?
— To się rozumie.
— Dlaczego przyszedłeś dzisiaj a nie wczoraj?
— A! prawda, ważne pytanie... Zaraz się dowiesz wszystkiego.
Henryk odrzucił kołdrę i rzekł z dziecięcą naiwnością.
— Nie mów mi nic nieprzyjemnego, mój Chicot, proszę cię; o! gdybyś wiedział z jaką rozkoszą słucham głosu twojego!
Powiem ci tylko czystą prawdę, tem gorzej, jeżeli ta prawda nieprzyjemną będzie.
— Wszak nie na seryo obawiasz się pana de Mayenne? — spytał król.
— Owszem, bardzo na seryo. Wyobraź sobie, pan de Mayenne kazał mi wyliczyć pięćdziesiąt kijów, ja zaś dla odwetu odpłaciłem mu setką płazów pałasza; przypuszczając więc, że dwa płazy warte jednego kija, to między nami kwita. A przypuszczając znowu, że jeden płaz, wart jednego kija, jak zapewne utrzymuje pan de Mayenne, w takim razie winien mi on jeszcze albo pięćdziesiąt kijów, albo pięćdziesiąt płazów, otóż ja najbardziej lękam się tego rodzaju dłużników, i, chociażbyś mię najgwałtowniej potrzebował, pewno nie byłbym tu przyszedł, gdybym nie wiedział, że pan de Mayenne bawi w Soissons.
— Skoro tak, mój Chicot, i ponieważ dla mnie wróciłeś, biorę cię zatem w opiekę, i pragnę...
— Czego pragniesz?... uważaj Henryku, bo ilekroć zaczynasz od słowa: „pragnę”, pewno powiesz jakie głupstwo.
— Pragnę abyś zmartwychwstał, abyś na jaw wyszedł.
— A co, czy nie mówiłem?
— Będę cię bronił.
— Dobrze!
— Chicot, masz na to moje królewskie słowo.
— Ba! mam ja cóś lepszego.
— Cóż?
— Moję dziurę, w której się ukryję.
— Będę cię bronił, powtarzam! — energicznie zawołał król, zrywając się z łóżka.
— Henryku — rzekł Chicot — dostaniesz kataru; połóż się, błagam.
— Dobrze mówisz, ale też do rozpaczy mię przyprowadzasz — odparł król znowu kładąc się w łóżko. Jakto!... kiedy ja, Henryk Walezyusz, król Francyi, mam dość straży w szwajcarach, Szkotach, francuzkich gwardyach i szambelanach, to pan Chicot z tego wszystkiego niezadowolony i nieuważa się bezpiecznym!
— Czekaj-no. Jakeś to powiedział? Masz szwajcarów...
— A tak, dowodzi nimi Tocquenot.
— Dobrze... masz także szkotów.
— Tak jest, dowodzi nimi Larchant...
— Bardzo dobrze. Masz francuzkie gwardye...
— Któremi dowodzi Crillon.
— Wybornie. Cóż więcej masz?
— Co więcej? Niewiem czy ci to powiedzieć.
— Nie mów. A któż tego żąda?
— Oto mam coś nowego, mój Chicot.
— Nowego?
— Tak jest, wyobraź sobie mam czterdziestu pięciu dzielnej szlachty...
— Czterdziestu pięciu! Co ty mówisz?
— Czterdziestu pięciu szlachty.
— Gdzieżeś ich znalazł? Pewnie nie w Paryżu.
— Nie, ale dzisiaj do Paryża przybyli.
— Prawda! prawda!... — zawołał naglą myślą oświecony Chicot. Ja znam tę twoję szlachtę.
— Doprawdy?
— Czterdziestu pięciu żebraków, którym tylko sukien brakuje.
— Nie przeczę.
— A jakie twarze, jakie figury, aż pękać trzeba ze śmiechu.
— Cbicot, są pomiędzy nimi dzielni ludzie.
— Słowem gaskończycy, jak naczelny wódz piechoty twojej.
— I jak ty, Chicot.
— O!... ale ja Henryku, jestem zupełnie co innego. Od czasu jak wyszedłem z Gaskonii, przestałem być gaskończykiem.
— Kiedy oni?
— Oni: w Gaskonii nie byli gaskończykami, a tutaj są nimi podwójnie.
— Mniejsza o to. Dosyć, że mam czterdzieści pięć mieczów straszliwych.
— Któremi dowodzi ów równie straszliwy czterdziesty szósty miecz, zwany d’Epernon.
— Nie zupełnie.
— A któż?
— Loignac.
— Pfe.
— Cóż to! miałżebyś teraz ganić Loignaca?
— Broń Boże, to mój krewny w dwudziestym siódmym stopniu.
— Wy gaskończycy, wszyscy jesteście krewni.
— Tem się właśnie różnimy od was Walezyuszów, którzy nigdy krewnemi nie jesteście.
— Odpowiesz ty mi nakoniec?
— Na co?
— Na moich czterdziestu pięciu.
— I ty liczysz na ich obronę?
— Tak jest, na Boga!... tak — zawołał rozgniewany Henryk.
Chicot, czy też cień jego (gdyż nie lepiej w tym względzie powiadomieni niż sam król, musimy czytelnika pozostawić w wątpliwości), Chicot, powtarzamy, skupił się na fotelu, opierając pięty na jego brzegu, tak, że kolanami utworzył wierzchołek kąta wynioślejszy nawet nad swą głowę.
— No — rzekł — to ja mam liczniejsze wojsko aniżeli ty.
— Wojsko!... ty masz wojsko?..
— Dlaczego nie?..
— I jakież to wojsko?
— Obaczysz... Mam naprzód całą armię, którą panowie Gwizyusze organizują w Lotaryngii.
— Czyś oszalał?
— Nie, nie, prawdziwą armię, najmniej sześć tysięcy ludzi.
— Lecz z jakiego powodu, ty co się tak boisz pana de Mayenne, chcesz umyślnie szukać obrońców w żołnierzach pana Gwizyusza?...
— Bom umarł.
— Znowu żartujesz.
— Pan de Mayenne miał złość do Chicota, Chicot więc korzystając ze swojej śmierci, zmienił postać, nazwisko i swoje położenie na świecie.
— To więc już nie jesteś Chicotem?.. — zapytał król.
— Nie.
— A kim?...
— Jestem Robertem Briquet, niegdyś kupcem i stronnikiem ligi.
— Ty, Chicot, stronnikiem ligi?...
— Zapamiętałym. Dlatego też, pod warunkiem, abym się z panem de Mayenne za nadto blizko nie widywał, mam jako Briquet, członek świętej Unii, do mojej osobistej obrony, najprzód armię lotaryngską, wynoszącą sześć tysięcy ludzi... Pamiętaj dobrze liczby.
— Pamiętam.
— Potem około sto tysięcy paryżanów.
— Sławni mi żołnierze!
— Dosyć sławni, bo im poradzić nie możesz, mój Henryku. Otóż, sto tysięcy i sześć tysięcy, czyni sto sześć tysięcy. Następnie mam parlament, papieża, hiszpanów, pana kardynała de Bourbon, flamandczyków, Henryka z Nawarry, księcia Andegaweńskiego...
— Prędkoż tam skończysz tę listę? — zapytał zniecierpliwiony Henryk.
— Mam jeszcze trzy rodzaje ludzi.
— Mów jakie.
— Którzy wielki mają na ciebie apetyt.
— Mów, mów...
— Najprzód, katolicy.
— !..L. bo tylko trzy części hugonotów wytępiłem.
— Potem hugonoci, boś ich trzy części wytępił.
— A! prawda... a trzeci rodzaj?
— A cóż myślisz o politykach, Henryku?
— Prawda, ci niechcą ani mnie, ani mojego brata, ani pana Gwizyusza.
— Ale chcą twojego szwagra z Nawarry.
— Tak, jeżeli się swojej wiary wyrzecze.
— Piękny interes! a ponieważ to go niezbyt obchodzi?
— Ależ ludzie, o których mi mówisz...
— No?..
— To cała Francya.
— Zgadłeś. Otóż to jest właśnie cale moje wojsko, moje, jako sprzymierzeńca ligi. Teraz dodaj i porównaj.
— My żartujemy, Chicot, nieprawdaż?... — spytał Henryk, czając dreszcz po całem ciele.
— Czyż teraz czas żartować, kiedyś sam przeciwko wszystkim, biedny mój Henryczku?...
Henryk przybrał minę rzeczywiście pełną, monarszej godności i rzekł.
— Sam jestem, prawda, ale i sam też rozkazuję. Przedstawiłeś mi armię, dobrze; a teraz pokaz mi jej wodza. O!. może mi wymienisz Gwizyusza?... Alboż niewidzisz, że go trzymam w Nancy?... Może pana de Mayenne?.. Wszak sam powiadasz, że bawi w Soissons. Może księcia Andegaweńskiego?... Wiesz, że ten jest w Brukselli. Może króla Nawarry?... Ten znowu jest w Pau, kiedy tymczasem ja, wprawdzie sam jestem, ale wolny, w domu i patrzę na nadciągającego nieprzyjaciela jak myśliwy, który stojąc w pośród równiny, widzi jak z okolicznych lasów wybiega lub wylatuje zwierzyna jego.
Chicot potarł sobie nos.
Król sądził, że go pokonał.
— I cóż ty na to? — spytał Henryk.
— Widzę, Henryku, żeś zawsze wymowny; jeszcze nie straciłeś języka, czego się wcale nie spodziewałem i czego ci szczerze winszuję; ale mowie twojej jeden tylko zarzut uczynię.
— Jaki
— O!.. dla Boga, żaden, prawie żaden, oto, niezgadzam się na twą retoryczną figurę, na twoje porównanie?...
— Jakie porównanie?
— Porównywasz siebie z myśliwym, który w zasadzce czatuje na zwierzynę, ja zaś utrzymuję, że raczej sam jesteś zwierzyną, którą myśliwy nawet w samej kniei niepokoi.
— Chicot!
— Powiedz no, naprzykład, mój ty myśliwy na zasadzce, widziałżeś kogo nadciągającego?...
— Nie, niewidziałem nikogo.
— A jednak ktoś nadciągnął?
— Czy z osób, które wymieniłem?
— Nie zupełnie, ale prawie.
— Któż taki?..
— Pewna kobieta.
— Moja siostra Małgorzata?
— Nie, księżna de Montpensier.
— Ona! w Paryżu?
— Tak jest.
— Choćby i tak było; przecież kobiet nigdy się nie lękałem!
— Prawda, bo też jedynie mężczyzn lękać się należy. Ale poczekaj trochę, a przekonasz się, że ona przybywa jako goniec zapowiadający przyjazd jej brata.
— Przybycie Gwizyusza?
— Tak jest.
— I ty myślisz, że to mię kłopocze?
— O! nie, ty się niczem nie kłopoczesz.
— Podaj mi papier i atrament.
— A to na co?... Czy chcesz wydać rozkaz, aby pan Gwizyusz w Nancy pozostał?..
— Zgadłeś!... Widać, że to myśl dobra, skorośmy obaj razem na nią wpadli.
— Owszem, to wcale zła myśl.
— Dla czego?
— Bo skoro taki rozkaz otrzyma, natychmiast domyśli się, że obecność jego w Paryżu nieodbicie potrzebna i pospieszy tutaj...
— Król uczuł, że go gniew przejmuje i z ukosa spojrzał na Chicota.
— Jeżeliś tu przyszedł tylko z tego rodzaju wiadomościami, to mogłeś sobie raczej w domu siedzieć.
— Cóż czynić Henryku?... widma nie zwykły pochlebiać.
— Wyznajesz zatem, że jesteś widmem?
— Nigdym temu niezaprzeczał!
— Cbicot!
— No!.. nie gniewaj się, bo z krótko widzącego, przemienisz się w zupełnie ślepego. Wszakże sam powiedziałeś, że zatrzymujesz twojego brata we Flandryi?...
— Tak jest, i sądzę, że to dobra polityka.
— Posłuchaj mię zatem, tylko bez gniewu.
W jakimże mniemasz zamiarze pan Gwizyusz pozostaje w Nancy?
— W zamiarze zbierania armii.
— Dobrze!.. tylko spokojnie... Jakież będzie przeznaczenie tej armii?
— A!... Chicot, utrudzasz mię twojemi pytaniami.
— Trudź się! trudź!... Henryku, później za to wypoczniesz, ręczę ci. Mówiliśmy więc, że przeznacza tę armię?
— Na pokonanie północnych hugonotów.
— Albo raczej na niepokojenie twojego brata Andegaweńskiego, który się mianował księciem Brabancyi, który usiłuje wznieść sobie mały tron we Flandryi, i ciągle żąda od ciebie posiłków dla dopięcia tego celu.
— Posiłków, które mu zawsze przyrzekam a których mu rozumie się, nigdy nie udzielę.
— Co wielce cieszy księcia Gwizyusza, ale posłuchaj mojej rady Henryku.
— Jakaż to rada?
— Udaj raz, że posyłasz mu owe przyobiecane posiłki, i że te posiłki ciągną ku Brukselli, a niechby nawet wyszły i na połowę drogi...
— A!.. rozumiem, zawołał Hanryk, w takim razie pan Gwizyusz nie odstąpi od granicy.
— I obietnica, jaką nam związkowym uczyniła pani de Montpensier, że pan Gwizyusz za tydzień przybędzie do Paryża...
— Spełznie na niczem.
— Sam to wyrzekłeś, panie — odparł Chicot z całą swobodą. A teraz, co myślisz o mojej radzie Henryku?
— Myślę, że dobra... ale...
— Jakie ale?...
— Podczas gdy ci obaj panowie zajęci będą na północy...
— Co uczynimy z południem, nieprawdaż? Masz słuszność Henryku, burze zawsze idą z południa.
— Alboż trzecia moja plaga będzie spokojna? Wszak wiesz co czyni Bearneńczyk?
— Nie, nic niewiem!
— Dopomina się...
— Czego?
— Miast stanowiących posag jego małżonki.
— Ba!.. widzisz jaki zuchwały, niedosyć mu, że ma zaszczyt być spokrewnionym z domem francuskim, jeszcze się dopomina tego, co mu się należy!
— Naprzykład, pragnie miasta Cahors, jakby zgadzało się z dobrą polityką, odstępować nieprzyjacielowi rzecz podobną.
— Nie, zaiste, to by nie oznaczało dobrego polityka, wszakże oznaczałoby szlachetnego człowieka.
— Mości Chicot!
— Przypuśćmy, że ja nic nie powiedziałem; wiesz, że się nie wtrącam w twoje sprawy familijne.
— Oto jestem spokojny, i wcale co innego mam na myśli.
— Dobrze.
— Wróćmyż więc do tego co pilniejsze.
— Do Flandryi?
— Tak jest. Wyprawię kogo do Flandryi do mojego brata; ale kogo?... komuż zaufać mogę, o mój Boże!.. a to tak ważne posłannictwo?..
— Do licha...
— A!... już mam.
— I ja także.
— Jedź tam, ty, Chicot.
— Ja mam jechać do Flandryi?...
— Dlaczegóż nie?
— Umarły ma jechać do Flandryi!... Do czego to podobne!...
— Przecież już nie jesteś Chicot, tylko Robert Briquet.
— Doskonale, mieszczanin... związkowy... przyjaciel pana Gwizyusza, ma sprawować obowiązki posła przy księciu Andegaweńskim.
— A więc odmawiasz?..
— Najzupełniej!
— Nic jesteś mi posłusznym?
— Ja, nie jestem ci posłusznym!.. Albożem ci winien posłuszeństwo?
— Ty nie winieneś mi posłuszeństwa?.. niegodziwcze!...
— Czemże mię kiedykolwiek ku sobie zobowiązałeś?... Wszak mały mój majątek odziedziczyłem. Jestem ubogi i nieznany. Zrób mię księciem i parem, urządź ordynacyę w mojej posiadłości Chicoterie, uposaż mię pięciukroć stu tysiącami talarów, a wówczas pomówimy o poselstwie.
Henryk miał właśnie odpowiedzieć na ten zarzut, gdy usłyszano, że ciężka aksamitna zasłona u drzwi, zsuwa się po żelaznym pręcie.
— Książe de Joyeuse! — zawołał głos odźwiernego.
— Niech mię szatan porwie! masz co chciąłeś — powiedział Chicot. Znajdź mi, proszę, posła, któryby cię godniej zastąpił, jak jegomość pan Anna!
— W rzeczy samej — szepnął Henryk — ten człowiek lepiej radzi, niż którykolwiek z moich ministrów.
— A! zgadzasz się zatem? — spytał Chicot i znowu skulił się na fotelu, tak, że najzręczniejszy marynarz w całem królestwie, przywykły dostrzegać najdrobniejsze punkciki na powierzchni horyzontu, nie zdołałby nic dostrzedz na rzeźbach fotelu, w którym się Chicot ukrył.
Pan de Joyeuse również nic nie dostrzegł, chociaż był wielkim admirałem Francyi.
Na widok młodego ulubieńca, król z okrzykiem radości podał mu rękę.
— Siadaj Joyeuse, siadaj moje dziecko — rzekł.
— Dla Boga, jakże późno przychodzisz!..
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Joyeuse — zbyt jesteś łaskaw, skoro to spostrzegasz.
I książę wstępując na wzniesienie łóżka, siadł na liliami wyszywanych poduszkach, umyślnie na stopniach tego wzniesienia rozpostartych.


Rozdział III.
Jakto trudno królowi znaleźć posła dobrego.

Chicot siedział ukryty w fotelu, Joyeuse prawie leżał na poduszkach, Henryk zaś wygodnie otulił się pościelą, i rozmowę dalej prowadził.
— I cóż!.. Joyeuse — zapytał król — czy dosyć nawałęsałeś się po mieście?...
— Aż nadto, Najjaśniejszy panie, dziękuję — z niechcenia odpowiedział książę.
— Czegożeś tak prędko zniknął nam z placu Grève?..
— Najjaśniejszy panie, szczerze mówiąc, widowisko niebardzo było zabawne, a zresztą nie lubię patrzeć na cierpienia drugich...
— Jaki litościwy!..
— Nie, jam tylko samolub... a widok cierpień bliźniego drażni nerwy moje.
— Czy wiesz co się stało!...
— Gdzie, Najjaśniejszy panie?
— Na placu Grève.
— Nie, na honor, niewiem.
— Salcède wyparł się wszystkiego.
— A!...
— Ty bardzo obojętnie bierzesz tę okoliczność.
— Ja?..
— Tak jest.
— Wyznaję, Najjaśniejszy panie, że nie wielką, wagę przywiązywałem do zeznań jego; zresztą, byłem pewny, że wszystkiemu zaprzeczy.
— Przecie pierwej zeznał.
— Właśnie też dlatego później zaparł się. Pierwsze jego zeznania ostrzegły Gwizyuszów aby się mieli na baczności; rzecz naturalna zatem, iż pracowali, podczas gdy Wasza królewska mość odpoczywałeś.
— Jakto!... przewidujesz podobne rzeczy i nic mi o nich nie mówisz?
— Nie jestem ministrem, niewtrącam się więc do polityki.
— Dajmy temu pokój, Joyeuse.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie.
— Będę potrzebował twojego brata.
— Brat mój, równie jak i ja, jest zawsze gotów na usługi Waszej królewskiej mości.
— Mogę zatem liczyć na niego?...
— Bezwątpienia.
— Otóż poruczę mu małe poselstwo.
— Zewnątrz Paryża?
— Tak jest.
— W takim razie, niebędzie mógł być posłusznym Waszej królewskiej mości.
— Dlaczego?
— Du Bouchage w tej chwili nie może wyjechać.
Henryk podniósł się nieco i wielkiemi oczami spojrzał na Joyeusa.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał.
Joyeuse z największą pogodą wytrzymał badawczy wzrok króla.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział — to bardzo łatwo pojąć; du Bouchage zakochał się, tylko że źle rozpoczął miłosne układy; poszedł fałszywą drogą biedak i dlatego coraz bardziej mizernieje.
— Wistocie, uważałem to — rzekł król.
— I coraz smutniejszy, coraz bardziej ponury, jakby żył na dworze Waszej królewskiej mości.
Jakieś chrząknięcie przy kominku przerwało panu de Joyeuse, i zdziwiony spojrzał w koło siebie.
— Nie zważaj na to Anno, pewno który pies chrapie na fotelu. Mówiłeś więc, mój kochany, że biedny du Bouchage posmutniał.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, gotów umrzeć ze zmartwienia. Zdaje się, że spotkał gdzieś bardzo grobowego humoru kobietę, a podobne spotkania są okropne. Wszakże i z tego rodzaju kobietami można wygrać sprawę, równie jak i ze śmieszkami, byleby tylko umieć zacząć dobrze.
— A!.. ty libertynie, pewnobyś sobie umiał poradzić.
— Otóż masz!.. Wasza królewska mość nazywa mię libertynem, dla tego, że lubię kobiety.
Henryk westchnął.
— Powiadasz więc, że ta kobieta ma bardzo grobowy charakter?
— Tak przynajmniej utrzymuje du Bouchage, bo ja jej nie znam.
— A ty, mimo jej smutku, trafiłbyś z nią do ładu?
— Ba!.. idzie tylko o to, aby zawsze działać na przekorę; trudności doświadczałem jedynie z kobietami umiarkowanego temperamentu; one bowiem od swojego wielbiciela wymagają, i ujmujących wdzięków i powagi, co mało kto w sobie jednoczy. Du Bouchage trafił na kobietę smutną, dla tego też i miłość jego smutna.
— Biedny chłopiec! — rzekł król.
— Pojmujesz Najjaśniejszy panie — mówił dalej Joyeuse — że skoro tylko wyjawił mi miłość swoje, postanowiłem natychmiazt wyleczyć go z niej.
— Tak że...
— Tak, że teraz już kuracya rozpoczęta.
— I już mniej zakochany?
— Nie, Najjaśniejszy panie, ale ma nadzieję, że jego dama coraz mocniej zaczyna uczuwać miłość, co właśnie przyjemniejszem jest dla mężczyzn lekarstwem, aniżeli pozbawienie ich miłości. Począwszy więc od dzisiejszego wieczora, zamiast wzdychać wraz ze swoją damą, du Bouchage będzie ją wszelkiemi sposobami rozweselał, i tak naprzykład dzisiaj wieczorem, posyłam jego kochance trzydziestu włoskich muzykusów, aby wyprawili serenadę pod jej balkonem.
— Fi!... — rzekł król — to bardzo pospolite.
— Jakto!... pospolite, trzydziestu muzykusów, którym podobnych niema na całym świecie?..
— Do licha!... gdyby mię kto chciał był rozweselać taką muzyką, kiedy się kochałem w pani de Condé?..
— Tak, ale Wasza królewska mość byłeś zakochany.
— Szalenie.
Znowu dało się słyszeć chrząkanie, ale teraz bardzo podobne do śmiechu szyderczego.
— Widzisz Najjaśniejszy panie, że to nie pies — powiedział Joyeuse, napróżno usiłując dostrzcdz zkąd pochodzi tak szczególna przerwa. Ale tu rzecz się ma inaczej, nasza dama nieczuła jak posąg i zimna jak bryła lodu.
— I mniemasz, że muzyka roztopi ten lud, ożywi posąg?
— Zapewno, że mniemam.
Król wstrząsnął głową.
— Rozumie się — mówił dalej Joyeuse — że nasza dama nie rzuci się w objęcia mojego brata, zaraz za pierwszym pociągnięciem smyczka; nie, ale cały ten hałas umyślnie dla niej zrobiony, wywrze na niej wrażenie przyjemne; powoli przywyknie do takich koncertów, a jeżeli nie przywyknie, mniejsza o to!.. pozostaje nam jeszcze komedya, kuglarze, czarnoksiężnicy, poezya, konie, słowem wszystkie głupstwa tego świata, tak, że skoro nasza niepocieszona piękność nieodzyska wesołości, to przynajmniej du Bouchage ją odzyska.
— Mocno mu życzę tego — rzekł Henryk; lecz dajmy pokój bratu twojemu, skoro obecnie z przykrością by mu przyszło opuszczać Paryż; nie koniecznie potrzebuję aby on dokonał zamierzonego poselstwa, lecz mam nadzieję, że ty, tak dobry doradca, nie jesteś przecie skrępowany więzami jakiej piękności?
— Ja!.. — zawołał Joyeuse — jeszcze nigdy w życiu nie byłem swobodniejszy.
— Wybornie; a więc nie masz nic do czynienia?
— Zupełnie nic Najjaśniejszy panie.
— Sądziłem jednak, że masz stosunki z jakąś piękną damą?
— Tak, prawda, z kochanką pana do Mayenne, z kobietą, która przepadała za mną.
— A teraz?
— Teraz!.. wyobraź sobie Najjaśniejszy panie, pożegnawszy mojego brata i udzieliwszy mu stosowną naukę, udałem się do niej. Przybywam zagrzany teoryami, jakie przed chwilą wykładałem, bo przysięgam Waszej królewskiej mości, iż sądziłem, że jestem prawie równie jak Henryk zakochany, lecz cóż znajduję? Oto, moja dama, drży, truchleje. Z początku mniemałem, że komu przeszkadzam; oglądam się w koło, niema nikogo; usiłuję uspokoić ją, nadaremnie; pytam, nieodpowiada; chcę ją pocałować, odwraca się, a że zmarszczyłem brwi, rozgniewała się, wstała, kłócimy się i w kłótni moja dama oświadcza nakoniec, że ilekroć do niej przyjdę, nigdy jej w domu niezastanę.
— Biedny Joyeuse! — śmiejąc się rzekł król — cóż uczyniłeś?
— Ba?.. Najjaśniejszy panie, wziąłem szpadę i kapelusz, pięknie się ukłoniłem i wyszedłem ani się nawet nie obejrzawszy.
— Brawo!... Joyeuse!... to mi dopiero odwaga!..
— Tem większą odwaga, Najjaśniejszy panie, iż zdawało mi się, że biedaczka westchnęła.
— Może teraz żałujesz twojego stoicyzmu?.. — zagadnął Henryk.
— Nie, Najjaśniejszy panie; gdybym choć przez chwilę żałował, pobiegłbym do niej czemprędzej, to się rozumie... lecz myśl, że ta biedaczka mimowolnie rozstała się ze mną, nigdy mię nie opuści.
— A jednak wyszedłeś od niej?
— Prawda, i oto jestem.
— I niewrócisz nigdy?...
— Nigdy... Gdybym był tak pulchny jak pan de Mayenne, to nie mówię; ale jam szczupły i dlatego mam prawo być dumnym.
— Mój przyjacielu — poważnie rzekł Henryk — to zerwanie przyczyni się wiele do twojego zbawienia.
— Nie przeczę, Najjaśniejszy panie; ale tymczasem przez cały tydzień okropnie nudzić się będę, bo niemam nic do czynienia i niewiem co począć. To też przychodziły mi już nieocenione myśli o próżniactwie; nudzić się, musi to być rzecz arcy zabawna.,. wprawdzie, do nudów nie przywykłem, ale uważam je za coś znakomitego.
— I ja tak mniemam — odparł król — bom nudy w modę wprowadził.
— Otóż mam taki plan, Najjaśniejszy pa nie, a skreśliłem go wracając z placu Notre-Dame do Luwru. Codziennie każę się tu przynosić w lektyce; Wasza królewska mość będziesz odprawiał modlitwy, ja zaś czytać będę książki o alchemii albo raczej o marynarce, bo przecież jestem marynarzem. Będę miał małych piesków, albo raczej kotków, bo to przyjemniejsze, które się będą bawiły z twojemi, Najjaśniejszy panie; potem będziemy razem jadali kremy, a pan d’Epernon będzie nam opowiadał bajeczki. Chciał bym utyć, Najjaśniejszy panie, a później jak kochanka du Bouchagea ze smutnej przemieni się w wesołą, poszukamy innej, która znowu z wesołej zostanie smutną; i tak będziemy mieli odmianę, a żaden z nas nawet się z miejsca nie ruszy. Zwykle siedzieć jest bardzo wygodnie, a leżeć jeszcze wygodniej: O!... co za wyborne poduszki, Najjaśniejszy panie! zaraz widać, że tapicerowie Waszej królewskiej mości pracują dla króla, który się nudzi.
— Wstydź się Anno! — rzekł król.
— Dlaczego mam się wstydzić?..
— Człowiek twojego wieku, twojego stopnia chce zostać leniuchem, tłuściochem; co za szkaradne myśli!
— Nie sądzę, Najjaśniejszy panie.
— Czekaj, ja ci znajdę zatrudnienie.
— Jeżeli nudne, to i owszem.
Chrząknięcie dało się słyszeć po raz trzeci, rzec było można, że pies wyśmiewa słowa Joyeusea.
— To bardzo roztropny pies — powiedział Henryk, zgaduje, czem cię zatrudnić myślę.
— Czemże, Najjaśniejszy panie myślisz mię zatrudnić? Obaczmy.
— Naprzód wdziejesz buty.
Joyeuse zadrżał.
— O! nie, nie żądaj tego, Najjaśniejszy panie, to zupełnie przeciwne moim pomysłom.
— Potem, wsiądziesz na koń.
Joyeuse podskoczył.
— Na koń, ja! nie, nie, teraz już tylko lektyki używam. Czyś nic nie słyszał, Najjaśniejszy panie?
— No, Joyeuse, przestań żartować; powiedziałem: wdziejesz buty i wsiądziesz na koń, rozumiesz?
— Nie, Najjaśniejszy panie — z największą, powagą odpowiedział książę — to niepodobna.
— Dlaczego niepodobna? — spytał król rozgniewany.
— Bo... bo... jestem admirałem.
— I cóż ztąd?..
— Admirałowie konno nie jeżdżą.
— A! to tak — rzekł Henryk.
Joyeuse za całą odpowiedź kiwnął głową jak uparte dziecko, które usłuchać niechce, a boi się nieodpowiedzieć.
— Dobrze, zgoda panie admirale Francyi!... niepojedziesz konno, bo masz słuszność, że to niezgodne z powołaniem marynarza; ale marynarz może płynąć okrętem, ty więc natychmiast odpłyniesz do Rouen; tam znajdziesz twą admiralską galerę, wsiądziesz na nią niezwłocznie i rozwiniesz żagle, udając się do Antwerpii.
— Do Antwerpii!.. — zawołał Joyeuse z taką rozpaczą, jakby otrzymał rozkaz wyruszenia do Kantonu lub Valparaiso.
— Zdaje mi się, że już powiedziałem — rzekł król tonem zimnym, który świadczył o niecofnionem jego prawie, jako zwierzchnika i o niecofnionej woli, jako monarchy; zdaje mi się, że powiedziałem i że powtarzać nie potrzebuję.
Joyeuse nieokazując najmniejszego oporu, zarzucił płaszcz na siebie, przypiął szpadę do boku i wziął z krzesła swój beret aksamitny.
— Do licha!... ileż mię kosztuje trudu nakazanie posłuszeństwa — szepnął Henryk — wszak jeżeli zapominam czasami, że jestem panem, to przecież wszyscy inni powinniby o tem pamiętać.
Joyeuse, milczący i obojętny, ukłonił się i według istniejących przepisów, położył dłoń na rękojeści szpady.
— Proszę o rozkazy, Najjaśniejszy panie! — rzekł tonem tak uległym, że wola monarchy zmiękła jak wosk topniejący.
— Udasz się do Rouen — powiedział Henryk — gdzie pragnę, abyś wsiadł na okręt, chyba, że wolisz lądem jechać do Brukselli.
Król mniemał, że Joyeuse coś odpowie, lecz ten poprzestał na ukłonie.
— Czy wolisz podróż lądową?... — zapytał król.
— Skoro idzie o wykonanie rozkazu Waszej królewskiej mości, to mi wybierać w tem lub owem niewolno — odpowiedział Joyeuse.
— No dąsaj się, dąsaj, szkaradniku!.. — zawołał Henryk. — A! królowie nie mają przyjaciół! Udasz się więc do Rouen, mości panie — mówił dalej obrażony monarcha — tam wsiądziesz na twą galerę, ściągniesz załogi z Caudebec, Harfleur i Dieppe, które zastąpię innemi; wyładujesz niemi sześć okrętów, i oddasz je pod rozkazy mojego brata, który oczekuje na przyobiecane mu posiłki.
— A gdzież moje pełnomocnictwo, Najjaśniejszy panie?.. — zapytał Joyeuse.
— I od kiedyż to — odparł król — nie działasz na mocy twojego admiralskiego urzędu?...
— Mam tylko prawo być posłusznym, Najjaśniejszy panie, a odpowiedzialności unikam o ile mogę.
— Dobrze, mości książę, pełnomocnictwo otrzymasz w twojem mieszkaniu, w chwili wyjazdu.
— A kiedyż ta chwila nadejdzie, Najjaśniejszy panie?...
— Za godzinę.
Joyeuse z uszanowaniem ukłonił się i zmierzył ku drzwiom.
Serce króla o mało co nie pękło.
— Jakto! — zawołał — niechcesz nawet pożegnać mię?... niegrzecznyś, panie admirale, a ten zarzut czynią powszechnie wszystkim marynarzom. Ha! może więcej przyjemności znajdę z moim głównym dowódzcą piechoty.
— Racz mi przebaczyć, Najjaśniejszy panie — wyjąkał Joyeuse — ale jeszcze gorszy ze mnie dworak, aniżeli marynarz, i widzę, że Wasza królewska mość żałujesz tego, co dla mnie uczyniłeś.
I wyszedł, wstrząsając drzwiami tak gwałtownie, iż parta wiatrem zasłona wzdęła się okropnie.
— Tak to kochają mię ci, którym tyle wyświadczyłem! — zawołał król, a!... Joyeuse!... niewdzięczny Joyeuse!..
— Co!.. może go przywołasz?... — rzekł Chicot, zbliżając się do łóżka. Może już żałujesz, żeś choć raz, przypadkiem, miał własną wolę?
— Słuchaj Chicot — odparł król — mów co chcesz, ale czy myślisz, że to bardzo przyjemnie w październiku pływać po morzu, na wietrze i deszczu?... Chciałbym cię tam widzieć, samolubie.
— Wolno ci, wielki monarcho, wolno... A nawet w tej chwili podróż jest najgorętszem pragnieniem mojem.
— Gdybym cię więc chciał dokąd wyprawić, podobnie jak Joyeusea, przystałbyś na moje żądanie?...
— Nie tylko przystałbym, ale nawet proszę o to, błagam.
— O poselstwo?..
— Tak jest.
— Pojechałbyś do Nawarry?...
— Pojechałbym nawet do samego dyabła, wielki królu...
— Czy ty żartujesz, głupcze?
— Najjaśniejszy panie, już za życia mojego niezbyt byłem wesoły, a przysięgam, że od czasu śmierci mojej, jeszcze bardziej posmutniałem.
— Ale przed chwilą niechciałeś wyjeżdżać z Paryża?...
— Źle czyniłem, mój najłaskawszy monarcho, bardzo źle i mocno tego żałuję.
— Tak, że teraz pragniesz wyjechać z Paryża?...
— Natychmiast, prześwietny królu, natychmiast, wielki monarcho.
— Teraz już nic nie rozumiem — powiedział Henryk.
— Nie słyszałeś więc słów wielkiego admirała Francyi?...
— Jakich słów?
— Tych, któremi oświadczył ci zerwanie swoje z kochanką pana de Mayenne.
— I cóż ztąd?...
— Jeżeli ta kobieta zakochana w tak przystojnym młodzieńcu, bo przyznać należy, że Joyeuse wcale przystojny...
— Zapewne.
— Jeżeli ta kobieta wzdycha gdy się z nim rozstaje, to nie bez powodu.
— Bezwątpienia, bo inaczej pocóżby miała się rozstawać.
— A wiesz-że, jaki to powód?
— Nie.
— Oto, pan de Mayenne przyjeżdża.
— O! ho! — zawołał król.
— Rozumiesz nakoniec, winszuję.
— Tak, rozumiem, jednakże...
— Co jednakże?
— Twój powód, podług mnie, nie ma zasady.
— Przytocz że mi swoje powody, Henryku, wszak tego tylko pragnę, aby były niezbite.
— Dlaczegóż ta kobieta niezerwała raczej z panem de Mayenne, aniżeli z księciem de Joyeuse?... Mniemasz może, iż Joyeuse nie byłby jej wdzięcznym za nastręczenie mu. sposobności spotkania się z panem de Mayenne na Pré-aux-Clerc i przeszycie jego tłustego brzucha; o! bo Joyeuse nie źle szpadą włada!
— Bardzo dobrze, ale pan de Mayenne nosi zdradzieckie sztylety. Przypomnij sobie Saint-Mégrina. (Tu Henryk westchnął i wzniósł oczy w niebo). Prawdziwie zakochana kobieta nie pozwoli zabić swojego kochanka, i woli raczej opuścić go, zyskać na czasie, nadewszystko zaś woli sama uniknąć śmierci; a ten kochany dom Gwizyuszów dyabelnie nieokrzesany.
— A! kto wie, może ty masz słuszność.
— Wielkie szczęście.
— Tak jest, i zaczynam wierzyć w przybycie pana de Mayenne; ale ty Chicot, ty nie jesteś bojaźliwą i zakochaną kobietą?
— Ja, Henryku, jestem człowiekiem roztropnym, człowiekiem, który ma czysty rachunek z panem de Mayenne, który z nim grę rozpoczął; skoro zatem spotka mię, może dalej grać zechce, a z takim graczem, jak szanowny pan de Mayenne, trudno iść w zapasy.
— Cóż ztąd!
— To, że w ciągu gry, gotów mię nożem przebić.
— Ba!... znam ja mojego Chicota, on bierze ale i oddaje.
— Masz słuszność, to też oddam mu dziesięć pchnięć za jedno, ale pewno ich nie przeżyje.
— Tem lepiej, bo gra się skończy.
— Do kata! przeciwnie, tem gorzej, bo jego rodzina okropnie wrzeszczeć będzie, cała Liga tobie się na kark zwali i z czasem powiesz mi: „Przyjacielu Chicot, wybacz, ale muszę kazać wykropić ci skórę.”
— Ja, to powiem?...
— Powiesz, a nawet co gorsza, dotrzymasz słowa, wielki monarcho. Wolę zatem, ażeby rzeczy inaczej poszły, pojmujesz?... Nieźle mi w teraźniejszym moim stanie, jeszcze więc go nie zmienię. Bo widzisz, postępy zemsty dla mnie niebezpieczne, i dlatego pojadę do Nawarry, jeżeli mię tam wyprawić pragniesz.
— Pragnę, bezwątpienia.
— Czekam więc na twoje rozkazy, najłaskawszy panie.
I mówiąc to, Chicot przybrał taką samą postawę jak Joyeuse.
— Ale nie wiesz — powiedział król — czy ci się to poselstwo podoba.
— Widać, że się podoba, skoro o nie proszę.
— Widzisz mój Chicocie — mówił dalej Henryk — mam zamiar poróżnić Małgorzatę z jej mężem.
— Rozumiem, tej polityki trzymasz się już od dawma.
— Nie czujesz więc w sobie żadnego wstrętu?
— Co mi to szkodzi — odpowiedział Chicot — czyń co chcesz wielki monarcho. Jestem posłem i nic więcej: mnie sprawy zdawać nie potrzebujesz, a bylebym tylko był nietykalny... O!.. bo pojmujesz zapewne, że o to dbać muszę.
— Ale — rzekł Henryk — prócz tego jeszcze, powinieneś wiedzieć, co powiesz mojemu szwagrowi.
— Ja mam co powiedzieć! nie, nie!
— Jakto? nie, nie!..
— Pojadę gdzie chcesz, ale nic mówić nie będę. Mamy w tym względzie przysłowie, „kto za nadto drapie...”
— Odmawiasz więc?..
— Odmawiam słów, ale przyjmuję list. Posłannik ustny zawsze ma pewną odpowiedzialność, ale doręczyciel listu dopiero z drugiej ręki otrzymuje pchnięcia.
— No, zgoda!.. dam ci list, to się nawet zgadza z polityką moją.
— A widzisz jak to gładko idzie, dawaj.
I Chicot wyciągnął rękę.
— Nie myślże przecież, iż podobny list natychmiast napisać można. Pierwej należy się nad nim zastanowić, trzeba go rozważyć.
— Dobrze, dobrze, zastanawiaj się, rozważaj. Wrócę tu jutro o świcie, albo przyślę po ten list.
— A czemuż nie chcesz nocować?...
— Tu?
— Tak jest, w twoim fotelu.
— Ba!.. minęły już te czasy. W Luwrze nigdy już sypiać nie będę. A któż to widział, aby widmo spało w fotelu, co za niedorzeczność!
— Lecz nakoniec — zawołał król — pragnę abyś poznał moje zamiary co do Małgorzaty i jej męża. Jesteś gaskończykiem, list mój narobi hałasu na dworze Nawarskim. Będą ci zadawać pytania, trzeba zatem abyś umiał odpowiedzieć na nie. Cóż u dyabła!... jesteś moim reprezentantem, niechcę więc, abyś głupio wyglądał.
— Dla Boga!... jakże ci brak pojęcia, wielki monarcho!... I ty myślisz, że powiozę list o dwieście pięćdziesiąt mil ztąd, niewiedząc, co się w nim zawiera!.. Bądź spokojny, mój drogi!... na pierwszym lepszym zakątku ulicy, lub pod pierwszem lepszem drzewem, zatrzymam się i list twój otworzę. Jakto!... od przeszło dziesięciu lat wyprawiasz posłów do różnych części świata a nie znasz ich jeszcze!.. No odpocznij-że sobie na ciele i duszy, ja wracam do mojego ustronia.
— A gdzież jest to twoje ustronie?..
— Na cmentarzu Niewiniątek wielki monarcho.
Henryk rzucił na Chicota wzrok pełen zdziwienia, które go nie opuszczało przez ciąg dwugodzinnej z błaznem rozmowy.
— Wszak prawda, że się tego niespodziewałeś? — spytał Chicot, biorąc płaszcz i kapelusz.
— A jednak co to jest mieć stosunki z ludźmi z tamtego świata!... A więc, stało się, do jutra, ja lub mój posłaniec...
— Zgoda, ale twój posłaniec musi znać hasło, aby wiedziano, że przybywa od ciebie i aby mu drzwi otworzono.
— Słusznie!.. Jeżeli ja sam przyjdę, hasło niepotrzebne; jeżeli posłaniec, powie, że go „Cień” przysyła.
To powiedziawszy, Chicot znikł tak łatwo, iż zabobonny Henryk nie był pewny, czy to istotnie człowiek żywy, lub czy tylko cień jaki; przebył drzwi, nawet niemi nie skrzypnąwszy, i nie poruszywszy żadnym fałdem ich zasłony.


Rozdział IV.
Jak i dlaczego Chicot umarł.

Chicot, rzeczywiście żyjący, (chociaż czytelnikom naszym lubiącym cudowność, wolno mniemać, żeśmy ośmielili się wprowadzić do naszej powieści istotę pozagrobową), wyszedł, powiedziawszy królowi, niby żartem, taką prawdę, jaką mu się powiedzieć podobało.
Obaczmy teraz co dalej nastąpiło.
Po śmierci przyjaciół króla, od czasu niespokojności i spisków poduszczanych przez Gwizyuszów, Chicot zaczął zastanawiać się nad okolicznościami.
Jakkolwiek odważny i o nic niedbający, wielką jednak przywiązywał wagę do życia, które go bawiło, równie jak wszystkich niezwyczajnych ludzi.
Sami tylko głupcy bowiem nudzą się na tym świecie i na drugim rozrywki szukać idą.
W skutek wspomnianej rozwagi uznał, że od straszliwej zemsty pana de Mayenne nic uchroni go nawet opieka króla; a jako znakomity filozof, powiedział sobie, iż na tym świecie nic się nie odstanie co się już raz materyalnie stało; że więc ani halebardy, ani sądowe trybunały francuskiego króla nie naprawią, choćby najnieznaczniejszego nawet otworu, jaki sztylet pana de Mayenne zrobić może w kaftanie Chicota.
Powziął wiec ostateczne postanowienie, jako człowiek zkąd inąd znudzony komiczną rolą, którą co chwila pragnął zamienić na rolę seryo, oraz ufnością króla, która w owym czasie wiodła go prosto do zguby.
Chicot zatem zaczął od ustanowienia o ile można największej odległości, pomiędzy szpadą pana de Mayenne a własną skórą.
Jakoż wyjechał do Beaune, w potrójnym celu, aby opuścić Paryż, uściskać swojego przyjaciela Gorenflota i skosztować sławnego wina z 1550 roku, o którem uczyniliśmy tak żarliwą wzmiankę w pamiętnym liście, kończącym opowiadanie nasze o „pani de Monsoreau”.
Przyznajmy, że Chicot wkrótce widocznej doznał pociechy.
W dwa miesiące później spostrzegł, że tyje i że ta otyłość zmienia go do niepoznania, lecz spostrzegł zarazem, że tyjąc staje się bardziej podobnym do ojca Gorenflot, bardziej, aniżeli to rozsądnemu człowiekowi przystało.
Rozsądek więc przemógł nad materyalizmem i gdy Chicot wypił kilkaset butelek sławnego wina z 1550 r., gdy przewertował dwadzieścia dwa tomy, składające bibliotekę przeoratu, z której przeor wyczerpywał to łacińskie „bonum vinum laetificat cor hominis“, poczuł wielki ciężar w żołądku a w głowie próżnię wielką.
— Wstąpiłbym do zakonu, pomyślał w duchu; lecz u Gorenflota, byłbym zanadto panem, w innem zaś opactwie, byłbym nim za mało. Habit zapewne zmieniłby mię na zawsze w oczach pana de Mayenne; lecz cóż u wszystkich dyabłów! po cóż uciekać się do pospolitych środków. Poszukajmy lepszych. Czytałem w jakiejś książce, która się wprawdzie nie znajduje w bibliotece Gorenflota: „Quaere et invenies“.
Chicot zatem szukał i oto co znalazł.
Za czasów jego była to jednakże nowość.
Zwierzył się ojcu Gorenflot i podyktował mu list do króla.
Gorenflot wprawdzie niezbyt piśmienny, zdołał jednak napisać, że Chicot schronił się do przeoratu, że zmartwiony koniecznością opuszczenia swojego pana, gdy ten pojednał się z panem de Mayenne, podupadł na zdrowiu, że nadaremnie walczył z troską wyszukując rozmaitych rozrywek, lecz że boleść przemogła i że nakoniec uledz jej musiał.
Ze swojej strony Chicot przesłał królowi list własnoręczny.
List ten datowany w 1580 roku, dzielił się na pięć paragrafów.
Każdy paragraf był niby pisany co kilka dni i odpowiednio postępom choroby.
Pierwszy skreśliła i podpisała ręka dosyć pewna.
Drugi napisała ręka dosyć jeszcze silna, wszakże w podpisie znać było jej drganie.
Na końcu trzeciego już tylko Chic... widziano, a Ch... na końcu czwartego.
Wreszcie piąty kończyło samo jedynie C i kleks ogromny.
Ten kleks konającą ręką wykonany, najboleśniejsze wywarł wrażenie na królu, który, wiemy już teraz dla czego wziął Chicota za widmo, za cień.
Chętnie byśmy tu ten list przytoczyli, lecz wedle dzisiejszego wyrażenia, Chicot był to wielki ekscentryk; a że zwykle jaki człowiek taki styl, jego więc styl tak dalece był ekscentryczny, iż nie śmiemy powtarzać tu owego listu, mimo że niepłonną mamy nadzieję o silnem wrażeniu, jakie by sprawił.
Znaleźć go można w dziele „Mémoires do l’Etoile”, datowany jest w roku 1580, obfitym w przyprawianie rogów, jak dodaje Chicot.
W przypisku do tego listu i aby nieosłabić współczucia Henryka, Gorenflot nadmienił, że od śmierci przyjaciela pobyt w przeoracie de Beaune stał się dla niego zbyt przykrym i że woli zamieszkać w Paryżu.
To post-Scriptum zaledwie po wielkich trudach Chicot wydobył z pod pióra Gorenflota, gdyż właśnie w Beaune najprzyjemniej było ojcu Gorenflot.
Z godną politowania miną; zwracał on uwagę Chicota, że wino zawsze bywa fałszowane, skoro go na miejscu wybrać nie można, lecz Chicot przyrzekł szanownemu przeorowi, iż co rok osobiście przyjedzie dla zrobienia zapasów wina Romanné, Volnay i Chambertin, a że i w tym względzie, równie jak w wielu innych, Gorenflot przyznawał pierwszeństwo Chicotowi, w końcu przeto uległ żądaniu przyjaciela.
Król ze swojej strony, odpowiadając na list Gorenflota i na ostatnie pożegnanie Chicota, napisał własnoręcznie:

„Mości przeorze, wyprawisz świątobliwy i poetyczny pogrzeb biednemu Chicotowi, którego z całej duszy żałuję, był to bowiem nietylko najprzywiązańszy mój przyjaciel, ale nadto i dosyć dobry szlachcic, chociaż w genealogii swojej sam zaledwie pradziada mógł dojrzeć. Na grobie jego zasadzisz kwiaty i postarasz się, aby spoczywał na słońcu, które lubił bardzo, jako syn południa. Co do ciebie, którego smutek szanuję tembardziej, że go podzielam, pragnę, abyś stosownie do objawionego mi życzenia, opuścił klasztor w Beaune. Potrzebuję w Paryżu ludzi przychylnych i teologów uczonych, dla tego w oddaleniu trzymać cię nie myślę. Mianuję, cię zatem przeorem Jakobitów, i za miejsce pobytu oznaczam klasztor przy bramie Ś-go Antoniego, w Paryżu, którą to okolicę biedny nasz przyjaciel lubił szczególniej.”

„Zawsze życzliwy Henryk,
który prosi abyś go niezapominał
w twoich pobożnych modlitwach”.

Łatwo pojąć, że przeor na widok tego autografu królewską ręką skreślonego, zrobił wielkie oczy, że podziwiał całą potęgę gieniuszu Chicota, i że czemprędzej rozwinął skrzydła do lotu naprzeciw czekającym go zaszczytom.
Ambicya bowiem dawno już głębokie korzenie zapuściła w serce Gorenflota, który zawsze nosił przydomek „skromnego” i od czasu jak został przeorem w Beaune, nazwał się ojcem Modestem.
Wszystko więc poszło według życzeń króla i Chicota.
Wiązka cierniu, fizycznie i alegorycznie wyobrażająca trupa, pogrzebana została na słońcu, wśród kwiatów, pod cieniem pięknej winnej latorośli: po czem Chicot zmarły i na pozór pogrzebany, pomagał ojcu Goronflot do przenosin.
Instalacya jego w przeoracie Jakobitów odbyła się z wielką okazałością.
Chicot zaś nocą wcisnął się do Paryża. Kupił on przy bramie Bussy, mały domek za trzysta talarów; a gdy chciał odwiedzić Gorenflota, prowadziły go tam trzy drogi: pierwsza najkrótsza, przez miasto; druga naj poetyczniej sza, bo brzegiem wody idąca; i nakonicc trzecia najbezpieczniejsza, bo ciągnąca się wzdłuż murów Paryża.
Lecz Chicot, jako marzyciel, obierał zawsze drogę po nad Sekwaną; a że w owych czasach kamienne płyty nie krępowały jeszcze koryta tej rzekł, woda zatem, jak mówi poeta, rozlewała się po szerokich brzegach swoich, na których mieszkańcy miasta widywali nieraz przy pięknym blasku księżyca, rysującą się długą postać Chicota.
Skoro Chicot rozgościł się w domu i zmienił nazwisko, zaraz pomyślał o zmianie twarzy.
Wiemy już, że się nazwał Robertem Briquet i że chodził nieco naprzód pochylony; następnie niepokój /i kolejny przebieg kilku lat sprawiły, że prawie zupełnie wyłysiał, bo niegdyś czarny i kędzierzawy włos jego niby morze wśród odpływu, cofnął się z czoła ku karkowi.
Wreszcie, nadmieniliśmy poprzednio, że Chicot pilnie ćwiczył się w ulubionej starożytnym komedyantom sztuce, zmieniania przez dobrze wyrachowane kurcze naturalnej gry muskułów i zwyczajnej swej fizyonomii.
W skutek tak usilnej wprawy, Chicot, za dnia widziany, skoro chciał zadać sobie nieco trudu, stawał się prawdziwym Robertem Briquet, to jest człowiekiem z ustami od ucha do ucha otwartemi, z brodą dotykającą nosa i oczami przeraźliwie zezowatemi; a wszystko to czynił bez grymasów i z niejakim wdziękiem, podług zdania lubowników zmiany, gdyż twarz jego z wysmuklej, podłużnej i kątowatej, stawała się szeroką, rozlaną, spłaszczoną i głupowatą.
Jedynie tylko długich rąk i ogromnych nóg Chicot skrócić nie mógł; lecz że był bardzo przemyślny, przeto skurczył grzbiet, co sprawiło, że ramiona jego prawie nogom wyrównywały.
Obok ćwiczeń z wyrazem twarzy, miał się zawsze na baczności i z nikim nie zawiązywał stosunków.
Bo w rzeczy samej, mimo całej giętkości swojej, nie mógł wiecznie zachować jednakiej postawy.
Jakże bowiem może być garbatym w południe ten, kto był prostym o dziesiątej z rana?
Jak można wytlómaczyć przyjacielowi, który spostrzega, że się nagle postać nasza zmienia, bośmy przechadzając się z nim, przypadkiem spotkali podejrzaną osobę?
Robert Briquet zatem wiódł życie pustelnicze, co z resztą odpowiadało jego skłonnościom.
Całą jego rozrywkę stanowiły odwiedziny u Gorenflota, i wypijanie wraz z nim resztek sławnego wina z 1550 roku, które szanowny przeor pamiętał zabrać z piwnic Beaune.
Atoli umysły pospolite zarówno jak i umysły znakomite, ulegają zmianie; to też i Gorenflot zmienił się, lecz dzięki Bogu nie fizycznie a moralnie.
Ujrzał on w swojej mocy i na swojej łasce tego, w którego ręku spoczywało dotąd całe jego przeznaczenie.
Chicot przybywający na obiad do przeoratu, teraz w oczach jego był niewolnikiem, i Gorenflot od tej chwili zaczął zbyt wiele myśleć o sobie, a zbyt mało o Chicocie.
Ten bez urazy patrzył na zmianę przyjaciela; ci bowiem, których obserwował przy królu Henryku, wykształcili go w tym rodzaju filozofii.
Poprzestał więc na jeszcze pilniejszej ostrożności.
Zamiast uczęszczać co drugi dzień do przeoratu, bywał tam ledwie raz na tydzień, potem raz na dwa tygodnie, a następnie tylko raz na miesiąc.
Gorenflot tak był nadęty, że tego nie uważał.
Chicot za wielki filozof, nie dbał o to, a pokryjomu drwił z niewdzięczności Gorenflota i według zwyczaju, gładził nos i brodę.
— Woda i czas — mawiał — są to dwa najsilniejsze czynniki. Pierwsza podmywa i unosi kamienic, drugi zaś miłość własną. Czekajmy.
I czekał.
W ciągu tego oczekiwania, zaszły wyżej opisane wypadki, które według Chicota, napełnione były żywiołami zapowiadającemi wielkie katastrofy polityczne.
Gdy więc zdawało mu się, że królowi, którego mimo śmierci swojej kochał zawsze, w pośród przyszłych wypadków, mogą zagrozić niebezpieczeństwa podobne tym, od jakich go już uchronił, postanowił ukazać się w kształcie mary, jedynie w celu przepowiedzenia mu jego przyszłości. Widzieliśmy jak oznajmienie blizkiego przybycia pana de Mayenne, pokryte oddaleniem księcia de Joyeuse, i mocą małpiej przebiegłości Chicota, wydobyte z pod tej powłoki, przemieniło go z mary w istotę żyjącą i ze stanowiska proroka, przeniosło na stanowisko posła.
Teraz gdyśmy wyjaśnili wszystko, co mogło wydawać się ciemnem w naszem opowiadaniu, jeżeli czytelnicy nasi pozwolą, wyjdziemy z Luwru wraz z Chicotem i udamy się za nim aż do jego domku na placu Bussy.


Rozdział V.
SERENADA.

Z Luwru do mieszkania swojego Chicot miał niedaleko.
Zeszedł na brzeg i zaczął przepływać Sekwanę na małej łodzi, którą przywiódłszy z przeciwnej strony rzeki, sam był przymocował u pustego wybrzeża Luwru.
— Dziwna rzecz — mówił robiąc wiosłem i spoglądając po oknach pałacu, z których jedno, a mianowicie okno w królewskiej sypialni, mimo zbyt późnej pory nocnej, światłem połyskiwało; dziwna rzecz, że po tylu latach Henryk się jeszcze nie zmienił; jedni porośli, drudzy pomaleli, inni znowu pomarli, on zaś dostał tylko kilka zmarszczek na twarzy i sercu, i nic więcej; jest to wiecznie ta sama dusza słaba i znakomita, fantastyczna i poetyczna, wiecznie ta sama istota samolubna, wymagająca zawsze więcej niż jej dać można, bo od obojętności żądająca przyjaźni i miłości, od miłości poświęcenia, a obok tego wszystkiego jest to król nieszczęśliwy, ubogi i smutniejszy od każdego ze swoich poddanych. Mniemam zaiste, że ja tylko sam zgłębiłem tę mięszaninę rozpusty i żalu, bezbożności i zabobonu; jak również ja tylko jeden znam Luwr, po którego korytarzach tylu ulubieńców przeszło do grobu, na wygnanie lub w zapomnienie; jak również ja tylko jeden bez niebezpieczeństwa igram z koroną, która dopóty rozpala umysły tylu ludzi, aż póki sobie o nią palców nie poparzą.
Mówiąc to Chicot wydał raczej filozoficzne niż smutne westchnienie i silnie oparł się na wiośle.
— Ale, ale — dodał nagle — król nic mi nie wspominał o pieniądzach na podróż; ta ufność zaszczyt mi przynosi bo dowodzi, że zawsze jestem jego przyjacielem.
I milcząc, według zwyczaju, roześmiał się; potem silnem pchnięciem wiosła posunął czółno na miałki piasek i osadził je na nim.
Następnie, sztucznym węzłem przymocował przód czółna do pala, gdyż w owych czasach winności, stanowiło to dostateczne bezpieczeństwo, i ruszył ku domowi, położonemu, jak wiadomo, o dwa strzały od brzegu rzeki.
Gdy wyszedł na ulicę Augustyanów, uderzyły go naprzód i mocno zdziwiły odgłosy muzyki i śpiewy napełniające harmonią cały cyrkuł, zwykle spokojny o tak późnej godzinie.
— Ktoś tu wyprawia wesele?... — pomyślał zrazu — do pioruna!... miałem tylko pięć godzin do przespania, a widzę, że będę musiał czuwać chociaż się nie żenię.
Zbliżywszy się, ujrzał wielkie światło połyskujące na oknach domów rzadkich na tej ulicy; to światło pochodziło od pochodni, jakiemi paziowie i słudzy przyświecali dwudziestu czterem muzykantom, pod przewodnictwem opętanego włocha przygrywającym na wiolach, psałteryonach, triangułach, skrzypcach, trąbach i bębnach.
Cała ta hałaśliwa armia stała uszykowana w pięknym porządku przed domem, który Chicot z wielkiem zdziwieniem poznał jako swój własny.
Niewidzialny generał kierujący tym manewrom, uszykował muzykantów i paziów tak, aby wszyscy, twarzą ku domowi Roberta Briquet zwróceni; z okiem w niego utkwionem, tem zapatrywaniem się żyli i oddychali jedynie.
Chicot przez chwilę stał osłupiały, patrząc na te obroty i słuchając zgiełku całego.
Wreszcie rękami kościstemi uderzył się po łydkach i rzekł:
— To chyba pomyłka; niepodobna aby dla mnie robiono tyle hałasu.
A zbliżywszy się znowu, stanął w szeregu ciekawych, których ta serenada przywiodła, i bacznie w koło siebie spoglądając, przekonał się, że całe światło pochodni odbijało się na jego domu, że cała harmonia w nim tonęła, nikt zaś nie troszczył się ani o dom naprzeciwko, ani o żaden inny.
— To widzę naprawdę dla mnie — powiedział sobie Chicot — czyby przypadkiem jaka nieznana księżniczka miała się we mnie zakochać?
Jednak to pochlebne przypuszczenie, niezdawało się przekonywać go zupełnie.
Spojrzał więc na dom przeciwległy.
Blask pochodni padał niekiedy na dwa tylko okna na drugiem piętrze, które nie miały okiennic; lecz biedny ten domek nie okazywał najmniejszego znaku życia i żadna twarz ludzka nie wyjrzała z niego.
— Do pioruna! — rzekł Chicot — muszą, tam twardo sypiać; taki hałas mógłby nawet umarłych przebudzić.
W ciągu tych pytań i odpowiedzi samemu sobie czynionych, orkiestra nieprzestawała wygrywać symfonij swoich.
— Przebacz przyjacielu — rzekł wtedy Chicot do jednego z trzymających pochodnię — ale czy niemógłbyś powiedzieć mi, dla kogo cała ta muzyka?
— Dla obywatela, który tam mieszka — odpowiedział sługa, pokazując Chicotowi dom Roberta Briquet.
— Teraz widzę stanowczo, że dla mnie — pomyślał Chicot, i przeciskając się przez tłumy, chciał wyczytać rozwiązanie zagadki na rękawach i piersiach paziów, lecz wszystkie herby ich liberyi znikły zupełnie, pokryte płaszczami koloru ciemnego.
— A do kogo należysz przyjacielu? — spytał Chicot jednego z grających na bębnie, który w tej chwili chuchał w palce, bo nie miał nic do bębnienia.
— Do obywatela, który tu mieszka — odpowiedział muzykant, pałeczką wskazując na dom Roberta Briquet.
— A ha! — rzekł Chicot — nie tylko przyszli tu dla mnie, ale nawet do mnie należą. Coraz to lepiej; nakoniec zobaczymy co to znaczy...
I wykrzywiwszy twarz jak mógł najszkaradniej, poroztrącał łokciami paziów, lokajów, muzykantów, pragnąc dostać się do drzwi, do czego nie łatwo przyszło; tam zaś oświetlony blaskiem otaczających go pochodni, wyjął klucz z kieszeni, otworzył, wszedł, zaparł drzwi znowu i mocno zaryglował.
Następnie wyszedł na balkon, postawił tani skórzane krzesło, zasiadł w niem wygodnie, oparł brodę na poręczy balkonu i niezważając na śmiech jakim go przyjęto, rzekł:
— Raczcie mi panowie powiedzieć, czy się nie mylicie i czy wasze tryle, kadencye, rulady, w istocie dla mnie są przeznaczone?
— Czy pan jesteś Robert Briquet? — spytał dyrektor orkiestry.
— Ja, we własnej mojej osobie.
— A więc! jesteśmy tu wszyscy na pańskie usługi — odparł włoch i znowu swoim kijem skinąwszy, wzniecił hałaśliwą melodyę.
— Teraz to już zupełnie nic nie rozumiem — pomyślał Chicot, wiodąc bacznem okiem po całym tłumie i po sąsiednich domach.
Wszyscy ich mieszkańcy, albo wyglądali przez okna, albo stali na progach lub też podzielili się na grupy przededrzwiami rozłożone.
Fournichon, jego małżonka i cała świta czterdziestu pięciu, to jest ich żony, dzieci i służba, wyglądali przez otwory oberży pod Mieczem walecznego Rycerza.
Sam tylko dom na przeciwko ciemny był i jak grób milczący.
Chicot ciągle szukał wzrokiem rozwiązania tej trudnej zagadki, w tem nagle zdało mu się, że pod gankiem swojego domu, widzi przez szczeliny w podłodze balkonu, jakąś osobę zupełnie ciemnym płaszczem osłoniętą, w czarnym kapeluszu z czerwonem piórem i długą szpadą u boku.
Ta osoba sadząc, że jej nikt nie widzi, całą duszą patrzyła, w pusty, niemy i obumarły dom naprzeciwko.
Od czasu do czasu naczelnik orkiestry opuszczał stanowisko swoje i przystępując ku tej osobie, coś z nią mówił po cichu.
Chicot wnet odgadł, iż to stanowi cały interes sceny i że pod czarnym kapeluszem ukrywa się twarz szlachcica.
Odtąd więc cala swą uwagę zwrócił na tę osobę.
Rolę spostrzegacza łatwo mógł odegrać, bo oparty na poręczy balkonu, poznawał każdego na ulicy i pod gankiem; nie uszło więc baczności Chicota żadne poruszenie tajemniczego nieznajomego, a najmniejsza nieostrożność mogła mu niechybnie odkryć rysy jego.
Nagle i gdy Chicot cały oddał się swoim spostrzeżeniom, jakiś jeździec w towarzystwie dwóch masztalerzy, pokazał się na rogu ulicy i energicznemi razami szpicruty porozpędzał ciekawych, którzy uporczywie skupiali się wkoło muzyki.
— Pan Joyeuse — szepnął Chicot poznając w jeźdzcu wielkiego admirała Francyi, ubranego w boty i ostrogi, stosownie do rozkazu króla.
Gdy rozpędzono ciekawych, orkiestra umilkła zapewne na znak pana.
Jeździec zbliżył się do szlachcica pod gankiem ukrytego.
— No! Henryku — spytał — co słychać nowego?
— Nic, bracie, nic.
— Nic?
— Nic, nawet się nie pokazała.
— To te niedołęgi nie narobiły tu wrzawy?
— Owszem, zagłuszyli cyrkuł cały.
— Nie rozgłosili więc, że grają na cześć tego mieszczanina?
— Owszem, rozgłosili, bo nawet osobiście wyszedł na balkon i przysłuchuje się serenadzie.
— A ona się nie pokazała?
— Ani ona, ani nikt.
— Nasz pomysł jednak dowcipny — rzekł urażony Joyeuse — bo przecież mogła bez skompromitowania się, równie jak ci poczciwcy, korzystać z muzyki wyprawionej dla jej sąsiada.
Henryk pokręcił głową.
— Widać, że jej nieznasz bracie — rzekł.
— Owszem, owszem, znam; a raczej znam wszystkie kobiety, a że i ona należy do ich liczby, przeto nie traćmy odwagi!
— O! dla Boga! bracie, mówisz tonem zniechęconym zupełnie.
— Bynajmniej; tylko począwszy od dnia dzisiejszego, potrzeba co wieczór wyprawiać serenadę mieszczaninowi.
— To ona zmieni mieszkanie.
— Dla czego, jeżeli będziesz milczał, jeżeli ej nie wskażesz nikomu, jeżeli ukrywać się nie przestaniesz. Ale, ale, cóż powiedział mieszczanin na naszą galanteryę?
— Miał przemowę do orkiestry. I patrz bracie, oto znowu mówić będzie!
W rzeczy samej Briquet, chcąc się jasno o całej rzeczy wywiedzieć, wstał aby po raz drugi zapytać naczelnika orkiestry.
— Milczeć tam, na górze — gniewnie zawołał Anna — cóż u dyabła, kiedy ci wyprawiono serenadę, to niemasz nic do powiedzenia, siedź zatem spokojnie.
— Serenadę, serenadę — jak najgrzeczniej odpowiedział Chicot — niechże przynajmniej wiem z jakiego powodu panowie mi ją wyprawiacie.
— Z powodu twojej córki, niedołęgo.
— Przepraszam, lecz niemam córki.
— No to z powodu twojej żony.
— Dzięki Bogu! nie jestem żonaty.
— A więc z twojego własnego powodu i dla twojej osoby.
— Tak jest, dla twojej osoby i jeżeli nie ustąpisz z balkonu.. — rzekł Joyeuse podjeżdżając ku Chicotowi.
— Do pioruna! — zawołał Chicot — jeżeli to moja muzyka, któż więc śmie tratować ją końmi?
— Stary głupcze — wrzasnął Joyeuse, podnosząc głowę — jeżeli natychmiast nie skryjesz twojej szkaradnej głowy w twoje kruche gniazdo, to muzykanci instrumenty o nią potłuką.
— Daj pokój, bracie, temu biedakowi — rzekł du Bouchage — on w rzeczy samej musi być bardzo zdziwiony.
— I czegóż u licha miałby się dziwić?... zresztą pojmujesz, że wszcząwszy kłótnię, kogokolwiek sprowadzimy do okna; a więc obijmy skórę mieszczaninowi, spalmy jego dom, jeżeli będzie potrzeba, ale do pioruna! nie próżnujmy!
— Przez litość, bracie — rzekł Henryk — nie zwracajmy gwałtem na siebie uwagi tej kobiety, jesteśmy zwyciężeni, poddajmy się zatem.
Briquet co do słowa słyszał tę rozmowę i powikłane jeszcze myśli jego, wielce się rozjaśniły; znając zatem humor tego, kto go napastował, w duszy przygotowywał się do obrony.
Ale Joyeuse, ulegając przedstawieniom Henryka, nienalegał dłużej; odesłał więc paziów, służących, muzykantów i maestro.
A potem odprowadzając brata na stronę, dodał:
— Widzisz mię w rozpaczy, wszystko się przeciw nam sprzysięgło.
— Co ty mówisz?...
— Nie mam czasu pomagać ci...
— Wistocie, widzę żeś w ubraniu podróżnem, czego zrazu wcale nieuważałem.
— Z polecenia króla dzisiejszej nocy jeszcze wyjeżdżam do Antwerpii.
— Kiedyż ci wydał ten rozkaz?
— Dzisiaj wieczór.
— Mój Boże!
— Jedź ze mną, błagam cię.
Henryk opuścił ręce.
— Czy mi to rozkazujesz, bracie?.. — spytał blednąc na samę myśl o wyjeździe.
— Proszę cię, du Bouchage, nic więcej.
— Dziękuję ci, bracie.
Joyeuse wzruszył ramionami.
— Niech będzie jak chcesz, Joyeuse, ale gdyby mi przyszło zaprzestać przepędzania nocy na tej ulicy, gdybym musiał zaniechać patrzenia w to okno...
— To co?..
— To umarłbym!
— Biedny szaleńcze!
— Widzisz bracie, serce moje tam, życie moje tam — powiedział Henryk, wyciągając ręce ku domowi; nie żądaj więc, abym żył, skoro mi serce z piersi wyrwiesz.
Książę z pełnym litości gniewem załamał ręce, przygryzł delikatnego wąsa i po chwili milczenia dodał:
— Gdyby ojciec prosił cię, Henryku, abyś się oddał w opiekę Mironowi, temu filozofowi i zarazem lekarzowi... — Odpowiedziałbym, że nie jestem chory, że głowa moja zdrowa i że Miron bólu serca nie uleczy.
— Trzeba więc podzielać twój sposób widzenia; lecz pocóż się troszczyć? Twoja piękność jest kobietą; tyś wytrwały, niema więc nic straconego i mam nadzieję, że za powrotem ujrzę cię raźniejszym, dowcipniejszym i weselej niż ja wyśpiewującym.
— Tak, tak, dobry bracie — odparł młodzieniec, ściskając dłoń przyjaciela; — tak jest, wyleczę się, będę szczęśliwy, wesoły; dziękuję ci za twą przyjaźń, dziękuję! jest to najkosztowniejsze mienie moje.
— Po twojej miłości.
— Ale cenię je więcej, niż życie.
Joyeuse mimo pozornej płochości, mocno wzruszony, nagle przerwał bratu, pytając:
— Czy pójdziemy?... Pochodnie zagasły a muzyka i paziowie, do domu już wracają.
— Chodźmy bracie — wzdychając, odpowiedział du Bouchage.
— Rozumiem cię — rzekł Joyeuse — ostatnie pożegnanie dla tego pustego okna, słusznie się należy. A potem powiesz także i mnie, bywaj zdrów.
Henryk oburącz objął szyję brata, a ten pochyliwszy się z konia, czule go pocałował.
— Nie — rzekł — odprowadzę cię aż do bramy, ale poczekaj na mnie o sto kroków. Sądząc, że ulica już pusta, moja nieznajoma może się pokaże.
Anna podjechał ku swojemu orszakowi, który go czekał o sto kroków dalej.
— No idźcie, idźcie — rzekł — już was nie potrzebujemy, aż do dalszego rozkazu.
Pochodnie znikły, rozmowy muzykantów i śmiechy paziów umilkły, równie jak ostatnie brzęki strun błędną ręką ze skrzypców i lutni wyrwane.
Henryk po raz ostatni spojrzał na dom, ostatnią proźbę wysłał ku oknom i zwolna, ciągle się oglądając, połączy! się z bratem, którego poprzedzało dwóch masztalerzy.
Robert Briquet widząc, że obaj młodzieńcy oddalają się wraz z muzykantami, osądził, że wkrótce nastąpi rozwiązanie tej sceny, jeżeli tylko ta scena miała mieć rozwiązanie.
Poczem, głośno cofnął się z balkonu i zamknął okno.
Kilku upartych ciekawych pozostało jeszcze na swoich miejscach; lecz w ciągu dziesięciu minut ustąpili najwytrwalsi nawet.
Tymczasem Robert Briquet wszedł na dach swojego domu, zębaty nakształt dachów flamandzkich, i ukryty za jednym z takich zębów, patrzył w sąsiednie okna.
Skoro tylko ucichł zgiełk na ulicy, i gdy umilkły instrumenty, kroki i głosy, słowem skoro wszystko wróciło do zwykłego porządku, jedno z górnych okien tego domu dziwnego otworzyło się tajemniczo i czyjaś głowa ostrożnie z niego wyjrzała.
— Już nic niema — szepnął głos męzki — niebezpieczeństwo minęło zupełnie; była to zapewne jakaś mistyfikacya wymierzona do naszego sąsiada; możesz pani wyjść z twojej kryjówki i wrócić do pokoju.
To mówiąc, mężczyzna zamknął okno, skrzesał ognia i zapalił lampę, którą podał czyjejś wyciągniętej ręce.
Chicot patrzył całą mocą bystrego wzroku swojego.
Lecz zaledwie dostrzegł blade i piękne oblicze kobiety odbierającej lampę, zaledwie pochwycił łagodne i smutne spojrzenie pani na swojego sługę, natychmiast sam zbladł i uczuł, że lodowaty dreszcz przebiega mu po żyłach.
Następnie ta młoda, bo zaledwie dwudziestocztero letnia kobieta, zeszła ze schodów, a służący postępował za nią.
— A!... szepnął Chicot — ręką ocierając spocone czoło i chcąc niby odegnać jednocześnie napastującą go straszną marę — a!... hrabio du Bouchage, dzielny, przystojny młodzieńcze, kochanku zapamiętały.. mówisz, że będziesz wesół, raźny, śpiewający, ustąp bratu twojej dewizy, bo nigdy więcej niepowiesz już: kilariter.[1]
Wreszcie sam także wrócił do pokoju, z czołem zachmurzonem, jakby wyszedł z jakiej straszliwej przepaści, krwią napełnionej.
Usiadł w kącie, głowę opuścił na rękę, i owładnięty melancholią, pozostał tak w ciężkiej zadumie do świtu samego.


Rozdział VI.
WOREK CHICOTA.

Chicot przez noc całą marzył na fotelu.
Marzył, trafne wyrażenie, bo zajmowały go raczej sny, niż rzeczywistość.
I w rzeczy samej, nie myśli ten, kto cofnąwszy się w przeszłość, widzi rozjaśnioną blaskiem jednego spojrzenia całą epokę, prawie już zupełnie w pamięci jego zatartą.
Chicot zatem całą noc znajdował się w święcie oddawna już opuszczonym, a zaludnionym wsławionemi i przyjemnemi cieniami, które wzrok bladej kobiety, nakształt wiernej lampy, przesunął przed nim wraz z całym orszakiem wspomnień szczęśliwych i przerażających.
Chicot, który tak mocno snu żałował, gdy powrócił z Luwru, teraz ani myślał się nawet położyć.
To też skoro ujrzał, że jutrzenka srebrzy szyby okien — rzekł do siebie:
— Minęła godzina zjawisk; czas teraz pomyśleć o żyjących.
Wstał, przypasał długą szpadę, zarzucił płaszcz bajowy, wytrzymały na najgwałtowniejsze deszcze, i ze stoicką stałością mędrca, obejrzał dno swojego worka oraz podeszwy trzewików.
Przekonał się, że w takich trzewikach można rozpocząć wyprawę, lecz że worek zasługuje na szczególniejszą uwagę.
Przerwiemy zatem nasze opowiadanie, a korzystając z czasu, opiszemy czytelnikom ten worek.
Chicot, jak wiadomo, człowiek pełen dowcipnych pomysłów, wydrążył główną belkę przerzynającą w szerz dom jego i tym sposobem dodał ozdoby, bo ją pomalował różno-kolorowo, oraz mocy, bo miała przynajmniej ośmnaście cali średnicy.
Wydrążenie na półtory stopy długie, a na sześć cali szerokie, w tej belce urządzone, służyło mu za kufer, w którego wnętrzu mieściło się tysiąc talarów złotem.
Otóż Chicot następne miał wyrachowanie:
— Wydaję dziennie — mawiał — dwudziesta część jednego z tych talarów; mam więc za co żyć przez dwadzieścia tysięcy dni. Nigdy ich nie przeżyję, ale mogę dociągnąć do połowy, w miarę zaś jak się starzeć będę, powiększą się potrzeby a tem samem i wydatki, bo podług mnie, dobrobyt powiększać się winien w miarę ubytku życia. Wszystko dobrze zważywszy, żyć jeszcze mogę lat dwadzieścia pięć do trzydziestu, a to dosyć, dzięki Bogu!
Chicot zatem podług tego wyrachowania, był jednym z najbogatszych kapitalistów w Paryżu, a spokój o los przyszły czynił go nieco dummym.
Nie dla tego iżby Chicot skąpym był, bo owszem, długi czas był rozrzutnym, lecz nędza przejmowała go zgrozą, wiedział bowiem, że spada na barki jak ołowiany płaszcz i przygniata najsilniejszych nawet.
Otwierając więc tego poranku swą kasę, aby ją w samotności obliczyć — rzekł:
— Do pioruna!... czasy ciężkie a wspaniałomyślność znikła z tego świata. Z Henrykiem niepotrzebuję być delikatnym. Te tysiąc talarów w złocie nie pochodzą od niego, lecz od stryja, który mi obiecał sześć razy więcej. Prawda, że stryj nie miał żony. Gdyby to noc była, poszedłbym zaczerpnąć jakie sto talarów z kieszeni króla, ale teraz dzień, muszę się. zatem spuścić na siebie samego i na Gorenflota.
Na myśl o żądaniu pieniędzy od przeora, Chicot mimowolnie uśmiechnął się.
— Ciekawy jestem, jakby to wyglądało, mówił dalej sam do siebie, gdyby pan Gorenflot, który mnie winien cały swój majątek, odmówił stu talarów przyjacielowi, chcącemu wyświadczyć przysługę królowi, temu samemu, który go mianował przeorem Jakobitów.
— Ach!. — dodał — już to nie ten sam Gorenflot, lecz Robert Briquet jeszcze nie przestał być Chicotem...
— Lecz ten list króla, to pismo mające objąć płomieniem cały dwór Nawarry; przyrzekłem pójść po nie przed świtem, a oto już dnieje. Ba! ten bodziec mieć będę koniecznie, a nawet straszliwy cios zadam nim głowie Gorenflota, jeżeli bym nie potrafił zrozumiale przemówić do jego mózgownicy.
Chicot zasunął deskę zamykającą jego kryjówkę, przymocował ją czterema gwoździami, przykrył kamieniem i przysypał kurzem wszystkie szczeliny, potem gotów do drogi, po raz ostatni spojrzał na swą małą izdebkę, w której przez tyle dni szczęśliwych przesiadywał bezpieczny i nieprzenikniony, jak serce w głębi piersi.
Wreszcie rzucił okiem na dom sąsiedni.
— Ci przeklęci Joyeuses, mogą rzeczywiście podpalić której nocy chatkę moje, aby choć na chwilę przywołać do okna niewidzialną damę. Ba! skoro spalą mój dom, to zarazem stopią także i moje talary. Doprawdy, rozsądniej postąpię skoro gdzie te pieniądze zakopię. Ha! jeżeli panowie des Joyeuses spalą mój dom, to król musi mi zań zapłacić.
Tak uspokojony Chicot, zamknął drzwi, a klucz do kieszeni włożył, ale idąc nad brzeg rzeki, pomyślał:
— Hm! hm! ten Mikołaj Poulain może tu także przyjść kiedy, i jeżeli nieobecność moja wyda mu się podejrzaną... Ale, cóż u licha, przez cały ranek napastują mię takie zajęcze myśli. No, w drogę, w drogę.
Gdy Chicot zamykał drzwi od ulicy, równie troskliwie jak drzwi od pokoju, spostrzegł w oknie służącego nieznajomej damy, który używał świeżego powietrza, zapewne w przekonaniu, że tak rano nikt go widzieć nie będzie.
Blizna na lewej skroni, aż na policzek zachodząca, jak już wspomnieliśmy, mocno tego człowieka zmieniła.
—Nadto jedna brew, zapewne gwałtownością ciosu z właściwego miejsca wysadzona, prawie zupełnie zakrywała mu lewe głęboko zapadło oko.
Rzecz dziwna, że mimo łysego czoła i siwej brody, spojrzenie miał żywe, a na zdrowym policzku kwitła świeżość młodzieńcza.
Skoro spostrzegł, że Robert Briquet schodzi z progu, natychmiast zakrył głowę kapturem, i chciał się cofnąć w głąb domu, ale Chicot skinął nań aby pozostał.
— Sąsiedzie! — zawołał — wczorajszy hałas wypędza mię z domu, udaję się zatem na wieś na kilka tygodni; może będziesz tyle łaskaw i kiedy niekiedy spojrzysz w tę stronę?
— Dobrze — odpowiedział nieznajomy — bardzo chętnie.
— A jeżeli spostrzeżesz złodziei...
— Bądź pan spokojny, mam ja dobry muszkiet.
— Dziękuję; wszakże mam cię jeszcze o jednę grzeczność prosić sąsiedzie.
— Mów pan, słucham.
Chicot spojrzeniem zmierzył odległość dzielącą go od nieznajomego.
— Nie bardzo to bezpiecznie z daleka i na głos o takich — rzeczach rozmawiać, kochany sąsiedzie.
— Czekaj pan, zejdę na dół — odpowiedział nieznajomy.
W rzeczy samej Chicot zobaczył, że znikł a zbliżywszy się tymczasem do mieszkania, usłyszał kroki, poczem otworzyły się drzwi i obaj stanęli z sobą oko w oko.
Tym razem, służący zupełnie twarz swoję ukrył w kapturze.
— Bardzo chłodny poranek — rzekł dla usprawiedliwienia tej ostrożności tajemniczej.
— Prawda sąsiedzie, północny wiatr wieje — odparł Chicot, udając że nie patrzy na nieznajomego i tem samem umniejszając mu kłopotu.
— Słucham tedy pana.
— Otóż wyjeżdżam — powtórzył Chicot.
— Miałem już zaszczyt słyszeć o tem z ust pańskich.
— Pamiętam; ale wyjeżdżając zostawiam w domu pieniądze.
— To źle, panie, to źle, lepiej zabierz je pan z sobą.
— O nie, człowiek cięższy, i nie tak śmiały, skoro zarazem stara się ocalić swój worek i życie. Zostawiam zatem pieniądze, wszakże tak dobrze ukryte, że tylko pożaru obawiać się mogę. Na wypadek pożaru jednak, chciej kochany sąsiedzie czuwać nad zgaszeniem belki, której koniec wygląda tam na prawo, chciej czuwać powtarzam, a potem szukaj w popiele.
— Szanowny panie, stawiasz mię doprawdy w zbyt przykrem położeniu — z widocznem nieukontentowaniem rzekł nieznajomy. — Lepiej byłoby zwierzyć się w tym względzie przyjacielowi, nie zaś człowiekowi, którego pan nie znasz, ani znać możesz.
To mówiąc błyszczącym okiem wpatrywał się w przymiloną twarz Chicota.
— Prawda — odparł tenże — że nie znam pana, lecz zbyt ufam fizjonomiom, a pan zdajesz mi się wyglądać na uczciwego człowieka.
— Zważ pan jednak, jaką na mnie wkładasz odpowiedzialność. Wszak wnosić można także, że muzyka, która wczoraj pana znudziła, znudzi także i panię moją i że w takim razie może i my się ztąd wyprowadzimy.
— W takim wypadku nie będę miał żadnej pretensyi do ciebie, sąsiedzie — odpowiedział Chicot.
— Dzięki ci panie, że pokładasz tyle ufności w nieznajomym — rzekł sługa, kłaniając się — będę się starał dowieść, że na nią zasługuję.
I pożegnawszy Chicota, wrócił do domu.
Chicot również pożegnał go po przyjacielsku, a spostrzegłszy, że drzwi zamknął za sobą, szepnął:
— Biedny młodzieńcze, teraz wyglądasz jak mara, a jednak dawniej widziałem cię tak wesołym, żywym i przystojnym!..


Rozdział VII.
PRZEORAT JAKOBITÓW.

Przeorat, którym król udarował Gorenflota, dla wynagrodzenia prawych zasług jego, a mianowicie wymowy świetnej, leżał o dwa strzały karabinowe po drugiej stronie bramy świętego Antoniego.
Cyrkuł bramy świętego Antoniego, podówczas licznie był przez znakomitych mieszkańców odwiedzany, król bowiem bardzo często w zamku Vincennes przebywał.
Po drodze tu i owdzie leżały domki wielkich panów, a wspaniałe dziedzińce i piękne ogrody, stanowiąc niejako przyległość zamkową, nieraz świadkami były schadzek, z których śmiało wyznać można, zawsze wyłączano politykę, mimo, iż w owej epoce interesy stanu zajmowały nawet najpodrzędniejszych obywateli.
Wskutek takich tam i napowrót przejażdżek dworu, droga ta, rozumie się stosunkowo, posiadała wtedy ważność, jakiej dzisiaj nabyły Pola Elizejskie.
Każdy zatem przyzna, że przeorat dumnie wznoszący się po prawej stronie drogi do Vincennes, zajmował piękne stanowisko.
Składał się zaś z czworobocznej budowli, obejmującej rozległe podwórze, wysadzane drzewami, z warzywnego ogrodu położonego w tyle zabudowań i z mnóstwa przyległości nadających mu postać wioski.
W celach, położonych w głębi podwórza równolegle od drogi, mieszkało dwustu zakonników.
Od frontu, cztery piękne okna, prowadzące na żelazny balkon, udzielały gmachowi przeoratu, światła, powietrza i życia.
Na wzór miasta, któremu oblężenie zagrozić może, przeorat posiadał wszelkie środki obrony w podległych sobie terytoryach Charonne, Montreuil i Saint-Mandé.
Na pastwiskach tuczyło się zawsze co najmniej pięćdziesiąt wołów i dziewięćdziesiąt dziewięć baranów, wiedzieć bowiem należy, iż zakony religijne, czy to na mocy podania, czy też prawa pisanego, niemogły nic posiadać w liczbie stu.
Osobna budowla dawała schronienie również dziewięćdziesięciu dziewięciu wieprzom wyłącznego gatunku, które z zamiłowaniem pielęgnował wieprzarz, osobiście przez dom Modesta ustanowiony.
Tę zaszczytną posadę wieprzarz winien był wybornym kiełbaskom, faszerowanym uszom i innym przysmakom, któremi dawniej zaopatrywał oberżę pod Rogiem obfitości.
Dom Modest, pomny na wyborne wieczerze jakie zjadał niegdyś u pana Bonhommet, tym sposobem uiszczał się z długu brata Gorenflot.
O kuchniach i piwnicach wspominać niepotrzebujemy.
Szpalery klasztorne, ciągnące się na wschód i południe, dostarczały nieporównanych brzoskwiń, moreli i winogron, prócz tego niejaki brat Euzebiusz wyrabiał z tych owoców konfitury oraz rozmaite słodycze, a był to autor sławnych konfitur, któremi ratusz miasta Paryża traktował obie królowe na uczcie ostatniej.
Piwnicę napełnił sam Gorenflot, wypróżniwszy poprzednio wszystkie piwnice w Burgundyi, dzielił bowiem wraz z wszystkimi lubownikami wina, to wrodzone przekonanie, że samo tylko burgundzkie wino, jest winem prawdziwem.
Na łonie rzeczonego przeoratu, istnego raju leniuchów i żarłoków, w przepysznym apartamencie na pierwszem piętrze, którego balkon wychodził na drogę, znajdujemy ojca Gorenflot ozdobionego podwójnym podbródkiem i poszanowanie nakazujący powagą, jaką ciągły spoczynek i dobrobyt nadają najpospolitszym nawet fizyonomiom.
W białym jak śnieg habicie i czarnej pelerynie, która mu szerokie barki ogrzewa, Gorenflot niemoże mieć tak swobodnych ruchów, jak niegdyś w siwej sukmanie prostego zakonnika, lecz natomiast wygląda daleko majestatyczniej.
Jego pulchna ręka opiera się na książce i zupełnie ją zakrywa, obie grube nogi gniotą ogrzewalnię, a ramiona zbyt już krótkie, niemogą objąć brzucha wypukłego.
Pół do ósmej z rana tylko co wybiło.
Przeor korzystając z przepisów dozwalających przełożonym spać godzinę dłużej, aniżeli innym mnichom, wstał ostatni; lecz spokojnie kończył swój nocleg w obszernym fotelu, z poduszkami jak puch miękkiemu.
Pokój, w którym drzemie szanowny opat, umeblowany jest raczej światowo niż po duchownemu; stół na toczonych nogach bogatym kobiercem pokryty, obrazy pełne szczególnego poleczenia miłostek z bigoteryą, jakiej dostarczała jedynie owoczesna sztuka, kosztowne naczynia kościelne lub stołowe; w oknach wielkie firanki z weneckiego złotogłowia, pyszniejsze, mimo swojej starości, aniżeli najdroższa nowoczesna materya.
Oto szczegóły bogactw, których posiadaczem został dom Modest Gorenflot, z łaski Boga, króla a nadewszystko Chicota.
Tak więc przeor drzemał w fotelu, a tym czasem dzień przybył oddać mu zwykłą wizytę i srebrne światełko swoje rozlał na purpurowej twarzy śpiącego.
Wtem zwolna otworzono drzwi do pokoju, i weszło dwóch zakonników, nie budząc wcale przeora.
Pierwszy miał lat trzydzieści do trzydziestu pięciu, był chudy blady i skurczony; głowę nosił dumnie, spojrzenie, niby grot ciśnięty z sokolich oczu, nakazywało szacunek, wprzód nawet nim przemówił, a jednak łagodziła je gra długich białych powiek, które zniżając się, okazywały szeroką siną obwódkę okalającą oczy.
Lecz skoro przeciwnie czarną źrenicą błysnął z pod gęstych brwi i ciemnego okolenia, rzekłbyś, że to błyskawica tryskająca z pomiędzy dwóch chmur, co się z sobą starły.
Zakonnik ten nazywał się brat Boromeusz; od trzech tygodni piastował w klasztorze urząd podskarbiego.
Drugi, był to siedmnasto a najwięcej ośmnasto-letni młodzieniec, z okiem czarnem i żywem, miną zuchwałą, brodą wystającą, mały, lecz dobrze zbudowany.
Gdy zawinął szerokie rękawy, z niejaką dumą pokazywały się żylaste jego ramiona.
— Przeor jeszcze śpi bracie Boromeuszu — rzekł młodszy zakonnik, czy go obudzimy?
— Nie, niech nas Bóg od tego zachowa, bracie Jakóbie — odparł podskarbi.
— Wielka szkoda, naprawdę, że mamy przeora, który tak długo sypia — zaczął znowu młody braciszek, bobyśmy mogli dzisiaj rano popróbować broni. Czy uważałeś jakie to piękne pancerze i muszkiety?
— Cicho, bracie, może cię usłyszeć.
— Co za szkoda!.. — mówił dalej mały zakonnik tupiąc nogą, co jednak stłumił gruby kobierzec; co za szkoda!.. dzisiaj dzień tak pogodny, na podwórzu sucho, moglibyśmy odbyć doskonałe ćwiczenia, bracie podskarbi!..
— Trzeba czekać, moje dziecko — rzekł brat Boromeusz z udaną uległością, której zaprzeczał ogień spojrzeń jego.
— Czemuż jednak nie każesz rozdać broni?.. porywczo spytał Jakób, znowu zawijając opadłe rękawy.
— Ja, mam rozkazać?
— Tak jest, ty.
— Wiesz dobrze, mój bracie, że ja tu nie rozkazuję — odrzekł pokornie Boromeusz — tam oto jest nasz pan!..
— Tak, uśpiony w fotelu, wówczas gdy wszyscy czuwają — powiedział Jakób raczej niecierpliwie aniżeli bez uszanowania, cóż mi to za pan?...
I dumnym a przebiegłym wzrokiem chciał zajrzeć aż na dno serca brata Boromeusza.
— Szanujmy jego stopień i sen — rzekł tenże postępując na środek pokoju, lecz nieszczęście chciało, że obalił stołek.
Chociaż kobierzec złagodził łoskot upadającego stoika, równie jak był złagodził tupnięcie nogą brata Jakóba, jednakże dom Modest przebudzony, zerwał się wołając drżącym głosem placówki zaspanej:
— Kto tam?
— Racz wielebny ojcze przebaczyć — rzekł brat Boromeusz — że przerywamy pobożne twoje rozmyślanie; lecz, przychodzę po rozkazy.
— A! dzień dobry bracie Boromeuszu — odezwał się Gorenflot i lekko kiwnął głową.
A po chwilowym namyśle, w ciągu którego widocznie naciągał wszystkie struny swojej pamięci, zapytał, mrugnąwszy kilka razy:
— Po jakie rozkazy?
— Co do broni i uzbrojenia.
— Co do broni i uzbrojenia? — powtórzył Gorenflot.
— Tak jest, Wasza wielebność rozkazałeś przynieść jedno i drugie.
— Komu?
— Mnie.
— Tobie, ja rozkazałem przynieść broń, ja?
— Bez żadnej wątpliwości, księże przeorze — jednakim i pewnym głosem odparł Boromeusz.
— Ja! — powtórzył dom Modest w nadmiarze zdziwienia — ja! i kiedyż to?
— Tydzień temu.
— A! skoro już tydzień temu... ale po cóż ta broń?
— Powiedziałeś mi panie, a powtórzę tu własne twoje wyrazy, powiedziałeś mi więc: „Bracie Boromeuszu, nieźle byłoby zaopatrzyć się w broń, uzbroić naszych zakonników i braciszków; gimnastyczne ćwiczenia rozwijają siłę ciała, równie jak pobożne ćwiczenia rozwijają siłę duszy.”
— Ja to powiedziałem? — rzekł Gorenflot.
— Tak jest, wielebny księże przeorze, a ja niegodny i posłuszny brat, czemprędzej wypełniłem rozkazy twoje, i postarałem się o rynsztunki wojenne.
— Dziwna rzecz — szepnął Gorenflot — nie przypominam sobie nic podobnego.
— Wasza wielebność dodałeś nawet po łacinie: Militat spiritu, militat gladio.
— O! — zawołał dom Modest szeroko otwierając oczy — ja to dodałem?
— Mam dobrą pamięć, wielebny panie — odpowiedział Boromeusz, skromnie wzrok w dół spuszczając.
— Jeżeli tak powiedziałem, bracie Boromeuszu — mówił znowu Gorenflot, pokręciwszy głową — to widać, że miałem ku temu pewne powody. W istocie, zawsze utrzymywałem, że należy ćwiczyć ciało, a będąc jeszcze zwyczajnym zakonnikiem, walczyłem nietylko słowem ale i mieczem. „Militat spiritus...” Bardzo dobrze, bracie Boromeuszu, jest to natchnienie boskie.
— Niechże więc w zupełności wykonam wasze rozkazy, księże przeorze — powiedział Boromeusz, odchodząc wraz z bratem Jakóbem, który wrzący radością, ciągnął go za habit.
— Idź... — majestatycznie odrzekł Gorenflot.
— A!... wielebny księże przeorze — rzekł brat Boromeusz, prawie natychmiast wracając — zapomniałem...
— Czego?...
— W przedpokoju czeka jakiś przyjaciel Waszej wielebności, który pragnie z nią pomówić.
— Jak się nazywa? — Pan Robert Briquet.
— Pan Robert Briquet — powtórzył Gorenflot — to nie jest przyjaciel, bracie Boromeuszu, to tylko prosty mój znajomy.
— A więc Wasza wielebność nie przyjmie go?...
— Owszem, owszem — niedbale rzekł Gorenflot — ten człowiek rozrywa mię... powiedz mu niech wejdzie.
Brat Boromeusz znowu ukłonił się i wyszedł.
Brat Jakób zaś za jednym podskokiem, z apartamentów przeora, dostał się do składu broni.
W pięć minut później, otworzyły się drzwi i wszedł Chicot.


Rozdział VIII.
DWAJ PRZYJACIELE.

Dom Modest niezmierni przybranej poprzednio miny świętoszka pochylonego, gdy Chicot przechodząc przez pokój, zbliżył się ku niemu.
Szanowny przeor raczył jednak lekko pochylić głowę, aby tym sposobem dać poznać przybyłemu, że go spostrzega.
Ta obojętność ze strony przeora, ani na chwilę niezadziwiła Chicota, szedł dalej, a gdy osądził, że stoi w odległości, jaką uszanowanie mu nakazywało, ukłonił się mówiąc:
— Dzień dobry.
— A!.. jesteś?... — rzekł Gorenflot — zmartwychwstałeś, jak widzę?...
— Alboż mniemałeś księże przeorze, iż umarłem?...
— Ba! nigdzie cię nie było widać.
— Miałem interesy...
— A!...
Chicot wiedział dobrze, iż Gorenflot zawsze był skąpy w słowa, jeżeli się nie rozgrzał dwiema lub trzema butelkami starego burgunda.
Otóż, ponieważ przeor, według wszelkiego do prawdy podobieństwa, z powodu zbyt rannej pory, był jeszcze na czczo, Chicot zatem wziął fotel i cichutko zasiadł przy kominku, wyciągnął nogi i oparł plecy o grzbiet materacami wysłany.
— Czy będziesz jadł ze mną śniadanie, parne Briquet? — spytał dom Modest.
— Być może, księże przeorze.
— Nie powinieneś gniewać się na mnie, panie Briquet, jeżeli niemogę poświęcać dla ciebie wszystkich chwil moich, jakbym pragnął tego...
— A któż u dyabła!... żąda chwil twoich, księże przeorze?... do pioruna!... ja nawet twojego śniadania nie żądałem, sam je ofiarowałeś.
— Zapewne, panie Briquet — odpowiedział dom Modest z niespokojnością, którą usprawiedliwiał dosyć pewny ton mowy Chicota — tak jest, bezwątpienia, ja sam ci je ofiarowałem, ale...
— Ale sądziłeś, że nie przyjmę?..
— O!.. nie. Przecie wiesz parne Briquet, że nie zwykłem politykować...
— Człowiek twojego znaczenia, księże przeorze, przybiera wszelkie zwyczaje, jakie tylko przybrać pragnie — odparł Cbicot z właściwym sobie uśmiechem.
Dom Modest spojrzał nań, mrugając.
Żadną miarą nie mógł odgadnąć, czy Cbicot żartuje, czy też mówi na seryo.
Chicot wstał.
— Dlaczegóż wstajesz, panie Briquet?...
— zapytał Gorenflot.
— Bo odchodzę.
— A dlaczegóż odchodzisz, kiedy powiedziałeś, że będziesz jadł ze mną śniadanie?..
— Naprzód, ja tego niepowiedzialem.
— Przepraszam, ja sam cię zapraszałem.
— A ja odpowiedziałem: „być może”, co bynajmniej nie znaczy: „tak jest”.
— Czy gniewasz się?...
Chicot roześmiał się.
— Ja miałbym gniewać się — rzekł — a za co?... Czy za to, żeś pan bezwstydny, nieuk i grubianin?... O!.. kochany księże przeorze, zbyt już dawno znam cię, iżby mię twoje drobne niedoskonałości obrażać miały.
Gorenflot, jak piorunem rażony tym naiwnym przycinkiem gościa swojego, otworzył usta i wyciągnął ręce.
— Bywaj zdrów, księże przeorze — mówił dalej Chicot.
— O! nie odchodź odemnie.
— Podróży mojej opóźniać nie mogę.
— A więc wyjeżdżasz?..
— Wyjeżdżam z polecenia króla.
Gorenflot spadał z przepaści w przepaść.
— Z polecenia króla!... — zawołał — a więc widziałeś go znowu?..
— Widziałem.
— I jakże cię przyjął?..
— Z największą radością; o!... on ma dobrą pamięć, chociaż jest królem.
— Z polecenia króla — wyjąkał Gorenflot — a ja bezwstydny, nieuk i grubianin!
Serce jego ściągało się niby balon igłą przekłóty, z którego powietrze ulata.
— Bywaj zdrów, księże przeorze — powtórzył Chicot.
Gorenflot podniósł się z fotela i szeroką ręką przytrzymał zbiega, który wyznać należy, łatwo zezwolił na dokonanie tego gwałtu na osobie swojej.
— Czekaj.... porozumiejmy się — rzekł przeor.
— Względem czego? — spytał Chicot.
— Względem twojej dzisiejszej drażliwości.
— Ja jestem dzisiaj taki jak zawsze.
— Nie.
— Pan się śmiejesz i ja również; pan dąsasz się i ja czynię to samo.
— Nie, nie, nie!..
— Tak, tak, tak!..
— No!... zgoda, przyznaję, byłem roztargniony.
— Doprawdy?
— Ale ty będziesz pobłażliwy dla człowieka obciążonego najprzykrzejszą pracą?.. Dla Boga!.. ja już myślę, że głowę straciłem!... kierować tutejszym przeoratem, jest jedno, co rządzić prowincyą. Zważ przecie, iż rozkazuję dwustu ludziom, że zarazem jestem ekonomem, budowniczym, intendentem; a obok tego pełnić muszę moje duchowne obowiązki.
— O!.. to rzeczywiście za wiele, na niegodnego sługę bożego.
— Po cóż ta ironia, panie Briquet — rzekł Gorenflot — czyliż zapomniałeś już o chrześciańskiej miłości bliźniego?...
— Alboż ja kiedy o niej pamiętałem?
— Uważam także, iż zazdrość tobą powoduje; strzeż się, zazdrość to grzech śmiertelny.
— Zazdrość!... A czegóż ja zazdrościć mogę?... pytam księdza przeora.
— Hm! mówisz sobie: przeor Dom Modest Gorenflot coraz wyżej się wznosi; jest na drodze postępu...
— A ja przeciwnie, jestem na drodze wstecznej, nie prawdaż?... — szyderczo odparł Chicot.
— Jest to wina twojego fałszywego stanowiska, panie Briquet.
— Księże przeorze, przypomnij sobie słowa Ewangelii.
— Które?
— Kto się podwyższa, poniżon będzie, kto się poniża, podwyższon będzie.
— Ba!.. — rzekł Gorenflot.
— Masz tobie, oto ten heretyk powątpiewa o tekście pisma Świętego — zawołał Chicot załamując ręce.
— Heretyk!.. — powtórzył Gorenflot — tylko hugonoci są heretykami.
— No, to niewierny.
— E!... dajmy pokój, lecz co przez to obciąłeś rozumieć, panie Briquet?.. bo doprawdy nie pojmuję ciebie.
— Nie, tylko że wyjeżdżam i że przychodzę z pożegnaniem. Bywaj mi zatem zdrów dom Modeście.
— Ty mię tak nie opuścisz.
— Owszem, dlaczego nie!
— Ty.
— Tak jest, ja.
— Przyjaciel?
— Wielkość nie ma przyjaciół.
— Ty, Chicot?
— Ja już nie jestem Chicot, wszakżeś mi to przed chwilą zarzucał.
— Ja, a kiedy?
— Kiedy wspomniałeś o mojem fałszywem stanowisku.
— Zarzucałem!... A!.. jakże się dzisiaj wyrażasz!...
I przeor zwiesił tłustą głowę, której trzy podbródki spłaszczyły się w jeden, przygniecione do szyi bawolej.
Chicot patrzył nań z pod oka i dostrzegł, że blednie.
— Do widzenia i bez urazy za to, że powiedziałem prawdę.
I chciał wyjść.
— Mów mi co tylko zechcesz, panie Chicot — rzekł dom Modest — ale nie patrz na mnie takim wzrokiem.
— A!... a!... już późno.
— Owszem, jeszcze czas!... Przecież, cóż u dyabła, na czczo odjechać nie możesz, to nie zdrowo, sam mi to nie raz mawiałeś!... A zatem, śniadajmy razem!....
Chicot postanowił od razu odzyskać utracone korzyści.
— Nie, na honor, nie!... wy tu bardzo niesmaczne jadacie.
Gorenflot odważnie wytrzymał wszelkie napaści, ale tej oprzeć się nie mógł.
— U mnie niesmaczno jadają?... — wyjąkał pognębiony.
— Tak przynajmniej sądzę — rzekł Chicot.
— Może narzekałeś na ostatni obiad?
— Jeszcze dotąd smaku w ustach dojść nie mogę, pfe!..
— Powiedziałeś pfe!... — zawołał Gorenflot, wznosząc ręce ku niebu.
— Tak jest, powiedziałem pfe — śmiało powtórzył Chicot.
— I cóż ci niesmakowało?... powiedz.
— Wieprzowe kotlety niegodnie były przypalone...
— O!..
— Faszerowane uszy nie trzeszczały w zębach.
— O!..
— Kapłona z ryżem wodą czuć było.
— Sprawiedliwe nieba!
— Rakowej zupy nie odszumowano.
— Litości!
— Na sosach była tłustość, która mi dotąd w żołądku pływa.
— Chicot!.. Chicot!.. — jęknął dom Modest, tonem konającego Cezara, gdy mówił do mordercy swojego: Brutusie! Brutusie!
— A przytem ksiądz przeor dla mnie czasu tracić nie może.
— Ja?
— Wszak powiedziałeś, że jesteś zatrudniony, tak czy nie?... Jeszcze ci tylko brak tego, abyś kłamcą został.
— E!... zatrudnienie na później odłożyć można. Mam tylko przyjąć prośbę od pewnej kobiety, nic więcej.
— To przyjmij.
— Nie!.. nie!.. kochany panie Chicot!.. chociaż przysłała mi sto butelek wina sycylijskiego.
— Sto butelek sycylijskiego wina?
— Nie przyjmę jej, chociaż to musi być zapewne jakaś znakomita dama; nieprzyjmę, bo ciebie tylko przyjmować pragnę, kochany panie Chicot. Ta znakomita dama, która mi beczkami przysyła sycylijskie wino, chciała zostać moją penitentką. Otóż!... jeżeli pragniesz tego, odmówię rad duchownych, każę jej oświadczyć, aby sobie wybrała innego spowiednika.
— I uczynisz to wszystko?...
— Dla tego abym mógł z tobą zjeść śniadanie, kochany panie Chicot, abym naprawił błędy, jakich się względem ciebie dopuściłem.
— Błędy twoje pochodzą z twojej wścieklej dumy, dom Modeście.
— Upokorzę się, kochany przyjacielu.
— Z twojego nikczemnego lenistwa.
— Chicot, Chicot, od jutra zacznę martwić ciało moje, bo każę codzień odbywać wojenne ćwiczenia moim zakonnikom.
— Wojenne ćwiczenia, twoim zakonnikom?.. — rzekł Chicot wytrzeszczając oczy — i jakież to ćwiczenia, czy z widelcem?
— Nie, z bronią.
— Ćwiczenia z bronią?
— Tak jest, bo przecież komenderować, to rzecz bardzo utrudzająca.
— Komenderujesz wojennemi ćwiczeniami Jakobitów?
— A przynajmniej komenderować będę.
— Od jutra?
— Od dziś zaraz, jeżeli tego pragniesz.
— Komuż to przyszło na myśl, nakazywać mnichom obroty wojenne?
— Mnie, jak się zdaje — odrzekł Gorenflot.
— Tobie!?.. niepodobna.
— Owszem, bo nawet wydałem stosowne rozkazy bratu Boromeuszowi.
— Któż jest ten brat Boromeusz?
— A! prawda, ty go nieznasz.
— Cóż to za jeden?..
— Nasz podskarbi.
— Jak to, masz podskarbiego, którego ja nieznam?
— Zostaje tu dopiero od czasu twojej ostatniej bytności.
— Z kąd przybył ten podskarbi?
— Zalecił mi go książę kardynał Gwizyusz.
— Osobiście?
— Listownie... kochany panie Chicot, listownie...
— Czy to ten z orlą twarzą, którego widziałem na dole?
— On sam.
— Który mię tu oznajmił?..
— Tak jest.
— O!... ho!... — mimowolnie zawołał Chicot — jakież posiada przymioty ów podskarbi, tak żarliwie protegowany przez księcia kardynała?...
— Rachuje jak Pythagores.
— I to za jego radą zaleciłeś wojenne ćwiczenia?...
— Tak, przyjacielu.
— To jest, on ci podał projekt uzbrojenia twoich zakonników, nieprawdaż?...
— Nie, kochany panie Chicot, to mój wyłączny pomysł.
— A jakiż cel tego pomysłu?
— Cel uzbrojenia braciszków.
— Tylko bez pychy, zatwardziały grzeszniku, pycha, to grzech śmiertelny, to nie jest wcale twój pomysł.
— Mój czy jego, tego już dobrze niepamiętam. Ale nie, nie, stanowczo mój, zdaje się nawet, że z tego powodu wyrzekłem łacińskie zdanie, bardzo słuszne i świetne.
Chicot przysunął się do przeora.
— Łacińskie zdanie, ty, kochany księże przeorze — powiedział — a niepamiętasz jak brzmiało?...
— „Militat spiritu”.
— „Militat spiritu, militat gladio”.
— To, to właśnie — zawołał uradowany dom Modest.
— No — rzekł Chicot — niepodobna uniewinnić się lepiej od ciebie, dom Modeście, dlatego przebaczam ci.
— O!... — rzekł rozrzewniony Gorenflot.
— Tyś zawsze moim przyjacielem, moim prawdziwym przyjacielem.
Gorenflot otarł łzę.
— Ale śniadajmy, dla śniadania pobłażliwym będę.
— Słuchaj — rzekł Gorenflot w zachwyceniu — każę powiedzieć bratu kucharzowi, że go do więzienia wtrącę, jeżeli nam królewskiej uczty niezastawi.
— Czyń co chcesz, kochany księże przeorze, jesteś tu panem.
— Odpieczętujemy kilka butelek naszej penitentki.
— Udzielę ci mojego świata w tej mierze, kochany przyjacielu.
— Niechże cię uściskam, mój Chicocie!..
— Dobrze, tylko nie uduś mię... pomówmy oto raczej.


Rozdział IX.
BIESIADNICY.

Gorenflot wnet wydał rozkazy.
Jeżeli zacny przeor znajdował się rzeczywiście na drodze postępu, jak przynajmniej mniemał, to zapewne w tem co dotyczyło szczegółów dobrego obiadu i sztuki kucharskiej.
Dom Modest kazał przywołać brata Euzebiusza, który stanął nie jak przed zwierzchnikiem, ale jak przed sędzią swoim, gdyż ze sposobu przyjęcia odgadł, że u wielebnego przeora, zaszła jakaś rzecz nadzwyczajna.
— Bracie Euzebiuszu!.. — surowo rzekł Gorenflot — posłuchaj, co powie przyjaciel mój, pan Robert Briquet. Widać, że się zaniedbujesz. Mówiono mi o wielkiej niepoprawności w ostatnim twoim obiedzie, o niegodziwem zaniedbaniu w przyprawie twoich potraw. Strzeż się, bracie Euzebiuszu, strzeż się, jeden krok uczyniony na złej drodze, pociąga za sobą całe ciało.
Mnich poczerwieniał i pobladł, wreszcie wyjąkał coś na swoje usprawiedliwienie, ale go nie słuchano.
— Dosyć — rzekł Gorenflot.
Brat Euzebiusz umilkł.
— Co masz dzisiaj na śniadanie?.. — spytał wielebny przeor.
— Będą jaja smażone z koguciemi grzebieniami.
— Co więcej?
— Grzybki nadziewane.
— Co więcej?
— Raki z Maderą.
— To tylko same bagatelki, drobnostki, trzeba coś mocniejszego, coby dało dobry grunt, no, mów prędko.
— Mam szynkę z pistacyami.
— Pfe!.. — zawołał Chicot.
— Przepraszam, bojaźliwie przerwał brat Euzebiusz; gotowana w prawdziwem winie xeres. Szpikowana mięsem wołowem marynowanem w Akwizgańskiej oliwie, co sprawia, że tłustość wołową można jeść z chudą szynką i nawzajem.
Gorenflot z zadowoleniem spojrzał na Chicota.
— Wszak to nie złe, parne Robercie — spytał.
Chicot skinął zaledwie na wpół zadowolony.
— A co masz jaszcze? — spytał Gorenflot.
— Możnaby węgorza przyrządzić na prędce.
— Precz z węgorzem! — zawołał Chicot.
— Sądzę, panie Briquet — coraz śmielej mówił brat Euzebiusz — że pan niepożałujesz mojego węgorza, skoro go skosztujesz.
— Cóż tak szczególnego mają twoje węgorze?
— Karmię je wyłącznym mi sposobem.
— O! ho!..
— Tak jest — dodał Gorenflot — zdaje się, że rzymianie czy grecy, bo już niepamiętam, dosyć, że jakiś włoski naród, żywili węgorze na sposób Euzebiusza. Wyczytał on to w dawnym autorze zwanym Swetoniusz, który traktował o kuchni.
— Jakto, bracie Euzebiuszu — zawołał Chicot — twoje węgorze karmisz ludzkiem mięsem?
— Nie, panie, siekam na drobno wnętrzności i wątroby ptastwa i zwierzyny, dodaję trochę wieprzowiny, robię z tego kiełbaski, i ciskam moim węgorzom, które pływając w słodkiej i często odświeżanej wodzie, w ciągu miesiąca znacznie tyją i rosną. Ten naprzykład, którego dzisiaj podam wielebnemu przeorowi, waży dziewięć funtów.
— To chyba wąż — powiedział Chicot.
— Połykał od razu sześciodniowe kurczę.
— I jakże go przyrządziłeś? — spytał Chicot.
— Tak jest, jak go przyrządziłeś? — powtórzył przeor.
— Odarty ze skóry, przyrumieniony, zmaczany w sardelowem maśle, posypany tartym chlebem, a potem znowu przez dziesięć minut na ruszcie potrzymany; daje się na stół w sosie zaprawnym tureckim pieprzem i czosnkiem.
— A sos z czego?
— Tak jest, z czego sos?
— Sos po prostu z prowanckiej oliwy, ubitej z cytryną i musztardą.
— Wyborne — rzekł Chicot.
Brat Euzebiusz odetchnął.
— Teraz brak już tylko konfitur — wtrącił Gorenflot.
— Wynajdę coś, co się księdzu przeorowi podoba.
— Dobrze, polegam na tobie — rzekł Gorenflot — okaż się godnym zaufania mego.
Euzebiusz ukłonił się.
— Czy mogę już odejść? — spytał.
Przeor pytająco spojrzał na Chicota.
— Niech idzie — powiedział Chicot.
— Idź i przyślij mi brata piwniczego.
Euzebiusz ukłonił się i wyszedł.
W krotce przybył brat piwniczy i otrzymał równie dokładne i równie szczegółowe rozkazy.
W dziesięć minut później, obaj biesiadnicy zasiedli na szerokich poduszkami wyściełanych fotelach, obok stołu cienkim obrusem pokrytego, i niby dwaj przeciwnicy, wypowiedzieli sobie walkę na noże i widelce.
Stół, mogący dziesięć osób w koło siebie pomieścić, był mimo to zupełnie zastawiony, bo piwniczy nagromadził nań mnóstwo butelek rozmaitego kształtu i z rozmaitemi napisami.
Euzebiusz, stosownie do programu, przysłał jaja, raki i grzyby, z których zionął najpowabniejszy zapach trufli, świeżego masła, tymianku i madery.
Chicot natarł jak wilk zgłodniały; przeor zaś przeciwnie, jak człowiek, który niedowierza samemu sobie, swojemu kucharzów i współ biesiadnikowi.
Atoli po upływie kilku minut, Gorenflot pożerał a Chicot przypatrywał się.
Zaczęto od wina reńskiego, potem przystąpiono do burgunda z roku 1550; potem skosztowano Saintperey; wreszcie zakończono winem od penitentki.
— A cóż myślisz o niem? — spytał Gorenflot, odważywszy się przemówić dopiero po trzykrotnem skosztowaniu.
— Doskonałe, ale lekkie — rzekł Chicot — jakże się nazywa ta twoja penitentka?
— Nieznam jej.
— Hm! nie wiesz jak się nazywa?
— Nie, na honor, traktujemy przez posła.
Chicot zamilkł na czas niejaki i z wolna zmrużył oczy, pragnąc niby tem lepiej przekonać się o smaku wina, które zatrzymał w ustach nim połknął, a w rzeczy samej tylko dla namysłu.
— Tak więc — rzekł w pięć minut później — mam zaszczyt obiadować z dowódzcą armii?
— O! tak jest, dla Boga!
— Co! wzdychasz gdy to mówisz?
— A! cóż chcesz, jest to rzecz zbyt utrudzająca.
— Zapewne, lecz zaszczytna, piękna...
— Przepyszna! tylko, że mi ciągle hałasują nad uszami... a! przedwczoraj musiałem ująć jedno danie z wieczerzy.
— Jakto ująć jedno danie!... dla czego?
— Bo wielu z moich najlepszych żołnierzy, ośmieliło się oświadczyć, że półmisek wygniecionych jagód burgundzkich w piątek na trzecie danie przepisany, nie jest dostatecznym.
— Patrzaj? niedostateczny!... dla czego niedostateczny?
— Utrzymywali, że jeszcze głodni i żądali coś z mięsa, jak naprzykład kaczki, raków morskich albo ryby korzennej. Pojmujesz ty takich żarłoków?
— Ba! jeżeli twoje mnichy odbywają utrudzające ćwiczenia, niedziw, że mają apetyt.
— A w czemże byłaby zasługa? — odparł brat Modest — dobrze jeść i dobrze pracować, cały świat potrafi. Cóż u dyabła! aby się podobać Bogu, trzeba umieć odmawiać sobie wszystkiego — mówił zacny opat, kładąc porządną ćwiartkę szynki na spory kęs galarety, o której brat Euzebiusz nie wspomniał, jako o potrawie zbyć pospolitej dla figurowania w jadło-spisie.
— Pij, Modeście, pij — rzekł Chicot — udusisz się przyjacielu, coś poczerwieniałeś.
— Bom zgrozą przejęty. — odparł przeor i nalał sobie półkwartową szklankę, Chicot dał mu pokój, lecz gdy Goronflot wypróżnił szklankę i postawił na stole, rzekł wtedy:
— No, dokończże mi twoję historyę, bo na honor, mocno mię zajęła. Ująłeś im więc jedno danie, ponieważ utrzymywali, że za mało jedli?
— Bardzo sprawiedliwie postąpiłem.
— Roztropnie.
— To też mocno tę karę uczuli; mniemałem, że się zbuntują; oczy się zaiskrzyły a zęby zadzwoniły.
— Do pioruna! bo głodni byli; to rzecz bardzo naturalna.
— Otóż tego wieczora dziwną okoliczność dostrzegłem i poddam ją pod rozpoznanie uczonych. Przywołałem więc brata Boromeusza, udzieliłem mu moich instrukcyj co do ujęcia tego dania, a z powodu buntowniczego poruszenia, zaleciłem także i ujęcie wina.
— Nakoniec? — spytał Chicot.
— Nakoniec, aby uwieńczyć dzieło, nakażalem nowe ćwiczenia, pragnąc tym sposobem zniszczyć hydrę buntu; bo wiesz przecie, że psalmista mówi, czekaj no, jakże to: Cabic poriabis diagonem, e! do licha! musisz znać ten ustęp.
Proculcabis draconem — rzekł Chicot napełniając szklankę przeora.
Draconem, zgadłeś, brawo! Ale co do smoka, skosztuj że tego węgorza, doskonały.
— Dziękuję, już zaledwie tchnę! Opowiadaj, opowiadaj.
— Co?
— Tę tam jakąś nadzwyczajną okoliczność.
— Jaką? Już niepamiętam.
— Tę co chciałeś oddać pod rozpoznanie uczonych.
— A! prawda, już wiem.
— Słucham.
— Nakazałem więc ćwiczenie wieczorne, spodziewałem się, że moich łotrów znajdę znużonych, zmęczonych, potem zlanych i przygotowałem sobie dosyć ładne kazanie na temat: Ten kto chleb mój pożywa.
— Chleb suchy — wtrącił Chicot.
— Właśnie, suchy — zawołał Gorenflot, w śmiechu otwierając ogromne szczęki. Udał mi się doskonały dwuznacznik, z którego naprzód już śmiałem się przez godzinę, ale na dziedzińcu znajduję grono zuchów żywych, silnych, wyskakujących jak polne koniki... i względem tego właśnie złudzenia pragnę zasięgnąć rady uczonych.
— Mówisz, złudzenia?
— Bo ich o milę winem czuć było.
— Winem? A więc brat Boromeusz zdradził cię?
— O! ręczę za Boromeusza — zawołał Gorenflot — jest to wcielone ślepe posłuszeństwo, choćbym mu kazał spalić się na wolnym ogniu, to natychmiast pójdzie po ruszt i sam ogień podłoży.
— Co to znaczy być złym fizyonomistą — rzekł Chicot trąc sobie nos — w moich oczach on bynajmniej nie wygląda na takiego.
— Być może, ale ja znam mojego Boromeusza, tak jak znam ciebie, mój kochany Chicot — odparł dom Modest, tem czulszy im pijańszy.
— Mówisz więc, iż wino czuć od nich było?
— Czy od Boromeusza?
— Nie, od twoich mnichów.
— Jak6 od beczek, a przytem każdy był jak rak czerwony; zwróciłem na to uwagę Boromeusza.
— Brawo!
— O! bo ja nie zasypiam sprawy.
— I cóż on na to?
— Czekaj, odpowiedział mi coś bardzo dowcipnego.
— Wierzę.
— Odpowiedział, że zbyt mocny apetyt sprowadza prawie te same skutki co i sytość.
— O! ho! — rzekł Chicot — to rzeczywiście bardzo dowcipna odpowiedź, jak powiadasz. Rozsądny to człowiek ten twój Boromeusz; nie dziw, że ma nos i usta tak cienkie. Więc z odpowiedzi tej byłeś zadowolony?
— Zupełnie, i ty sam także będziesz zadowolony; ale, czekaj no, przysuń się trochę do mnie, bo mnie nie tak się łatwo poruszyć.
Chicot przysunął krzesło, Gorenflot zrobił z swojej szerokiej dłoni tubę akustyczną i przyłożył ją do ucha Chicota.
— I cóź? — spytał tenże.
— Czekaj, niech zbiorę myśli. Pamiętasz ty Chicot owe czasy, kiedyśmy to byli młodzi?
— Pamiętam.
— Kiedy to krew wrzała... a człowiek miał żądze wcale nie skromne?...
— Przeorze, przeorze! — rzekł skromnie Chicot.
— Boromeusz tak mówi, a ja mniemam że mówi słusznie; czyż apetyt nie wywierał na nas częstokroć wrażenia rzeczywistości?...
Chicot tak gwałtownym wybuchnął śmiechem, że stół ze wszystkiemi butelkami, zatrząsł się jak deski na okręcie.
— Dobrze, dobrze, pójdę do szkoły Boromeusza, a skoro przejmie mię swojemi teoryami, będę cię prosił o pewną łaskę, wielebny ojcze.
— Której ci nie odmówię, bo przyjacielowi takiemu jak ty, nic odmówić nie mogę. A teraz, powiedz: co to za łaska?
— Pozwolisz mi tylko przez tydzień być gospodarzem w tutejszym przeoracie.
— A cóż zrobisz przez ten tydzień?
— Będę karmił brata Boromeusza jego teoryami, postawię mu próżny półmisek, próżną szklankę i powiem: „pragnij całą mocą twojego głodu i pragnienia abyś tu miał indyka z truflami i butelkę szambertyna; ale strzeż się abyś się tym szambertynem nie upił; pamiętaj abyś strawił tego indyka, kochany bracie filozofie.”
— A więc — rzekł Gorenflot — nie wierzysz w apetyt poganinie?
— Dobrze! dobrze! w co wierzę to wierzę, dajmy pokój tym teoryom.
— Zgoda — rzekł Gorenflot — pomówmy o rzeczywistości.
I nalał sobie pełną szklankę wina.
— O owych dobrych czasach, które przed chwilą wspomniałeś, mój Chicot, o naszych wieczerzach pod „Rogiem Obfitości.”
— Bravo! sądziłem, że już o tem wszystkiem zapomniałeś wielebny ojcze.
— Profanie, wszystko to zasypia na łonie majestatu mojego stanowiska; ale do licha! ja sam, zawsze jestem jednaki.
I mimo próśb Chicota, Gorenflot zaczął nucić ulubioną piosnkę swoję:

Gdy osiołek rozkiełzany,

A burgund odkorkowany,
Osiołek strzyże uszkiem,

Wino ucieka duszkiem.

— Ależ cicho, nieszczęśliwy — rzekł Chicot — jeżeli brat Boromeusz nadejdzie może pomyśleć, żeś już cały tydzień nic ani jadł ani pił.
— Jeżeli brat Boromeusz przyjdzie, to razem z nami śpiewać będzie.
— Nie zdaje mi się.
— A ja ręczę za to...
— Milcz lepiej i odpowiadaj na moje pytania.
— Pytaj więc.
— Kiedy mi ciągle przeszkadzasz pijaku.
— Co! ja, pijak!
— Otóż, z tych obrotów wojennych wynika, żeś swój klasztor zamienił w prawdziwe koszary.
— Tak przyjacielu, dobrze mówisz, w prawdziwe koszary; ostatniego czwartku, ale czy to było w czwartek? tak, w czwartek; czekaj no, bo już niepamiętam czy w czwartek.
— W czwartek czy w piątek mniejsza o to.
— Prawda, fakt to rzecz główna, wszak tak? Otóż! w czwartek czy w piątek, znalazłem na kurytarzu dwóch nowicyuszów bijących się na pałasze i dwóch sekundantów, którzy się także próbować chcieli.
— I cóż uczyniłeś?
— Kazałem przynieść sobie batog, aby oćwiczyć nowicyuszów; łotry poumykali, ale Boromeusz...
— Aha! znowu Boromeusz.
— Zawsze Boromeusz.
— Cóż więc ten twój Boromeusz?
— Złapał ich i tak im w skórę wykropił, że dotąd jeszcze leżą, w łóżkach biedaki.
— Chciałbym obejrzeć ich plecy, abym mógł osądzić dzielność ramienia brata Boromeusza — powiedział Chicot.
— Co? mielibyśmy się trudzić oglądaniem innych pleców aniżeli baranich, nigdy! Oto skosztuj lepiej tych pasztecików z brzoskwiniami.
— Nie, dziękuję, mógłbym zadławić się.
— To Pij.
— Dosyć już piłem, a mam jeszcze drogę przed sobą.
— Cóż to! myślisz, że i ja nie mam drogi przed sobą? a przecież piję.
— O! ty, to co innego, do komendy potrzebujesz piersi dobrze odwilżonych.
— No, to tylko jeden kieliszeczek, jeden tego trawiącego likieru, który brat Euzebiusz tak doskonale przyrządza.
— Zgoda.
— Ten likier tak skutkuje, że choćbyś jadł dwa razy tyle, to w parę godzin po obiedzie znowu głodny będziesz...
— Wyborna recepta dla ubogich! Wiesz co, gdybym był królem, tobym kazał ściąć brata Euzebiusza! Jego likier może ogłodzić całe królestwo. Lecz co to za hałas?
— A! ćwiczenia rozpoczynają się — rzekł Gorenflot.
W rzeczy samej, na dziedzińcu dały się słyszeć rozmaite głosy i szczęk broni.
— Jakto! bez dowódzcy? — spytał Chicot — coś nie w wielkiej karności utrzymujesz żołnierzy twoich.
— Bezemnie ćwiczenia nigdy się nie odbywają — rzekł Gorenflot — bo przecież ja komenderuję, ja jestem instruktorem, a na dowód tego, słuchaj, oto brat Boromeusz idzie po moje rozkazy.
W istocie, po chwili wszedł Boromeusz, i zmierzył Chicota szybkim, zdradliwym wzrokiem.
— O! ho! — pomyślał Chicot — nie zbyt roztropne spojrzenie, bo cię zdradziło.
— Księże przeorze — rzekł Boromeusz — już tylko na Waszę wielebność czekam ze spróbowaniem broni i pancerzy.
— Pancerzy! o ho! — powiedział Chicot sam do siebie — idę, idę.
I wstał czemprędzej.
— Zechcesz zapewne widzieć moje manewry, powiedział Gorenflot, również podnosząc się jak kloc marmurowy, któremu nogi przyprawiono; podaj mi rękę przyjacielu, obaczysz coś arcy pięknego.
— Rzecz niezaprzeczona, że wielebny przeor jest doskonałym taktykiem — rzekł Boromeusz, znowu badając niezmienną fizyonomię Chicota.
— Dom Modest jest pod każdym względem znakomity człowiek — odparł Chicot, kłaniając się.
A po cichu rzekł sam do siebie.
— O! ho!.. ostrożnie mój orzełku, bo ten sęp może cię z piórek oskubać.


Rozdział X.
BRAT BOROMEUSZ.

Gdy Chicot podtrzymując wielebnego przeora, dostał się przez wielkie schody na dziedziniec przeoratu, dziedziniec ten przedstawiał rzeczywiście widok będących w ruchu szeregów.
Zakonnicy podzieleni na dwa hufce po stu ludzi, niby żołnierze, z halabardami, pikami lub muszkietami u nogi, czekali na pojawienie się dowódzcy.
— Około pięćdziesięciu najsilniejszych i najgorliwszych, przywdziało kaski lub szyszaki; długie miecze wisiały im u boków, a jedynie dla braku tarcz nie byli podobnemi do starożytnych Medów, albo też dla braku zezowatych oczu, do nowoczesnych Chińczyków.
Jedni z dumą przechadzali się ubrani w pancerze, po których ochoczo uderzali żelaznemi rękawicami.
Inni znowu, przywdzieli naramienniki i nagolenniki i wprawiali się we władanie członkami, pozbawionemi tym sposobem sprężystości.
Brat Boromeusz wziął hełm z rąk nowicyusza i włożył go na głowę tak szybko i zgrabnie, jakby prawdziwy pieszy lub konny żołnierz.
Gdy go zapinał, Chicot z uśmiechem patrzył na hełm, a oglądając go chodził w koło Boromeusza, jakby go chciał ze wszech stron podziwiać.
Co większa przystąpił do podskarbiego i ręką dotknął hełmu.
— Pyszną masz zbroję bracie Boromeuszu — rzekł — gdzieżeś ją kupił kochany przeorze?
Gorenflot nie mógł odpowiedzieć, bo go właśnie pakowano w błyszczący pancerz, który chociaż mógł by był pomieścić farnezyjskiego Herkulesa, gniótł jednak boleśnie obrzmiałe ciało szanownego przeora.
— Do pioruna!.. nie ściskajcie tak mocno, — wołał Gorenflot — nie będę mógł mówić. Dosyć! dosyć!..
— Podobno pytałeś pan wielebnego księdza przeora, gdzie kupił mój hełm?.. — rzekł Boromeusz.
— Pytałem przeora, ale nie ciebie — odparł Chicot — bo sądzę, że w tym klasztorze, równio jak i w innych, nic się nie dzieje bez wiedzy przełożonego.
— Zapewne — rzekł Gorenflot — że się tu nic nic dzieje bez mojej woli i wiedzy, o co pytałeś kochany panie Briquet?
— Pytam brata Boromeusza czy nie wie, zkąd ten hełm pochodzi.
— Należał do różnej zbroi, którą wczoraj wielebny przeor dla klasztoru zakupił.
— Wasza wielebność, przypomni sobie, że rozkazała, aby tu przyniesiono kilka hełmów, i pancerzy, a rozkazy waszej wielebności zostały wypełnione.
— Prawda, prawda — rzekł Gorenflot.
— Ha!.. — zawołał Chicot — widać, że mój hełm bardzo przywiązany do swojego pana, bo wczoraj sam go odprowadziłem do pałacu Gwizyuszów, a dzisiaj jak stracony pies przychodzi tu znaleźć mię w przeoracie Jakobitów?
W tej chwili, na skinienie brata Boromeusza, szeregi stanęły w porządku i nastąpiła cisza powszechna.
Chicot usiadł na ławce, aby mógł wygodnie przypatrzyć się manewrom.
Gorenflot stał mocno na nogach, niby na dwóch słupach.
— Baczność!.. — szepnął brat Boromeusz.
Dom Modest wyjął ogromną szablę z żelaznej pochwy i wznosząc ją w powietrze, wrzasnął głosem stentora:
— Baczność!..
— Może komenda utrudzi waszą wielebność, — z uprzedzajacem przymileniem rzekł Boromeusz.
— Wasza wielebność cierpiący byłeś z rana, jeżeli więc pragniesz oszczędzać swoje kosztowne zdrowie, ja dzisiaj komenderować będę obrotami.
— I owszem — powiedział dom Modest — rzeczywiście jestem cierpiący, duszno mi; komenderuj więc sam.
Boromeusz ukłonił się i jak człowiek przywykły do tego rodzaju przyzwoleń, stanął na czele zbrojnych.
— Co za uprzejmy sługa!.. — rzekł Chicot; to perła nie człowiek.
— Mówiłem ci, że przewyborny — odparł dom Modest.
— Jestem pewny, że co dzień tak z tobą postępuje — rzekł znowu Chicot.
— O! co dzień, uległy jak niewolnik, zawsze muszę mu wymawiać jego nadskakiwanie. Pokora wprawdzie nie jest niewolą, sentencjonalnie powiedział Gorenflot.
— Takim sposobem tutaj naprawdę niemasz nic do czynienia i możesz spać wygodnie, bo brat Boromeusz czuwa za ciebie!
— O! prawda, jak Bóg żywy prawda!
— To właśnie wiedzieć pragnąłem — rzekł Chicot i całą baczność zwrócił na Boromeusza.
Widok podskarbiego klasztoru, który się w zbroicy swojej zżymał niby rumak bojowy, był w istocie godny podziwienia.
Rozszerzone oko jego ciskało płomienie, silne ramię tak biegle mieczem wstrząsało, iż rzekłbyś, że to fechmistrz robiący bronią wobec plutonu żołnierzy.
Ilekroć brat Boromeusz wydał jaką komendę, Gorenflot powtarzał ją natychmiast, dodając:
— Boromeusz ma słuszność; ale już wam to mówiłem; przypomnijcie sobie wczorajszą lekcyę. Przełóżcie broń z jednej ręki w drugą; trzymajcie piki, ależ, trzymajcie ostrze na wysokości oka; tylko prosto, na świętego Jerzego! prosto; pól obrotu w lewo jest zupełnie to samo co pół obrotu w prawo, z różnicą, że w przeciwnym kierunku.
— Do pioruna!... — rzekł Chicot — z ciebie widzę dzielny instruktor.
— Tak, tak — odparł Gorenflot, gładząc potrójny podbródek, nie źle znam się na manewrach.
— A w Boromeuszu masz wybornego ucznia.
— Zrozumiał mię — powiedział Gorenflot — nie można być pojętniejszym.
Zakonnicy wykonali marsz pospieszny w owej epoce bardzo wzięty, robili bronią, pałaszami, pikami i strzelali.
Gdy przyszło do tego ostatniego ćwiczenia — przeor rzekł do Chicota: — obaczysz mojego małego Jakóbka.
— Któż jest ten twój mały Jakób?
— Miły chłopak, którego chciałem umieścić przy sobie, bo ma łagodną powierzchowność i silną dłoń, a przytem wszystkiem żywy jak saletra.
— Doprawdy! Gdzież jest ten dzielny chłopiec?
— Czekaj, czekaj, zaraz ci pokażę; patrz, tam, ten co trzyma muszkiet i chce pierwszy strzelić.
— A czy dobrze strzela?
— O sto kroków trafia zawsze w sam środek róży.
— Zuch, musi także dobrze do mszy służyć. Ale czekaj że i ty teraz.
— Albo co?
— Tak, tak... nie.
— Znasz małego Jakóba?
— Ja, bynajmniej.
— A z rana zdawało ci się, że go poznajesz?
— Tak, sądziłem żem go widział w jakimś kościele, gdzie pewnego dnia, a raczej pewnej nocy, zamknięty byłem w konfesjonale. Ale nie, omyliłem się, to nie on.
Wyznać winniśmy, że tą rażą Chicot skłamał.
Był on bardzo dobrym fizyonomistą, a skoro raz kogo widział, już jogo twarzy nigdy niezapomniał.
Mały Jakób, niedomyślając się wcale, że jest przedmiotem uwagi przeora i jego przyjaciela, nabijał tymczasem ciężki i jego osobie wyrównywujący muszkiet; nabiwszy, dumnie stanął o sto kroków od celu i cofnąwszy prawą nogę w tył, wycelował z prawdziwie wojskową dokładnością.
Strzelił, a kula ugrzęzła w samym środku celu, z głośnym poklaskiem wszystkich mnichów.
— Doprawdy, dzielnie wymierzył!... — rzekł Chicot — na honor, to ładny chłopak.
— Dziękuję panu — odpowiedział Jakób — a blade jego oblicze zarumieniło się z radości.
— Zręcznie robisz bronią, mój chłopcze — rzekł znowu Chicot.
— Dopiero się uczę, proszę pana — odparł Jakób.
To powiedziawszy, rzucił niepotrzebny już muszkiet a z rąk sąsiada wziął pikę i zrobił nią młynka, który Chicot pochwalił, jako doskonale wykonany.
Chicot znowu mu powinszował.
— Mianowicie w robieniu szpadą celuje Jakób — rzekł dom Modest. Znawcy mu to przyznają; prawda, że łotr ma żelazne nogi, stalowe ręce i że się fechtuje od rana do nocy.
— No! obaczmy — powiedział Chicot.
— Czy chcesz pan spróbować jego siły?... — spytał Boromeusz.
— Chciałbym widzieć jej próbkę — odparł Chicot.
— O!... — mówił dalej podskarbi — tutaj nikt mierzyć się z nim nie może, chyba tylko ja jeden; lecz może pan posiadasz niejaką zręczność?
— Ja jestem tylko ubogi mieszczanin — rzekł Chicot wstrząsając głową — dawniej wywijałem klingą jak każdy inny; ale dzisiaj nogi już drżą podemną, ręka chwieje się a głowa już nie bardzo przytomna.
— Jednak, czasem pan jeszcze używasz szpady?... — spytał Boromeusz.
— Tak, czasem — odpowiedział Chicot, rzucając na uśmiechającego się Gorenflota spojrzenie, które mu wyrwało z ust nazwisko Mikołaja Dawid.
Ale Boromeusz nie dostrzegł tego uśmiechu, niesłyszał tego nazwiska, i z największą spokojnością kazał podać florety i maski.
Jakób, mimo zimnej i ponurej powłoki swojej, drżący z radości, do kolan podwinął habit i wyzywająco sandałem tupnął w ziemię.
— Ponieważ nie jestem ani zakonnikiem, ani żołnierzem — rzekł Chicot — dawno więc już nierobiłem bronią, proszę cię zatem bracie Boromeuszu, ażebyś jako człowiek muskularny i silny, dał lękcyę bratu Jakóbowi. Wszak pozwalasz kochany przeorze?... — spytał Chicot dom Modesta.
— Rozkazuję!... — zadeklamował przeor, zawsze rad, skoro mógł użyć tego wyrazu.
Boromeusz zdjął hełm; Chicot zaś czemprędzej wyciągnął ręce, a umieszczony w nich hełm, dozwolił dawnemu panu swojemu przekonać się jeszcze raz o jego tożsamości; gdy zaś nasz mieszczanin tem był zajęty, podskarbi podwinął habit i przygotował się.
Wszyscy zakonnicy natychmiast otoczyli mistrza i ucznia.
Gorenflot pochylił się do ucha swojego przyjaciela.
— Nieprawdaż, że to równie zabawne jak śpiew nieszporny?... — rzekł naiwnie.
— Tak mówią dragoni — równie naiwnie odparł Chicot.
Dwaj walczący stanęli do boju; Boromeusz, chudy i kościsty, nietylko miał za sobą wzrost, ale pewność i doświadczenie.
Oczy Jakóba żywym ogniem zabłysły, a policzki gorączkowo poczerwieniały.
Widać było jak powoli opadała zakonna maska Boromeusza, który, czując floret w ręku, uniesiony zapałem walki, przemienił się w wojownika.
Każde pchnięcie łączył on albo z napomnieniem, albo też z radą lub naganą; lecz częstokroć siłą, szybkość i zapał Jakóba tryumfowały nad korzyściami jego mistrza, i brat Boromeusz otrzymał kilka należytych pchnięć w same piersi.
Chicot pożerał wzrokiem to widowisko i liczył wszystkie pchnięcia.
Skoro nastąpiła pierwsza przerwa — rzekł:
— Jakób tuszował sześć razy, brat Boromeusz dziewięć; to bardzo pięknie dla ucznia, ale nie dosyć dla nauczyciela.
Niepostrzeżona przez nikogo, wyjąwszy przez Chicota błyskawica, przebiegła po oczach Boromeusza i wykryła nowy zarys jego charakteru.
— Dumny — pomyślał Chicot — to dobrze.
— Panie — odparł Boromeusz z wielką trudnością zdobywszy się na łagodność głosu, robienie bronią jest to rzecz dla każdego, a mianowicie dla nas biednych zakonników, bardzo trudna.
— Jednak — powiedział Chicot — aby jak najmocniej dokuczyć Boromeuszowi, mistrz powinien mieć przynajmniej połowę korzyści nad uczniem.
— A! panie Briquet — rzekł Boromeusz blednąc i przygryzając usta, zbyt pan jesteś absolutny w zdaniach swoich.
— Zły — pomyślał Chicot — to dobrze, są to dwa grzechy śmiertelne; mówią, że jeden wystarcza na zgubę człowieka. No, niebędę miał trudności.
I dodał głośno:
— Gdyby Jakób miał więcej zimnej krwi, pewien jestem, że wyrównałby nauczycielowi.
— Nie sądzę — rzekł Boromeusz.
— A ja sądzę przeciwnie, jestem nawet tego pewny.
— Ban Briquet, jako znawca, cierpko powiedział Boromeusz, powinienby może sam spróbować sił Jakóba; wówczas lepiej umiałby zdać sobie z nich sprawę.
— O! jam już za stary — odparł Chicot.
— Tak, ale mądry — mruknął Boromeusz.
— A! ha! drwisz, pomyśl Briquet; czekaj, czekaj, lecz dodał: jest jedna rzecz, która ujmuje wartości mojemu spostrzeżeniu.
— Jaka?
— To, że brat Boromeusz, jako zacny nauczyciel, przez grzeczność pozwolił Jakóbowi dotknąć czasem piersi swoich.
— A! ha!... — powiedział Jakób także marszcząc brwi.
— Nie, nie — odparł Boromeusz wstrzymując się, ale wściekły w głębi duszy — zapewne, że kocham Jakóba, lecz nie psuję go podobnemi grzecznościami.
— Dziwna rzecz — rzekł Chicot mówiąc sam do siebie, a ja inaczej sądziłem, przepraszam.
— Lecz nakoniec — mówił znowu Boromeusz — pan, który tyle rozprawiasz, chciej sam spróbować.
— O!... nie przestraszaj mię pan — rzekł Chicot.
— Bądź pan spokojny... — powiedział Boromeusz — dla pana będziemy pobłażliwi. Znamy prawa kościoła.
— Poganin! — mruknął Chicot.
— No, panie Briquet, tylko jedno pchnięcie.
— Spróbuj — rzekł Gorenflot, Spróbuj.
— Ja panu nic złego niezrobię — odezwał się Jakób, obstając za nauczycielem i pragnąc ugryźć nieznajomego — mam bardzo lekką rękę.
— Kochane dziecię — szepnął Chicot, wpajając w młodego mnicha niewysłowione spojrzenie, które się skończyło na niemym uśmiechu.
— Ha!.. skoro wszyscy pragną...
— Bravo!... — w tryumfie zawołały strony interesowane.
— Uprzedzam cię jednak — rzekł Chicot — że tylko trzy pchnięcia przyjmuję.
— Jak się panu podoba — odparł Jakób.
Chicot zwolna powstał z ławki, na której znowu był usiadł, ścisnął pas, wdział rękawice i zręcznie przywiązał maskę.
— Jeżeli on odparuje twoje prawe pchnięcia — szepnął Boromeusz Jakóbowi — uprzedzam cię, że się już nigdy z tobą bić nie będę.
Jakób kiwnął głową i uśmiechnął się, co miało znaczyć.
— Bądź spokojny, mistrzu.
Chicot, zawsze powolny i ostrożny, zasłonił się i wyciągnął długie ramiona i nogi, których nadzwyczajną wybujałość w tak cudowny sposób ukrywać umiał.


Rozdział XI.
LEKCYA.

W epoce, której wypadki opowiadamy, której obyczaje i zwyczaje skreślić usiłujemy, sztuka fechtunku nie stała jeszcze na stopie, na jakiej stoi dzisiaj.
Ponieważ szpady bywały obosieczne, jednocześnie zatem nastąpić mogło i cięcie i pchnięcie, a nadto lewa ręka sztyletem uzbrojona, służyła równie do obrony, jak i do natarcia.
Ztąd wynikało mnóstwo lekkich ran, a raczej zadraśnięć, które rzeczywistej walce dodawały coraz potężniejszego bodźca.
Quelus, mimo że mu krew z ośmnastu ran płynęła, ciągle się trzymał na nogach, ciągle walczył i padł dopiero po dziewiętnastej, poczem zaległ łoże boleści, które wkrótce na grób zamienił.
W owej epoce zatem, sztuka fechtunku z Włoch sprowadzona, ale w dzieciństwie jeszcze będąca, zależała na mnóstwie poruszeń, które oddalając znacznie walczącego z miejsca, z powodu najmniejszej nierówności stanowiska, narażały go na liczne przeszkody.
Nie dziw więc, że walczący nieraz musiał się wyciągać, kurczyć, skakać to w prawo to w lewo, opierać się jedną ręką o ziemię; gdyż nietylko sprężystość rąk, ale nóg i całego ciała stanowiła najpierwszy warunek sztuki.
Zdawało się, że Chicot nie w tej szkole pobierał naukę fechtunku; owszem rzec można, że przeczuł sztukę nowoczesną, której cała wyższość, a mianowicie cały wdzięk, zależy na sprężystości rąk i prawie na zupełnej nieruchomości korpusu.
Oparł się więc prosto i silnie na obu nogach, a szpada zabłysła w żylastej i silnej jego dłoni, podobna do giętkiej trzciny, począwszy od ostrza do środka klingi, nieugięta zaś jak stal, począwszy od środka aż do rękojeści.
Brat Jakób widząc przed sobą tego człowieka ze spiżu, którego sama tylko pięść jakieś życie objawiała, wrzał z niecierpliwości przy pierwszych poruszeniach, co sprawiło, że Chicot tylko rękę lub nogę wyciągnąć potrzebował, ilekroć spostrzegł, że przeciwnik jego odkrywa się, a łatwo pojąć, jak często następowały podobne odkrywania, przy nazwyczajeniu do pchnięć i cięć kolejnych.
Ilekroć zatem brat Jakób odkrywał się, wielkie ramię Chicota wyciągało się i zadawało piersiom młodego mnicha raz tak metodyczny, iż można było sądzić, że wymierzał go jakiś mechanizm nie zaś niepewny i nierówny organ ciała.
Za każdym takim razem, czerwony ze złości Jakób, w tył odskakiwał.
Przez dziesięć minut młodzieniec próbował całej swojej podziwiającej zwinności; rzucał się jak tygrys, kurczył jak wąż, wczołgiwał się pod piersi Chicota, skakał na prawo i lewo; ale Chicot, zbrojny w zimną krew i długą rękę, umiał zawsze korzystać z czasu, a usunąwszy floret przeciwnika, nieomylnie w piersi go trafiał.
Brat Boromeusz zbladł, bo stłumić musiał wszelkie namiętności, które w nim poprzednio wrzały.
Nakoniec Jakób ostatecznie natarł na Chicota, który natychmiast spostrzegając, że przeciwnik jego słabo na nogach stoi, umyślnie odkrył się i pozwolił tem silniej uderzać. Jakób niezaniedbał tego, ale Chicot odparował tak silnie, że biedny uczeń stracił równowagę, zachwiał się i upadł.
Chicot pozostał na miejscu nieruchomy jak skała.
Brat Boromeusz aż do krwi pogryzł paznokcie.
— Pan nam wcale niewspominałeś, że gorliwie odwiedzasz salę fechtunków — rzekł.
— O!... — zawołał Gorenflot zdumiały — ale tryumfujący z powodu zbyt łatwego do pojęcia uczucia przyjaźni, on, nigdzie nie wychodzi!..
— Ja, biedny mieszczanin!... — powiedział Chicot — ja, Robert Briquet, miałbym odwiedzać salę fechtunków?... A!.. panie podskarbi!..
— Ależ mój panie — zawołał brat Boromeusz — kto tak dzielnie bronią włada, musiał się w tem wielce ćwiczyć.
— E!.. dla Boga!.. tak jest — dobrodusznie odparł Chicot — wprawdzie nieraz miałem szpadę w ręku, lecz zawsze na jednę rzecz zważałem.
— Na jaką?
— Że dla tego kto szpadę trzyma w ręku, duma jest złym doradzcą, a gniew złym pomocnikiem. A teraz posłuchaj mię, bracie Jakóbie — dodał — rękę masz dzielną, ale niemasz ani nóg, ani głowy; jesteś prędki, ale nierozważny... a dobre robienie bronią, wymaga trzech koniecznych warunków: najprzód głowy, potem ręki i nóg; kto ma pierwszą, ten się bronić może; kto ma pierwszą i drugą, ten często zwyciężyć może, ale kto łączy w sobie wszystko, ten zawsze zwycięża.
— O!.. panie — rzekł Jakób — raczże spróbować się z bratem Boromeuszem. To będzie godne widzenia.
Chicot chciał z pogardą projekt ten odrzucić, lecz zastanowiwszy się, osądził, że dumny podskarbi gotów to na swoje korzyść tłómaczyć.
— Dobrze — odpowiedział — i jeżeli brat Boromeusz pozwoli, jestem na jego rozkazy.
— Nie, panie — odparł podskarbi — wiem, że pokonany będę; wolę raczej przyznać to, aniżeli próbować szczęścia.
— Ol... jaki skromny!... jaki miły!... — rzekł Gorenflot.
— Mylisz się — szepnął mu do ucha nieubłagany Chicot — on tylko próżny; w jego latach, gdyby się podobna sposobność nastręczyła, byłbym na klęczkach błagał o taką lekcyę, jaką dałem Jakóbowi.
To powiedziawszy, Chicot przybrał znowu swą pochyłą postawę, skrzywił nogi w łuk, zmienił twarz jak zwykle, i zasiadł na ławie.
Jakób poszedł za nim; podziwienie przemogło w tym młodzieńcu wszelki wstyd z porażki.
— Chciej mi częściej udzielać podobnych lekcyj, panie Robercie — rzekł — ksiądz przeor pozwoli. Nieprawdaż wielebny ojcze?
— Dobrze, moje dziecię, bardzo chętnie — odpowiedział Gorenflot.
— Niechcę bynajmniej odbierać chleba twojemu mistrzowi, mój przyjacielu — rzekł Chicot.
I ukłonił się Boromeuszowi.
Boromeusz zabrał głos.
— Nie sam jeden tylko jestem mistrzem Jakóba — rzekł — i nie sam tylko uczę tu robienia bronią; skoro więc sam wyłącznie nieposiadam tego zaszczytu, pozwól pan abym i nie sam tylko porażkę przyjmował na siebie.
— Któż więc jest drugim jego nauczycielem?... — spiesznie spytał Chicot, spostrzegając, że Boromeusz rumieni się z obawy, aby się niedopuścił jakiej nieostrożności.
— Nikt — odparł Boromeusz, nikt.
— Owszem, owszem — rzekł Chicot — ja dobrze słyszałem. Któż jest twoim drugim nauczycielem Jakóbie?
— A! prawda, prawda — odezwał się Gorenflot — ten jakiś gruby, krępy, którego mi przedstawiłeś Boromeuszu, i który tu czasem przychodzi; nie źle mu z oczu patrzy, a pije wcale gracko.
— Nieprzypominam sobie jego nazwiska — rzekł Boromeusz.
W tem przystąpił brat Euzebiusz ze swoją uszczęśliwioną miną i nożem za pasem.
— Ale ja pamiętam — rzekł.
Boromeusz dawał mu rozmaite znaki, lecz Euzebiusz nie widział ich.
— To pan Bussy-Leclerc, mówił dalej — który był nauczycielem fechtunków w Brukselli.
— A! ha! Bussy-Leclerc zawołał Chicot. Na honor! niezły rębacz.
I powiedziawszy to jak można najnaiwniej, w przelocie schwycił wściekłe spojrzenie Boromeusza, które padło na grzecznego zakonnika.
— Patrzcie, ja nie wiedziałem, że on się nazywa Bussy-Leclerc. Zapomniano zawiadomić mię o tem — rzekł Gorenflot.
— Nie sądziłem bynajmniej, że nazwisko jego obchodzić może Waszą wielebność.
— Zapewne — wtrącił Chicot — mniejsza czy ten lub ów nauczyciel, byleby był dobry.
— Zapewne, że mniejsza — powtórzył Gorenflot, byleby był dobry.
To powiedziawszy, udał się ku schodom wiodącym do jego apartamentu.
Na tem zakończono ćwiczenia.
Przy schodach, Jakób z wielkiem niezadowoleniem Boromeusza, powtórzył swą prośbę Chicotowi lecz ten odpowiedział:
— Ja uczyć nie umiem przyjacielu, ale wydoskonaliłem się sam przez namysł i wprawę, czyń więc co ja uczyniłem.
Boromeusz zakomenderował i wszyscy zakonnicy obrócili się ku budynkom, co oznaczało, że się rozejść mają do mieszkań swoich, Gorenflot oparty na ramieniu Chicota, majestatycznie wszedł na schody.
— Spodziewam się — rzekł dumnie, że instytucya tutejsza wzorowa, poświęca się dla usług króla i że się na coś przyda, hę!
— Ba! tak sądzę — powiedział Chicot. — Przybywszy do ciebie kochany przeorze, można się pięknych rzeczy napatrzeć.
— I to wszystko dokonane w ciągu jednego miesiąca a nawet i prędzej.
— Dokonane przez ciebie?
— Tak jest, przezemnie samego, jak widzisz — prostując się rzekł Gorenflot.
— Przeszedłeś oczekiwania moje przyjacielu, i skoro wrócę z mojego poselstwa...
— A! prawda, mój kochany, mówmyż zatem o twojem poselstwie.
— I owszem, bo nim wyjadę, muszę kogoś wyprawić do króla.
— Potrzebujesz wyprawić kogo do króla kochany przyjacielu? korespondujesz więc z królem? — Bezpośrednio.
— I powiadasz, że potrzeba ci posłańca?
— Potrzeba.
— Czy chcesz którego z naszych braci? Gdyby który z nich widział króla, byłby to wielki zaszczyt dla naszego klasztoru.
— Zapewne.
— Oddam ci pod rozkazy dwie najlepsze nogi nasze; lecz opowiedz mi Chicot, jak król, który cię miał za umarłego...
— Już ci wspomniałem, że przekonałem go iż byłem tylko w letargu... i że za nadejściem stosownej chwili, znowu zmartwychwstałem.
— I odzyskałeś dawne łaski?... — zapytał Gorenflot.
— Nawet w daleko wyższym stopniu niż kiedykolwiek — powiedział Chicot.
— Będziesz mógł zatem opowiedzieć królowi wszystko co tu dla jego sprawy czynimy? z namysłem rzekł Gorenflot.
— Niezaniedbam tego, przyjacielu; niezaniedbam, bądź spokojny.
— O! kochany Chicot — zawołał Gorenflot, który się już biskupem widział.
— Ale pierwej, muszę prosić cię o dwie rzeczy.
— O jakie?
— Najprzód, o pieniądze, które ci król zwróci.
— O pieniądze? — zawołał Gorenflot, wstając czemprędzej — mam ich pełne kufry.
— Na honor, bardzo jesteś szczęśliwy — powiedział Chicot.
— Chcesz tysiąc talarów?
— Nie, kochany przyjacielu, to za wiele, ja skromne mam żądania; tytuł posła wcale mi dumy nie dodaje, i raczej ukrywam go, aniżeli się nim chlubię. Sto talarów wystarczy.
— Oto je masz. Czegóż więcej jeszcze żądasz?...
— Proszę o masztalerza, o człowieka, któryby towarzyszył mi w drodze, bo lubię towarzystwo.
— A!... przyjacielu, gdybym był o tyle wolnym co dawniej — wzdychając, odrzekł Gorenflot.
— Tak, ale nie jesteś nim...
— Wielkość przykuwa mię do miejsca — szepnął Gorenflot.
— Niestety!... — powiedział Chicot — nie wszystko można mieć od razu; skoro więc wyrzec się muszę twojego szanownego towarzystwa, ukochany przeorze, poprzestanę na towarzystwie małego brata Jakóba.
— Małego brata Jakóba?...
— Tak jest, ten zuch bardzo mi się podobał.
— Słusznie, to rzadki chłopak, który daleko zajdzie.
— Ja go najpierwej zaprowadzę o dwieście pięćdziesiąt mil ztąd, jeżeli pozwolisz.
— I owszem, przyjacielu.
Przeor zadzwonił. Natychmiast przybiegł brat służbowy.
— Zawołać tu brata Jakóba i brata odbywającego posyłki do miasta.
W dziesięć minut później obaj przywołani stanęli na progu drzwi.
— Jakóbie — rzekł Gorenflot — poruczam ci nadzwyczajną misyę.
— Mnie, wielebny księże przeorze?.. — zapytał zdziwiony młodzieniec.
— Tak jest, będziesz towarzyszył panu Robertowi Briquet w jego wielkiej podróży.
— O!.. — zawołał uradowany młodzieniec — ja w podróży z panem Robertem Briquet, ja na świeżem powietrzu, ja swobodny!.. A!.. panie Robercie Briquet, będziemy się codzień fechtowali, nieprawdaż?
— Tak, mój synu!...
— I będę mógł zabrać mój muszkiet?..
— Zabierzesz...
Jakób podskoczył i z radośnym okrzykiem wybiegł z pokoju.
— Teraz — rzekł Gorenflot — proszę cię przyjacielu, wydaj rozkazy posłańcowi. Przystąp bracie Panurgiuszu.
— Panurgiusz... — odpowiedział Cbicot, w którym to imię obudziło miłe wspomnienia — Panurgiusz?
— Tak jest, niestety! — odrzekł Gorenflot — wybrałem tego brata, bo się nazywa podobnie jak tamten, który dawniej odbywał posyłki.
— A więc dawny nasz przyjaciel, już nie pełni służby?...
— Umarł — odrzekł Gorenflot — umarł.
— O!.. z politowaniem zawołał Chicot — prawda, że już stary być musiał.
— Miał dziewięćdziesiąt lat przyjacielu.
— Piękny wiek, tylko po klasztorach widzieć można podobne przykłady.


Rozdział XII.
PENITENTKA.

Zapowiedziany przez przeora Panurgiusz, przybył wkrótce.
Następstwa po współimienniku swoim niezawdzięczał on zapewne ani rozsądkowi, ani też moralnemu lub fizycznemu ukształceniu, ale raczej oślej swojej nazwie, która roztropnej fizyonomii jego, zbyt wielką krzywdę czyniła.
Brat Panurgiusz, z przyczyny małych oczu, śpiczastego nosa i wystającej szczęki, podobnym był do lisa.
Chicot patrzył nań przez chwilę i mimo, że ta chwila trwała krótko, zdołał ocenić całą wartość posłańca klasztornego.
Panurgiusz pokornie stał przy drzwiach.
— Zbliż się, mości gończe — rzekł Chicot — czy znasz Luwr?...
— Znam panie — odpowiedział Panurgiusz.
— A w Luwrze czy znasz niejakiego Henryka Walezyusza?
— Króla?..
— Niewiem czy on rzeczywiście jest królem — powiedział Chicot — ale tak go zwykle tytułują.
— A więc będę miał do czynienia z królem?...
— Tak jest, czy znasz go?...
— Bardzo dobrze.
— Będziesz zatem prosił, aby cię do niego puszczono.
— Ale czy tylko wpuszczą mię?...
— Aż do kamerdynera, twój habit posłuży ci za paszport; zapewne wiesz, że Jego królewska mość jest bardzo nabożny.
— I cóż powiem kamerdynerowi Jego królewskiej mości?...
— Powiesz, że „Cień” cię przysyła.
— Jaki „Cień”?...
— Ciekawość, to brzydka wada, bracie.
— Przepraszam.
— Powiesz więc, że „Cień” cię przysyła — Dobrze.
— I że przyszedłeś po list.
— Jaki list?...
— Czy znowu!...
— A! prawda.
— Mój przeorze — rzekł Chicot, obracając się do Gorenflota — wołałbym tamtego Panurgiusza.
— Czy tylko to mam dopełnić?... — zapytał goniec.
— Dodasz, że „Cień” tymczasem zaczeka na drodze do Charenton.
— A więc na tej drodze mam się z panem spotkać?...
— Tak.
Panurgiusz zmierzył ku drzwiom i podniósł zasłonę chcąc wyjść; przyczem zdawało się Chicotowi, że Panurgiusz czyniąc to, odsłonił jakiegoś podsłuchiwacza.
Ale zasłona tak szybko napowrót opadła, iż Chicot niemógłby zaręczyć, czyli to, co brał za rzeczywistość, nie było tylko przywidzeniem.
Jednakże wnet prawie zupełnego nabył przekonania, że podsłuchującym jest brat Boromeusz.
— A!.. podsłuchujesz — pomyślał — tem lepiej, bo umyślnie będę mówił tak, abyś słyszał.
— Tak więc, kochany przyjacielu, król zaszczyca cię poselstwem?..
— Tak jest, poselstwem poufnem.
— Które zapewne ma związek z polityką?..
— Tak mniemam.
— Jakto?... nie wiesz jakiego masz dopełnić poselstwa?
— To tylko wiem, że list wiozę.
— Zapewne dotyczący jakiejś tajemnicy stanu?...
— Być może.
— I nic się nie domyślasz?
— Nie wiem czy jesteśmy sami i czy mogę powiedzieć ci wszystko co myślę?
— Mów; tajemnice giną we mnie, jak w grobie.
— Otóż! król postanowił nakoniec posiłkować księcia Andegaweńskiego.
— Doprawdy?
— Pan de Joyeuse miał w tym celu wyjechać dzisiejszej nocy.
— A ty przyjacielu?
— Ja, jadę ku Hiszpanii.
— A jak jedziesz?..
— Ba!... tak jak jeździliśmy dawniej; konno, pieszo, wozem, słowem jak się zdarzy.
— Będziesz miał dobrego towarzysza podróży z Jakóba i dobrze uczyniłeś, żeś o niego prosił; mały łotr rozumie po łacinie.
— Wyznaję, że mi się bardzo podobał.
— Już dlatego samego byłbym ci go dał, przyjacielu; ale mniemam także, że w razie spotkania, będziesz miał w nim pomocnika dzielnego.
— Dziękuję, kochany przyjacielu, teraz już mi tylko pozostaje pożegnać cię.
— Bywaj zdrów.
— Co czynisz?
— Myślę udzielić ci błogosławieństwa.
— Ba! bezpotrzebnie, mówiąc między nami — rzekł Chicot.
— Masz słuszność — odparł Gorenflot — to dobre dla nieznajomych.
I obaj przyjaciele czule się uściskali.
— Jakóbie, — zawołał przeor — Jakóbie!
Panurgiusz wyjrzał z pomiędzy drzwi.
— Co?... jeszcze niepojechałeś?.. — zawołał Cbicot.
— Przepraszam pana.
— Ruszaj żywo — rzekł Gorenflot — bo panu Briquet pilno; a gdzie Jakób?...
W tem pokazał się brat Boromeusz, ze słodziuchną minką i uśmiechem na twarzy.
— Gdzie brat Jakób? — powtórzył przeor.
— Pojechał — odpowiedział podskarbi.
— Jakto pojechał!.. — zawołał Chicot.
— Wszakże pan żądałeś, aby kogo posłać do Luwru.
— Ależ tym posłańcem miał być brat Panurgiusz — rzekł Gorenflot.
— O!... jakiż ja głupi!... a mnie się zdawało, że to Jakób — odparł Boromeusz, uderzając się w czoło.
Chicot zmarszczył brwi, lecz Boromeusz zdawał się tak szczerze pomyłki swojej żałować, iż niepodobna było czynić mu wyrzutów.
— No — rzekł — to zaczekam, aż Jakób wróci.
Boromeusz ukłonił się, marszcząc brwi także.
— Ale, ale, zapomniałem po co przyszedłem... Oto, nieznajoma dama tylko co przybyła i prosi Waszej wielebności o posłuchanie.
Chicot nadstawił ogromne uszy.
— Czy sama przybyła?... — zapytał Gorenflot.
— Tylko z jednym sługą.
Przyjacielu — powiedział Gorenflot do mniemanego Roberta Briquet — pojmujesz...
— Pojmuję — odparł Chicot — i wychodzę; zaczekam w przyległym pokoju lub na dziedzińcu.
— Dobrze mój kochany.
— Ztąd do Luwru daleko — odezwał się Boromeusz — brat Jakób może się spóźnić, tem bardziej, że osoba, do której pan pisałeś, może wahać się będzie z powierzeniem dziecku listu tak ważnego.
— Trochę niewczesna uwaga bracie Boromeuszu.
— Ba! o niczem niewiedziałem, szkoda...
— Nic nie szkodzi — rzekł Chicot — tymczasem pójdę powoli ku Charenton, a posłaniec, ktokolwiek on jest, może mię spotkać na drodze.
I poszedł ku schodom.
— Nie tędy, panie, nie tędy — żywo rzekł Boromeusz — tu droga damy nieznajomej, która nie życzy sobie spotkać się z kimkolwiek.
— Słusznie — z uśmiechem odpowiedział Chicot — udam się przez małe schody.
I skierował ku drzwiom innym.
— Ja zaś — rzekł Boromeusz — będę miał zaszczyt wprowadzić penitentkę do wielebnego przeora; a czy znasz pan drogę?.. — spytał niespokojnie.
— Doskonale.
Chicot wyszedł przez gabinet.
Za tym gabinetem, był znowu pokój, przy progu którego znajdowały się tak zwane małe schody.
Chicot powiedział prawdę, znał drogę, ale pokoju nie mógł poznać.
W rzeczy samej, od czasu ostatniej jego bytności w klasztorze, pokój ten zmienił się zupełnie; dawniej cichy i spokojny, teraz przybrał postać wojenną; na ścianach wisiało pełno broni, na stolach i konsolach leżały pałasze, szpady i pistolety, a wszystkie kąty zastawione były muszkietami i strzelbami.
Chicot zatrzymał się na chwilę w tym pokoju, bo czuł potrzebę zebrania myśli.
— Ukrywają mi Jakóba, ukrywają mi damę, każą mi wychodzić przez małe schody, abym na wielkich niezawadzał, jasna rzecz, że chcą rozłączyć mię z młodym mnichem i nie chcą abym widział tę damę. Jako dobry strategik, powinienem na złość im uczynić właśnie to, czego sobie nie życzą. A zatem, poczekam na powrót Jakóba i znajdę sobie stanowisko, z którego będę mógł dostrzedz tajemniczą damę. A!.. co za prześliczna szmelcowana pancerna koszula leży tu w kącie!
I podniósł ją z podziwieniem.
— Właśnie coś podobnego szukałem — rzekł — lekka, jak lniana, a na przeora zaciasna. Doprawdy, powiedzieć można, że na mnie robiona; pożyczę jej u dom Modesta, a skoro wrócę, to mu ją oddam.
To mówiąc, szybko zwinął koszulę i włożył ją pod kaftan.
Zaledwie tego dopełnił, Boromeusz ukazał się na progu.
— O! ho!.. — szepnął Chicot — jeszcze ty?.. ale spóźniłeś się przyjacielu.
Założył ręce na plecy, w tył się podał i udawał, że podziwia zebrane w pokoju trofea.
— Czy pan Robert Briquet szuka broni, któraby mu do gustu przypadła?.. — zapytał Boromeusz.
— Ja... kochany przyjacielu, a na cóż mi broń?...
— Ba!.. skoro się nią tak dobrze włada.
— Teorya, kochany bracie, teorya, nic więcej; ja biedny mieszczanin mogę mieć zgrabne ręce i nogi, ale brakuje mi i zawsze brakować będzie serca żołnierskiego. W mojej dłoni floret dosyć ładnie błyszczy, lecz, wierz mi, Jakób ze szpadą w ręku, prędko dałby mi radę, na drodze do Charenton.
— Doprawdy?.. — powiedział Boromeusz na w pół przekonany szczerą i dobroduszną miną Chicota. który wyznajmy, zrobił się bardziej niż kiedykolwiek garbaty, pokrzywiony i zezowaty.
— A przytem tchu mi brakuje — dodał Chicot — uważałeś zapewne, że nogi mi już nie służą. Oto cała moja wada.
— Niech mi wolno będzie zrobić panu uwagę, że ta wada szkodliwszą jest jeszcze w podróży, niż w robieniu bronią.
— A! to pan wiesz, że ja mam podróż przed sobą? — niedbale zagadnął Chicot.
— Panurgiusz mi to powiedział — odparł zarumieniony Boromeusz.
— Dziwna rzecz, nie sądzę, abym o tem co wspominał Panurgiuszowi; ale nic nie szkodzi, nie mam powodu ukrywania. Tak bracie, wybieram się w podróż do mojego kraju, gdzie majątek posiadam.
— Czy wiesz panie Briquet, że zbyt wielki zaszczyt czynisz bratu Jakubowi?
— Tem, że ma mi towarzyszyć?
— Raz tem, a drugi raz, że króla zobaczy.
— Albo jego kamerdynera; być może, a nawet najpewniej brat Jakób, nic innego nie zobaczy.
— Pana więc bardzo dobrze znają w Luwrze?...
— O!.. jak najlepiej, ja dostarczałem pończoch królowi i młodym panom dworskim.
— Królowi?..
— Już u mnie kupował, kiedy jeszcze był księciem Andegaweńskim. Za powrotem z Polski, przypomniał mię sobie i mianował dostawcą nadwornym.
— Piękną znajomość masz panie Briquet.
— Znajomość z Jego królewską mością?..
— Tak jest.
— Nie każdy tem się pochlubić może, bracie Boromeuszu.
— O!., mianowicie sprzymierzeńcy ligi.
— Dzisiaj prawie wszyscy są jej sprzymierzeńcami.
— I pan zapewne trochę...
— Ja?... dlaczego?
— Kto osobiście zna króla?...
— E!... e!.. ja równie jak drudzy mam moję politykę — powiedział Chicot.
— Tak, ale polityka pańska zgadza się z polityką króla.
— Nie wierz temu, bracie, często się spieramy.
— Jeżeli się spieracie, dlaczegóż poruczył panu poselstwo?
— To zlecenie tylko...
— Poselstwo czy zlecenie, mniejsza o to, ale czy jedno czy drugie, zawsze jest dowodem zaufania.
— Król żąda tylko, abym potrafi! wziąć debrą miarę.
— Miarę?...
— Tak jest.
— Polityczną czy finansową?..
— Nie, materyalną.
— Jakto?... — spytał zdumiony Boromeusz.
— Czekaj bracie, zaraz ci to wyjaśnię.
— Słucham...
— Wiadomo ci, że król odbywał pielgrzymkę do Najświętszej Panny w Chartres?..
— Tak, dla uproszenia następcy.
— Zgadłeś. Wiadomo ci także, iż istnieje jeden tylko środek otrzymania rezultatu, jakiego król pragnie.
— Jednak zdaje się, że król nie używa tego środka.
— Bracie Boromeuszu! — rzekł Chicot.
— Co?...
— Wiesz dobrze, iż idzie o otrzymanie następcy tronu za pomocą cudu, a nieinaczej.
— Więc o ten cud?...
— Błaga się Najświętszej Panny z Chartres.
— A! prawda, koszula?...
— Tak jest. Król więc zabrał koszulę Najświętszej Panny z Chartres i dał ją królowej, a w zamian pragnie sprawić do Chartres koszulę taką samą, jak ma Najświętsza panna w Toledo, która jak słychać, jest najpiękniejsza i najbogatsza w świecie.
— A więc pan jedziesz..
— Do Toledo, kochany bracie Boromeuszu, do Toledo, wziąć miarę na tę koszulę i kazać zrobić podobną.
Boromeusz zdawał się namyślać, czy ma wierzyć słowom Chicota lub nie.
Mamy prawo mniemać, że po dojrzałej rozwadze, nieuwierzył mu.
— Pojmujesz zatem — mówił dalej Chicot, jakby zupełnie niewiedział, co się dzieje w duszy brata podskarbiego, pojmujesz, iż towarzystwo zakonnika byłoby mi wielce przyjemnem w podobnej okoliczności. Ale czas ubiega, brat Jakób już zapewne wkrótce powróci. Zresztą zaczekam na niego w polu, naprzykład przy krzyżu Faubin.
— Mniemam, że pan dobrze zrobisz — rzekł Boromeusz.
— Będziesz więc łaskaw oświadczyć mu to, skoro przybędzie.
— Bobrze.
— I przyślesz mi go?
— Niezawodnie.
— Dziękuję kochany bracie Boromeuszu, milo mi, że cię poznałem.
Obaj ukłonili się nawzajem; Chicot wyszedł przez schody, a brat Boromeusz zamknął za nim drzwi na klucz.
— Jak uważam — rzekł Chicot do siebie — wiele im na tem zależy, abym tej damy nie widział; muszę ją zatem widzieć.
I dla wykonania zamiaru, Chicot wyszedł z przeoratu Jakobitów o ile można było najwidoczniej, przez chwilę pomówił z bratem odźwiernym i środkiem drogi ruszył ku krzyżowi Daubin.
Lecz skoro tam przybył, natychmiast znikł po za folwarcznym murem, a czując, że się niepotrzebuje lękać argusów przeora, chociażby mieli sokole oczy jak Boromeusz, powlókł się wzdłuż budynków, zdążał rowem dotykającym płotu i niepostrzeżony, na zawrocie, dostał się w dosyć gęste zarośla, tuz naprzeciw klasztoru położone.
Znalazłszy tu stanowisko obserwacyjne, jakiego mu właśnie potrzeba było, usiadł a raczej położył się i czekał, aż brat Jakób wróci do klasztoru a nieznajoma dama wyjdzie z niego.


Rozdział XIII.
CZATY.

Wiadomo, że Chicot co pomyślał, to wnet wykonał.
Teraz zaś postanowił czekać i to jak można najwygodniej.
Znalazł więc sobie miejsce, z którego mógł widzieć pomiędzy krzakami, kto będzie tam lub napowrót przechodził.
Na drodze było pusto.
O ile tylko wzrok Chicota zdołał w dal przeniknąć, nigdzie nie dostrzegł ani jezdnego, ani ciekawego, ani wieśniaka.
Cały tłum wczorajszy znikł wraz z widowiskiem, które go sprowadziło.
Chicot zatem nic więcej niewidział, prócz jakiegoś człowieka, dosyć nędznie ubranego, który się przechadzał po drodze i długim ostro zakończonym kijem, mierzył bruk Najjaśniejszego króla Francyi.
Chicot nie miał nic zgoła do roboty, z radością więc zajął się uważaniem co ten człowiek robi.
— Co on mierzy?.. i dla czego?... Nad tem przez parę minut głęboko rozmyślał pan Robert Briquet.
Wreszcie postanowił nie spuszczać go z oczu.
Na nieszczęście, w chwili gdy skończył mierzenie i nasz człowiek miał podnieść głowę, daleko ważniejsze odkrycie ściągnęło całą uwagę Chicota i zmusiło do skierowania spojrzeń na inny przedmiot.
Okno na balkonie Gorenflota otworzyło się na roścież, i ukazała się w niem szanowna okrągłość dom Modesta, który z wytrzeszczonemi oczyma, z uśmiechem tylko na dni uroczyste chowanym i z największą uprzejmością, prowadził jakąś damę osłoniętą salopą aksamitną futrem okradaną.
— O!.. ho!.. — rzekł Chicot do siebie, otóż i penitentka. Jakaś młoda powierzchowność; obaczmyż twarz; tak, dobrze, obróćno się pani jeszcze trochę w tę stronę; wybornie. Dziwna rzecz doprawdy, upatruję podobieństwo we wszystkich figurach, które widzę. Co to za szkaradna mania!.. Brawo, otóż i masztalerz. O!.. o! co do tego to się nie mylę, to pan Mayneville. Tak, tak, ten wąs pokrętny, szpada z rękojeścią muszlowatą, to jego, ale porozum ujmy trochę: jeżeli się nic mylę względem Maynevilla, do pioruna!... dla czegóż miałbym mylić się względem pani de Montpensier?.... bo ta kobieta, e!... dalibóg to księżna.
Rozumie się, że Chicot zaniechał człowieka mierzącego, a nie spuszczał z oczu osób dostojnych.
Prawie natychmiast ujrzał pojawiającą się za niemi bladą twarz Boromeusza, któremu Mayneville zadawał kilkakrotne pytania.
— Otóż — rzekł Chicot — wszyscy są tutaj; brawo!... knujmy spiski, bo to teraz w modzie; ale cóż u licha!... czy przypadkiem księżna nie chce zamieszkać w klasztorze mojego przyjaciela dom Modesta, chociaż o sto kroków ztąd ma już mieszkanie w Beleshat?
W tej chwili coś nowego zwróciło baczność Chicota.
Podczas gdy księżna rozmawiała z Gorenflotem, a raczej słuchała go, pan de Mayneville skinął na kogoś zewnątrz będącego.
Chicot jednak nie widział nikogo, prócz człowieka, który drogę mierzył.
Właśnie do niego stosowało się to skinienie, bo natychmiast zaprzestał roboty, a stanął naprzeciw balkonu, twarzą ku Paryżowi obrócony.
Gorenflot ciągle nadskakiwał penitentce.
Pan de Mayneville powiedział coś Boromeuszowi do ucha, a ten natychmiast, ukryty za przeorem, zaczął dawać rozmaite znaki, niezrozumiałe dla Chicota, lecz pojęte, jak się zdawało, przez człowieka mierzącego, bo zaraz odszedł i obrał inne stanowisko, na którem go nowe skinienie Boromeusza i Maynevilla, jak gwóźdź przybiło na miejscu.
Po kilko chwilowem zastanowieniu się, na inny znak brata Boromeusza, mierniczy zaczął odbywać nowe ćwiczenia, których celu Chicot pojąć nie mógł, pobiegł bowiem z miejsca na którem stał, a pan de Mayneville, tymczasem patrzył na zegarek.
— Do dyabła! — mruknął Chicot — w tem wszystkiem jest coś podejrzanego; trudna to wprawdzie zagadka, ale mimo to, może dojdę jej znaczenia, skoro ujrzę twarz człowieka mierzącego.
W tej chwili właśnie, spełniło się życzenie Chicota, bo nasz człowiek obrócił się a Chicot poznał w nim Mikołaja Poulain, któremu wczoraj sprzedał starą zbroję swoją.
— Ha — rzekł — niech żyje liga!... już dosyć widziałem, przy Boskiej pomocy zgadnę resztę... a więc zgoda, zadajmy sobie nieco pracy.
Jeszcze czas jakiś trwała rozmowa między księżną, Gorenflotem i Maynevillem, poczem Boromeusz zamknął okno, ponieważ wszyscy ustąpili z balkonu.
Księżna i jej koniuszy wyszli z przeoratu i wsiedli do oczekującej karety.
Dom Modest, ciągle kłaniając się, odprowadził ich aż do bramy.
Księżna odpowiadając na uprzejmość przeora, nie spuściła jeszcze sztorów, gdy młody Jakóbita wracający z Paryża, przez bramę Świętego Antoniego, przeszedł obok koni, i ciekawie na nie spojrzał, potem obok karety, w którą wzrok swój zapuścił.
Chicot poznał w nim młodego brata Jakóba, który szybko wracał z Luwru i stanął oczarowany widokiem księżny de Montpensier.
— No — pomyślał — mam szczęście. Gdyby Jakób prędzej był przybył, nie byłbym widział księżnej, bo musiałbym zdążać na spotkanie pod krzyżem Faubin. Teraz kiedy pani de Montpensier odjechała dokonawszy swojego spisku, kolej na Pana M:kołaja Poulain; ale ja go za dziesięć minut wyekspedyuję.
W rzeczy samej, księżna przejechała obok Chicota wcale go niewidząc, a Mikołaj Poulain zamyślał zdążać za nią do Paryża.
I jemu równie jak księżnie, wypadała droga obok płotu, ukrywającego Chicota.
Chicot patrzył na nadchodzącego, jak myśliwy patrzy na przebiegające zwierzę, gotów strzelić skoro się ku niemu zbliży.
Skoro Poulain zbliżył się, Chicot strzelił.
— Hej! kochanku — zawołał ze swojej dziury, spojrzyj no tutaj z łaski swojej.
Poulain zadrżał i obrócił głowę w stronę rowu.
— Widziałeś mię?. bardzo dobrze!.. — mówił dalej Chicot — nie udawaj więc panie Mikołaju... Poulain!
Mikołaj podskoczył, jak koza postrzelona.
— Kto jesteś? — spytał — i czego żądasz?
— Kto jestem?
— Tak.
— Przyjaciel, wprawdzie nowy ale poufały. Ale czego żądam?... to nie tak łatwo powiedzieć.
— Lecz nakoniec powiedz?
— Żądam abyś tu do mnie przyszedł.
— Do ciebie?
— Tak, do mnie; tutaj, do rowu...
— A to na co?
— Dowiesz się, tylko zejdź...
— Ale...
— I żebyś usiadł tyłem do płotu.
— Cóż więcej?
— Abyś udał, że nie patrzysz na mnie, że się nawet nie domyślasz, iż tutaj jestem.
— Panie?
— Wiem, że za wiele wymagam; ale co czynić? Robert Briquet ma prawo być wymagającym.
— Robert Briquet!... — zawołał Poulain i natychmiast wykonał nakazany sobie obrót.
— Teraz dobrze, siadaj-no tylko... A! ha! zdaje się, żeśmy wymierzali drogę do Vincennes.
— Ja?
— Bezwątpienia; ale cóż dziwnego, że wykonywasz swój obowiązek, skoro się sposobność do tego nastręcza.
— Prawda — rzekł nieco uspokojony Poulain — mierzyłem.
— Zwłaszcza — mówił znowu Chicot — że pod okiem arcy dostojnych osób.
— Arcy dostojnych osób? nie rozumiem.
— Jakto! miałbyś niewiedzieć?...
— Nie wiem co pan myślisz...
— Nie wiedziałeś kto są ta pani i pan, którzy stali na balkonie i dopiero co odjechali do Paryża?
— Przysięgam, że niewiem.
— A! jakżem szczęśliwy, że mogę panu udzielić wiadomość tak wielką! Wystaw sobie panie Poulain, że twoją mierniczą pracę podziwiała księżna de Montpensier wraz z panem hrabią de Mayneville, ale nie ruszaj się, bądź łaskaw...
— Panie — odparł Mikołaj Poulain usiłując przeczyć, ta mowa i sposób w jaki ją do mnie stosujesz...
— Jeżeli się ruszysz, kochany panie Poulain — rzekł znowu Chicot — zmusisz mię do jakiej ostateczności. Siedźże spokojnie.
Poulain westchnął.
— Tak, to dobrze. Mówiłem więc, mój szanowny panie, że byłoby dla ciebie zbyt korzystnem, gdyby inna jaka dostojna osoba, naprzykład król, patrzyła na twą pracę, niby wcale na cię niezważając, jak to podług ciebie, niedawno miało miejsce.
— Król?
— Tak jest, król, panie Poulain; upewniam pana, że lubi patrzeć na wszelką pracę i wynagradzać wszelkie trudy.
— A! panie Briquet, przez litość!
— Powtarzam ci, kochany panie Poulain, że jeżeli się ruszysz, to zginiesz; siedź-że spokojnie, skoro chcesz uniknąć tej niełaski.
— Ależ na imię nieba, co pan chcesz odemnie?
— Dobra twojego, nic więcej; wszak powiedziałem, że jestem twoim przyjacielem?
— Panie!... — zawołał Mikołaj Poulain w rozpaczy, niewiem w istocie w czem zawiniłem Jego królewskiej mości, panu, albo komukolwiek w świecie!
— Kochany panie Poulain, wytłumaczysz się z tego przed tym, kto z prawa będzie cię mógł zapytywać; mnie to wcale nie obchodzi widzisz, ja mam moje przywidzenia i przy nich obstaję; otóż zdaje mi się, że król niepochwaliłby tego wcale, iż jeden z jego urzędników mierząc pole, posłuszny jest skinieniom i znakom pana de Mayneville; a zresztą kto wie, czy król nieuważałby tego za złe, że jego urzędnik zapomniał zamieścić w codziennym raporcie, iż księżna de Montpensier i pan de Mayneville wczoraj rano przybyli do dobrego miasta Paryża? Zważ tylko, panie Poulain, że nawet taka drobnostka, niezawodnie mogłaby cię poróżnić z Jego królewską mością.
— Panie Briquet, opuszczenie nie jest jeszcze zbrodnią, a Jego królewska mość jest niezawodnie tyle światłym....
— Kochany panie Poulain, uważam, żeś pełen urojeń; lecz jaśniej ja widzę w tym interesie.
— I cóż pan widzisz?...
— Ładną i doskonalą szubienicę.
— Panie Briquet?..
— Czekaj-że, do dyabła!... z nowym stryczkiem, czterema żołnierzami, na czterech głównych rogach, nie małą liczbą paryżan w koło szubienicy i z pewnym znanym mi urzędnikiem na stryczku.
Mikołaj Poulain drżał tak mocno, iż całym płotem wstrząsał.
— Panie — rzekł załamując dłonie.
— Ale ja, kochany panie Poulain — mówił dalej Chicot — jestem twoim przyjacielem i z tego tytułu dam ci jedne radę.
— Radę!..
— Tak jest, bardzo łatwą do wykonania. Dzięki Bogu!... Oto, udasz się natychmiast.. tylko mię dobrze zrozumiej... udasz się do...
— Do kogo?... — przerwał pełen trwogi Mikołaj Poulain — do kogo?...
— Czekaj, niech pomyślę — rzekł Chicot — do... do... pana d’Epernon.
— Do pana d’Epernon!.... przyjaciela króla?...
— Właśnie. Weźmiesz go na bok...
— Pana d’Epernon?...
— Tak jest, i opowiesz mu cały wypadek o mierzeniu drogi.
— Czyś pan oszalał?
— Owszem, sama mądrość, najwyższa mądrość, przemawia przezemnie.
— Nie pojmuję.
— A jednak mówię jasno i wyraźnie.... Jeżeli pana po prostu oskarżę, jako trudniącego się miernictwem i handlem zbroi, to cię powieszą.... jeżeli przeciwnie, pan wypełnisz dobrowolnie to, co zalecam, obsypią cię wdzięcznością i zaszczytami... Co?... jeszcze ci nie trafiłem do przekonania?... Ha!... widzę, że będę musiał trudzić się aż do Luwru... ale, na honor pójdę!... bo czegóżbym dla pana nie uczynił.
Mikołaj Poulain usłyszał, że Chicot wstając, poruszył gałęziami.
— Nie... nie... — rzekł — zostań pan, ja sam pójdę.
— To co innego, ale pojmujesz kochany panie Poulain, że mię zwodzić nie można, bo jutro napiszę do króla, z którym tak jak mię widzisz a raczej nie widzisz, mam zaszczyt zostawać w przyjaźni poufałej; tak więc, będziesz dopiero wisiał pojutrze, ale za to wyżej i krócej.
— Idę panie — powiedział pognębiony Poulain, ale mię pan dziwnie nadużywasz...
— Ja!
— O!
— E!.. kochany panie Poulain, stawiaj mi raczej ołtarze; przed pięciu minutami jeszcze byłeś zdrajcą, ja zaś przemieniam cię w zbawcę ojczyzny. Biegaj żywo kochany panie Poulain, bo spieszno mi wyjść ztąd; a nie mogę uczynić tego, aż się oddalisz; a pamiętaj, pałac d’Epernon.
Mikołaj Poulain wstał i rozpaczą przejęty, poleciał jak strzała w kierunku bramy Świętego Antoniego.
— A!.. — rzekł Chicot — już czas, bo oto wychodzą z przeoratu. Ale to nie mój mały Jakób. E!.. e!.. cóż to za dziwak, kształtem przypomina projekt budowniczego Alexandra, który tak wyobrażał górę Athos?... Do pioruna!.. to za duży pies do towarzystwa tak małemu jak ja szczenięciu.
I ujrzawszy przeorowskiego wysłańca, Chicot czemprędzej pobiegł do krzyża Faubin, jako do miejsca schadzki.
Że zaś musiał się tam udać boczny drogą, a zatem mnich idący prosto i do tego sążnistemi kroki, pierwszy stanął pod krzyżem.
Z resztą Chicot stracił nieco czasu na przypatrywanie się przez drogę, temu człowiekowi, którego fizyonomii wcale sobie nie przypominał.
W rzeczy samej, ten mnich był to prawdziwy filistyn.
W pośpiechu zapomniał zapiąć habit, który się nieco odwinął i odsłonił muskularne nogi ubrane w świeckie spodnie, a z pod źle zapuszczonego kaptura, wyglądała czupryna, po której nieprzeszły jeszcze nożyczki przeoratu.
Wreszcie głębokie kąty ust jego zgoła niemiały w sobie wyrazu duchownego, a skoro chciał im coraz to nowy uśmiech nakazać, pokazywał trzy zęby, podobne do palisady, wbitej po za wałem warg grubych.
Długie ale grubsze jak u Chicota ramiona, barki zdolne dźwigać bramę z Gaza, ogromny kuchenny nóż za pasem, worek niby tarcza na piersi wdziany, stanowiły zaczepny i odporną broń tego Goliata Jakobitów.
— Jest on bez zaprzeczenia bardzo brzydki — rzekł Chicot do siebie — a jeżeli nie przynosi mi dobrej wiadomości, mniemam, że takie stworzenie wcale na świecie nie potrzebne.
Mnich widząc, że Chicot nadchodzi, pozdrowił go prawie po wojskowemu.
— Czego chcesz, przyjacielu?... — zapytał Chicot.
— Czy pan jesteś Robert Briquet?..
— Ja w mojej własnej osobie.
— Mam do pana list od księdza przeora.
— Proszę o list.
Chicot wziął list i przeczytał co następuje:

„Kochany przyjacielu!”

„Od chwili naszego pożegnania namyśliłem się inaczej.”
„Rzeczywiście niepodobna mi narażać na pożarcie przez światowych wilków owieczki, którą mi Pan powierzył.”
„Pojmujesz zapewne, że mówię tu o naszym młodym Jakóbie Clement, którego niedawno król przyjmował, i który najdoskonalej wypełnił zlecenie twoje.
„Zamiast Jakóba, zbyt jeszcze młodego i usługi swoje przeoratowi winnego, posyłam ci dobrego i zacnego brata naszego zgromadzenia.
„Jest to człowiek łagodny i prawie bez żółci, pewno więc przyjmiesz go za towarzysza podróży”
— Dobrze, dobrze — pomyślał Chicot z pod oka patrząc na mnicha — możesz na to rachować.
I czytał dalej.
„Dołączam do tego listu moje błogosławieństwo, ubolewając, że ci go na głos udzielić nie mogę”
„Bywaj zdrów, drogi przyjacielu.”
— To mi dopiero piękne pismo — rzekł Chicot gdy czytać przestał — ręczę, że ten list pisał podskarbi; co to za wprawna ręka!
— W rzeczy samej, brat Boromeusz pisał ten list — odpowiedział Goliat.
— Skoro tak mój przyjacielu — rzekł znowu Chicot słodko się do mnicha uśmiechając — możesz wrócić do klasztoru.
— Ja?
— Tak jest; powiesz Jego wielebności, że zmieniłem zdanie i sam podróżować pragnę.
— Jakto!.. nie zabierasz mię pan z sobą?.... — spytał mnich z groźnem zadziwieniem.
— Nie, przyjacielu, nie zabiorę.
— A dlaczego, jeżeli spytać wolno?..
— Bo muszę być oszczędnym w wydatkach... czasy ciężkie, a ty pewno ogromny masz apetyt.
Olbrzym wyszczerzył trzy wielkie zęby.
— Jakób jada tyle co i ja — rzekł.
— Tak, ale Jakób zakonnik.... — odparł Chicot.
— A ja, co?...
— Ty przyjacielu, alboś parobek, albo drab jaki, co między nami mówiąc, mogłoby przerazić Najświętszą Pannę, do której się z poselstwem udaję.
— Co pan znowu prawisz o parobku lub drabie?... — odparł mnich.
— Jestem Jakóbitą, alboż pan tego po mojej sukni nie poznajesz?..
— Habit nie stanowi mnicha, przyjacielu — rzekł Cbicot — ale nóż stanowi żołnierza; bądź łaskaw powiedz to bratu Boromeuszowi.
Chicot ukłonił się olbrzymowi, który wrócił do klasztoru, warcząc jak pies odpędzony. Nasz podróżny tymczasem dozwolił oddalić się olbrzymowi, który miał mu towarzyszyć, a skoro dostrzegł, że już znikł za bramą klasztorną, skrył się za płotem, zdjął kaftan i wdział znaną nam cienką żelazną koszulę, pod swoją płócienną.
Tak ubrany, ruszył przez pola, dążąc na drogę do Charenton.


Rozdział XIV.
GWIZYUSZE.

Wieczorem tego samego dnia, w którym Chicot wyjechał do Nawarry, znajdujemy w wielkiej sali pałacu Gwizyuszów, owego młodzieńca z żywem okiem, który przybył do Paryża na jednym koniu z Ernautonem de Carmainges, a którym, jak już wiemy, była piękna penitentka dom Modesta Gorenflot.
Nie potrzebowała teraz bynajmniej ukrywać ani swojej osoby, ani płci swojej.
Księżna de Montpensier, w eleganckiej wygorsowanej sukni, z brylantami we włosach, stosownie do ówczesnej mody, siedząc we wklęsłości okna, niecierpliwie oczekiwała czyjegoś przybycia.
Ponieważ coraz większy zmrok zapadał, księżna zatem zaledwie z wielka trudnością dostrzegała bramę pałacu, w której wzrok jej tkwił nieustannie.
Nakoniec, dał się słyszeć tentent konia, a w dziesięć minut później, głos odźwiernego tajemniczo oznajmił księżnie przybycie pana de Mayenne.
Pani de Montpensier wstała i tak spiesznie pobiegła naprzeciw brata, iż zapomniała stąpać na palcach prawej nogi, co zwykle czyniła aby nie kuleć.
— Sam bracie?... — spytała — sam przybywasz?
— Tak, siostro — rzekł książę siadając i całując rękę księżny.
— Gdzież jest Henryk?.. Czy wiesz, że go tu wszyscy oczekują?
— Henryk, moja siostro, jeszcze w Paryżu niepotrzebny, a przeciwnie wiele ma dotąd do czynienia w miastach Flandryi i Pikardyi. Praca nasza powolna i podziemna, tam mamy robotę; na cóż więc opuszczać ją i przybywać do Paryża, gdzie wszystko już zrobione?
— Prawda; lecz cała robota pójdzie na nic skoro się opóźniać będziecie.
— Ba!
— Ba! myśl co chcesz, bracie, ale ja powiadam, że obywatele już niepoprzestają na tych powodach, że pragną widzieć księcia Henryka, że to jest ich pragnienie, ich szaleństwo..
— Obaczą go w chwili stosownej. Alboż im Mayneville tego wszystkiego niewyjaśnił?
— Wyjaśnił; ale wiesz, że głos jego nie tyle co twój może.
— Mówmy o tem, co pilniejsze, siostro... a Salcède?...
— Umarł.
— I nic niepowiedział?
— Ani słowa.
— Dobrze. A uzbrojenie?...
— Skończone.
— A Paryż?...
— Podzielony na dwanaście okręgów.
— I każdy okręg ma przez nas wyznaczonego naczelnika?...
— Tak jest.
— Siedźmyż więc spokojnie! to samo powtórzę naszym dobrym obywatelom.
— Nie usłuchają cię.
— Ba!...
— Powiadam ci, że są zniecierpliwieni.
— Moja siostro, za nadto przywykłaś sądzić o drugich po sobie.
— Miałżebyś mi to na prawdę wyrzucać?..
— Niech mię Bóg broni!.. ale to co powiada mój brat Henryk, musi być wykonane, on zaś powiada, aby się niespieszyć zgoła.
— Cóż tedy czynić?... — niecierpliwie zapytała księżna.
— Czy nas co nagli, siostro?
— Wszystko, jeżeli mam wyznać.
— Od czegóż więc zacząć?... podług twojego zdania.
— Od pojmania króla.
— To myśl twoja niezmienna. Nie mówię, że zła, gdyby się wykonać dała; ale projektować a wykonać, nie jest jedno i to samo; pomyślno, ile to już razy nam się nie udało.
— Czasy się zmieniły. Król niema już żadnego obrońcy.
— Prawda, ale ma szwajcarów, szkotów i gwardyę francuzką.
— Jeżeli zechcesz bracie, ja, która do ciebie mówię, pokażę ci go na wielkiej drodze, jadącego jedynie w towarzystwie dwóch lokajów.
— Stokroć mi to powtarzano, ale ani razu niepokazano.
— Pozostań w Paryżu choć przez trzy dni, a przekonasz się naocznie. Mam jeszcze projekt jeden!..
— Plan powiedz raczej; udziel mi go zatem.
— O! jest to pomysł kobiecy i zapewne śmiech w tobie wzbudzi.
— Niech mię Bóg broni, abym miał ranić twoję autorską miłość własną! No, jakiż jest ten plan?
— Żartujesz sobie ze mnie, Mayenne.
— Nie, słucham cię owszem.
— Otóż! krótko mówiąc...
Wtem odźwierny uchylił zasłonę.
— Czy Wasze Wysokości raczą przyjąć pana de Mayneville?... — zapytał.
— Mój wspólnik — rzekła księżna, niech wejdzie.
Pan de Mayneville wszedł rzeczywiście, i ucałował rękę księcia de Mayenne.
— Słówko, Jaśnie oświecony panie — rzekł przybywam z Luwru.
— I cóż?... — zawołali razem Mayenne i księżna.
— Domyślają się, że Wasza książęca mość przybyłeś.
— Jakto?
— Rozmawiałem z dowódcą posterunku przy Saint-Germain l’Ąuxerrois, w tem przejeżdżali dwaj gaskończycy.
— Czy znasz ich?
— Nie; byli zupełnie nowi i nieznani.
— Krwi boska!... — powiedział jeden, przepyszny masz kaftan, ale w razie potrzeby, nie wyświadczy ci on takiej przysługi jak wczorajszy pancerz.
— Ba! ba! choć miecz pana de Mayenne bardzo mocny — odparł drugi — załóżmy się, że nie uszkodzi zarówno tego atłasu, jakby nie uszkodził pancerza.
I gaskończyk zaczął się rozszerzać z przechwałkami zapowiadającemi, iż wiedzą, że jesteś blisko.
— A do kogóż należą ci gaskończycy?
— Niewiem.
— I odjechali?
— O! nie, owszem, wśród głośnych okrzyków powtórzyli kilkakrotnie imię Waszej wysokości, a kilku przechodniów zatrzymało się pytając, czy Wasza wysokość przybyłeś na prawdę. Właśnie mieli odpowiedzieć na to pytanie, gdy znagła jakiś człowiek przystąpił do gaskończyka i dotknął jego ramienia; jeżeli się nie mylę, człowiekiem tym był Loignac.
— Cóż więcej?... — spytała księżna.
— Gdy kilka słów pocichu z sobą zamienili, gaskończyk wstał i z największą, uległością, udał się za tym, który mu przerwał.
— Tak że?...
— Tak, że nic więcej dowiedzieć się nie mogłem; jednak niech się Wasza wysokość ma na ostrożności.
— I nie udałeś się za niemi?
— Owszem, zdaleka szedłem, bo lękałem się aby niepoznali we mnie szambelana Waszej wysokości. Udali się ku Luwrowi, i znikli po za składem mebli. Lecz potem słyszałem znowu ciągłe powtarzania: „Mayenne! Mayenne!“
— Bardzo prostym sposobem potrafię odpowiedzieć na to — rzekł książę.
— Jakim?... — spytała go siostra.
— Pójdę dzisiaj wieczorem przywitać króla.
— Przywitać króla?
— A tak... Przybywam do Paryża i przywożę mu wiadomości z jego dobrych miast w Pikardyi; cóż można mieć przeciw temu?
— Dobry sposób — powiedział Mayneville.
— Ale nieroztropny — rzekła księżna.
— Jednak niezbędny, siostro, skoro rzeczywiście domyślają się mojego przybycia do Paryża. Wreszcie i brat nasz Henryk radził, abym w podróżnem ubraniu zsiadł obok Luwru, i w imieniu całej rodziny złożył królowi hołdy. Skoro tego dopełnię, będę mógł przyjmować kogo mi się podoba.
— Naprzykład członków komitetu, którzy czekają na ciebie.
— Przyjmę ich w pałacu Saint-Denis, skoro wrócę z Luwru — rzekł Mayenne. — Każ więc, Mayneville, niech mi przyprowadzą konia, tak jak jest, niewyczyszczonego. Pojedziesz ze mną do Luwru; ty zaś, siostro, racz na nas zaczekać.
— Tu, bracie?...
— Nie, w pałacu Saint-Denis, gdzie zostawiłem moje ekwipaże i gdzie nocuję, jak myślą. Będziemy tam za parę godzin.

Koniec tomu drugiego.




  1. Wesoło: powiedzieliśmy wyżej, że dewizą Henryka de Joyeuse był łaciński wyraz: kilariter.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.