Atta Troll/Tekst

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Heine
Tytuł Atta Troll
Wydawca Teodor Paprocki i S-ka
Data wyd. 1887
Druk Emil Skiwski, Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Konopnicka
Źródło Skany na commons
Uwagi dodatek do numerów 22–34 tygodnika „Życie“ (R. 1887)
Indeks stron
ATTA TROLL.
SEN NOCY LETNIÉJ.

Rozdział I.

W ciemnym dzikich skał pierścieniu,
Co się hardo pną w niebiosy,
Szumem kaskad kołysane,
Leży, niby obraz senny,
Cauterets. Bieluchne domki,
Na balkonach piękne panie
Stoją, śmiejąc się serdecznie,
I wśród śmiéchu patrzą na dół,
Na pstry, gwarny rynek miejski,
Tam, gdzie niedźwiedź z niedźwiedzicą
Przy odgłosie bębna tańczą.
Atta Troll i jego żona,
Tak nazwana Czarna Muma,
Tańczą oto ku uciesze
I zdziwieniu Baskijczyków.
Jak dostojnie i jak dumnie
Pląsa dzielny Atta Troll!

Ale jego pięknéj żonie
Brak godności i powagi.
Tak jest. Trudno mi to ukryć,
Że jéj taniec był lubieżny,
Że ruchami zalotnemi
Przypomina Grande-Chaumière.
To téż dzielny ten niedźwiednik,
Co ją trzymał na łańcuchu,
Zawstydzony obserwował
Tańca Mumy niemoralność
I od czasu ją do czasu
Napominał śmigłym biczem,
A ryk Mumy przeraźliwy
Budził wtedy echa skalne.
Sześć posążków miał niedźwiednik
Na szpiczastym kapeluszu,
Które głowy jego strzegły
Od kul wroga i robactwa,
A na barkach mu wisiała
Pstra kapica, szmat kościelny,
Który teraz za płaszcz służył,
Kryjąc nóż i pistolety.
Dobry brat był niegdyś mnichem,
Potém hersztem szajki łotrów,
Więc, by złączyć oba fachy,
Wszedł w usługi don Carlosa.
Gdy don Carlos musiał zmykać
Z całym swym okrągłym stołem,
Wielu z jego paladynów
Za rzemiosło się chwyciło.
Pan Sznaphański autorem,
A nasz zbożny rycerz został

Niedźwiednikiem i za chlebem
Z Atta Trollem szedł i Mumą
I obojgu tańczyć kazał
W rynkach miejskich, wobec tłumów.
I tak w rynku, w Cauterets,
Tańczy jeniec Atta Troll,
Atta Troll, ten, który niegdyś
Księciem był najdzikszéj puszczy
Na swobodnéj gór wyżynie; —
Tańczy teraz przed motłochem
Za grosz nędzny. Tak, za piéniądz
Tańczyć musi on, co niegdyś
W groźnym swoim majestacie
Czuł się panem téj krainy!
Kiedy wspomni młode lata
I stracony tron wolności,
Wtedy groźne, mroczne dźwięki
Płyną z piersi Atta Trolla,
I jak murzyn Freiligrath’a
Chmurno patrzy dookoła,
I jak tamten licho bębnił,
Ten — źle tańczy, z nienawiści.
Przecież, zamiast łzy współczucia,
Śmiéch wywołał. Nawet Julia
Na swym śmieje się balkonie
Z desperackich jego skoków.
Julia! O, ta nie ma w łonie
Tkliwych uczuć, jest francuzką
I na zewnątrz tylko żyje.
Lecz zewnętrzność jéj jest śliczna!
Jéj spojrzenia się krzyżują
Jak siéć światła, w któréj węzłach

Męzkie serca, niby rybki
Ułowione, się trzepoczą...




Rozdział II.

Że murzyński czarny książę
Freiligrath’a z taką bębnił
Wściekłą, gniéwną melancholią,
Że aż w bębnie skóra pękła,
To jest bębno-wzruszającém,
Powiem nawet, bębno-wzniosłém...
Ale bardziéj wzruszająca,
Gdy się niedźwiedź z pęt swych wyrwie.
Gwar, muzyka, żarty, śmiéchy,
Wszystko w jeden krzyk wybucha,
Przerażona gawiedź pierzcha,
Na balkonach bledną damy.
Tak z łańcuchów swego jeństwa
Nagle wyrwał się na wolność
Atta Troll i w dzikich skokach
Przez zaułki wązkie pędził.
Wszyscy dwornie ustępują,
Atta Troll dosięga skały,
Rzuca w dół spojrzenie wzgardy
I w ojczystych górach znika.
A na pustym rynku stoi
Opuszczona Czarna Muma
I niedźwiednik, który wściekle
Na bruk cisnął swój kapelusz.

Cisnął — i Madonny na nim
Depcze wściekle; potém zrywa
Płaszcz z nagości swojéj wstrętnéj,
Klnąc niewdzięczność czarną świata,
Brak wdzięczności u niedźwiedzi.
Wszak on tego Atta Trolla
Miał za brata, przyjaciela!
On go tańca sam wyuczył,
Niedźwiedź wszystko mu był winien,
Życie nawet! Wszak za skórę
Sto talarów mu dawano,
Za tę skórę Atta Trolla,
A nie sprzedał przecież skóry!
Więc na biédną Czarną Mumę,
Co, jak obraz cichéj troski,
Na dwóch tylnych łapach stała
Przed swym władzcą rozsrożonym,
Gniéw najwyższy wywrzéć raczył,
We dwójnasób ciężko bijąc
I królową zwąc Krystyną,
Panią Munoz i Putaną...
Wszystko to się stało w ciepłéj,
Przedwieczornéj dnia godzinie,
A noc, co po dniu tym przyszła,
Była cudną nocą letnią.
Do połowy ją strawiłem,
Piękną noc tę, na balkonie,
Przy mnie Julia moja stała
I patrzyła w gwiazdy złote.
„Ach!” — z westchnieniem lekkiém rzekła, —
„Ach! w Paryżu, tam są gwiazdy

Najpiękniejsze, kiedy zimą
Lśnią, odbite w ulic błocie!”




Rozdział III.

Letniéj nocy sen!.. Kapryśna,
Bezcelowa jest pieśń moja,
Tak jak miłość, tak jak życie,
Tak jak Stwórca i stworzenie...
Własnéj tylko patrząc woli,
Pędzi ziemią, wichrem leci
I w krainę cudów wpada
Mój Pegazus ulubiony.
Nie jest on cnotliwą szkapą,
Co mieszczańskie ciągnie wozy,
Ni podjezdkiem obozowym,
Co rży wzniosie w duchu partyi.
Z złota kute ma podkowy
Koń mój biały i skrzydlaty;
Sznury pereł ma za uzdę,
Które wolno mu opuszczam.
Nieś mnie, koniu, gdzie ci wola!
Na powietrzne, górskie szlaki,
Gdzie kaskady, szemrząc trwożnie,
Od przepaści stopy strzegą.
Na doliny nieś mnie ciche,
Tam, gdzie szumią dęby stare,
Z pod korzeni sącząc krętych
Słodkie źródło starych baśni.

Tam mi pić daj! tam mi obmyj
Oczy senne... Ach, już piję
Żywą wodę, która czyni
Wszechwidzącym, wszechwiedzącym
I ślepotę każdą spędza...
Ach, już wzrok mój bystry dostrzegł
Atta Trolla skalną jamę,
Już rozumiem jego mowę!
Dziwna, jak mi swojsko w uchu
Brzmi ten język niedźwiedziowy!
Miałżebym w ojczyźnie drogiéj
Słyszéć niegdyś już te dźwięki?




Rozdział IV.

Ronsewalska ty dolino!
Kiedy słyszę imię twoje,
Drży i w sercu wonią dyszy
Dawnych dziejów kwiat błękitny.
Jasny marzeń świat powstaje,
Co przed lat tysiącem runął,
A ogromne oczy ducha
Patrzą na mnie przenikliwie.
Zgiełk i wrzawa! Oto walczą
Saraceny i Frankowie,
Krwawo brzmi tam róg Rolanda,
Rozpaczliwém brzmi wołaniem. —
Tam, w dolinie Ronsewalu,
Przy wyłomie Rolandowym,

Co od tego wziął nazwanie,
Że wódz, drogę sobie czyniąc,
Tak potężny cios wymierzył
W skalną ścianę, iż ślad ciosu
Do dziś widną szramą świéci;
Tam, w zawale dzikich głazów,
Co porosły gęstym bukiem
I jedliną czarną, leży
Ciemna jama Atta Trolla.
Tam na łonie swéj rodziny
Wypoczywa on po trudach
I ucieczki i tych wypraw,
W których poznał świat i ludzi.
Błoga chwilo! Młode swoje
Znalazł w owéj drogiéj jamie,
Kędy Muma je zrodziła, —
Czterech synów i dwie córy.
Wylizane niedźwiedziczki,
Obje blond, jak pastorówny;
Chłopcy ciemni i najmłodszy
Tylko — czarny „Jednouszek”.
Ten najmłodszy był pieszczochem
Matki, która z nim igrając
Kiedyś ucho mu odgryzła
I pożarła je z miłości.
Był młodzieniec to genialny,
W gimnastyce wielce biegły,
A na drzewa lazł tak zręcznie,
Jak na słupy sam mistrz Massmann.
Wykwit swojskiéj edukacji,
Kochał tylko ojców mowę
I czuł wstręty do żargonu

Starych Rzymian i Hellenów.
Dzielny, wolny, niezależny,
Nienawidził wszelkich mydeł;
Nowoczesny zbytek prania
Obcy mu jak Massmannowi.
Geniusz jego się objawia
Zwłaszcza, gdy na sosnę lézie,
Co z najgłębszéj skał przepaści
Wzdłuż szczeliny w górę śmigła
I dosięgła aż do szczytu,
Kędy nocą gniazdo całe
Igra z ojcem swoim starym,
Pieszcząc się z nim w lubym chłodzie.
Chętnie wówczas stary gwarzy
O tém, co na świecie zaznał,
Jak to wiele miast i ludzi
Widział i jak przeniósł wiele,
Ze szlachetnym Laertydem
W tém się tylko różniąc nieco,
Że miał żonę towarzyszką,
Czarną swoją Penelopę.
Chętnie także opowiadał,
Jak niezmierne powodzenie
Między ludźmi zyskał sobie
Jako tancerz doskonały.
Starzy, młodzi — wszyscy klaszcząc
Podziwiali jego gracyę,
Gdy na rynku tańczył miasta
Przy najsłodszych kobzy tonach.
A szczególniéj młode damy,
Te znawczynie wdzięku tkliwe,
Biły mu szalone brawa

I mrugały nań zalotnie.
O, ty żyłko artystyczna!
Smętnie duma niedźwiedź stary
O dniach chwały, gdy publiczność
Podziwiała talent jego,
I wspomnieniem uniesiony,
Dziatwie dowieść chce natychmiast,
Że nie nędznym samochwalcą,
Ale wielkim jest artystą.
Więc się w nagłym skoku zrywa,
I na tylnych łapach staje,
I jak niegdyś tańczy z gracyą
Ulubione swe gawoty.
Milcząc, z nosy wytkniętemi
Patrzą młode niedźwiedzięta
Na ojcowskie dziwne skoki
Tu, to tam — w księżyca blasku.




Rozdział II.

Wśród rodziny, w jamie ciemnéj,
Leży Atta Troll na grzbiecie
I w zadumie ssie swe łapy,
Ssie swe łapy i tak mruczy: —
„Mumo! Mumo! czarna perło,
Którą-m w wielkiém morzu życia
Złowił był i którą-m w wielkiém
Morzu życia znów utracił!
Czyż cię nigdy znów nie ujrzę?

Czy téż ujrzę cię za grobem,
Gdzie, od ziemskich kudłów wolna,
Dusza twoja się spromieni?
O! jakżebym pragnął jeszcze
Choć raz liznąć nos twój luby,
Nos méj Mumy, co tak słodko
Umazany bywał miodem!
O! jakżebym chciał oddychać
Miłą, lubą Mumy wonią,
Wonią czarnéj mojéj Mumy,
Słodszą, niźli zapach róży.
Ale Muma moja więdnie
W pętach tych okrutnych zwierząt,
Co się ludźmi nazywają
I panami świata mienią!
Śmierć i piekło!... Ci to ludzie,
Ci arcy-arystokraci,
Patrzą na królestwo zwierząt
Z wzgardą i szlachecką pychą!
Żony biorą nam i dzieci,
Więżą nas, mordują, męczą,
Aby tylko zabrać w zysku
Naszą skórę, nasze zwłoki!
I czują się jeszcze w prawie
Tych występków się dopuszczać
Przeciw nam, niedźwiedziom czarnym,
I zowią to „ludzkiém prawem!”
Ludzkie prawa! ludzkie prawa!
Któż to im je nadał, proszę?
Nie natura. Ona gwałtu
Sama sobie nie zadaje.
Ludzkie prawa!... Któż wam dał je,

Owe sławne przywileje?
O zaprawdę, że nie rozum,
Bo on nie jest bezrozumnym!
Ludzie! czy wy przez to lepsi,
Niźli my, że wasza strawa
W garnkach wre, na rożnach skwiérczy,
A my naszą rwiem surową?
Wszakże w końcu rezultaty
Są jednakie. Nie uszlachci
Was potrawa! Ten szlachetny,
Kto szlachetnie czuje, żyje!
Ludzie! czy wy przez to lepsi,
Że kształcicie się w naukach,
Oraz w sztuce? I nas przecie
Nikt nie walił po ciemieniu!
Czy to niéma psów uczonych?
Niéma koni, co rachują
Jak referent? Czy zające
Nie umieją bębnić przednio?
Jakże nisko myśl wam pełza!
Czyż się bobry nie wsławiły
Tu i tam w hydrostatyce?
Czy bocianom nie zawdzięcza
Wynalazku świat klistery?
Czyż nie piszą osły krytyk?
Czyż na małpach zbywa scenie?
Miała-ż Roma większych mimów,
Jak Batawii morskie koty?
Czyż tenorem nie jest słowik?
Czyż Freiligrath nie poeta?
Kto lwów sławę wdzięczniéj wydał,
Niźli wielbłąd, jego ziomek?
Czyż-em sam nie doszedł w tańcu

Tak wysoko, jak w pisaniu
Raumer? Czyż on lepiéj pisze,
Niż tańczymy my, niedźwiedzie?
Ludzie, czém wy od nas wyżsi?
Głowę macie wprawdzie w górze,
Lecz w téj głowie podniesionéj
Jakże nizko myśl wam pełza!
Ludzie! czy wy przez to lepsi,
Niż my reszta, że was skóra
Gładka kryje? Tę przewagę
Wszak musicie z wężem dzielić.
Ludzie! Wy, dwunożne gady!
Ach, pojmuję teraz, czemu
Odzież szyć i kłaść musicie!
Oto chcecie cudzą wełną
Zakryć nagość swą sromotną!
Dzieci! strzeżcie się jak ognia
Tych bezwłosych wyrodzeńców!
Córki moje! nie ufajcie
Tym, co mają nogi w spodniach!” —
Nie chcę daléj mówić o tém,
Jak ten niedźwiedź w mrzonkach swoich
O równości rezonował,
Bijąc w nasze ludzkie plemię,
Bo, nakoniec, ja sam także
Jestem człekiem i powtarzać
Nie mam chęci wszystkich bredni,
Które — w końcu — obrażają.
Tak, ja-m człowiek — i ja-m wyższy
Nad zwierzęta inne ssące.
Zysków mego urodzenia
Nigdy, w niczém się nie zaprę!

W każdym boju z inną bestyą
Będę zawsze wiernie walczył
Za ludzkości prawa święte,
Przyrodzone ludzkie prawa!




Rozdział VI.

Byłoby to jednak błogo
Dla człowieka, co przedstawia
Wyższy stan zwierzęcy, wiedziéć,
Co tam niższe stany mówią.
O tak! — nizko, w tych posępnych
Sferach wszelkich nędz społecznych,
W niższych owych świata słojach,
Żal wybucha, zawiść, duma!
Temu, co przez lat tysiące
Stało prawem nawyknienia
I przyrody dziejów prawem,
Lada morda dzisiaj przeczy.
Starzy młodym kładą w uszy
Takie lekcye i teorye,
Które i cywilizacyi
I ludzkości całéj grożą. —
„Dzieci!” — mruczy Atta Troll,
Z boku na bok się na twardém
Przewracając legowisku: —
„Dzieci, przyszłość naszą będzie!
Gdybyż więcéj tak niedźwiedzi,
Więcéj zwierząt tak myślało,
Jak ja, — siłą zjednoczoną

Pokonaliby tyranów!
Niech się złączą dzielne zebry
Z rumakami, dzielne słonie
Niech zjednoczą bratnie trąby
Z rogatemi głowy wołów,
Wilk i niedźwiedź wszelkiéj barwy,
Kozioł, małpa, nawet zając,
Niech działają wszyscy wspólnie,
A nie ujdzie nam zwycięztwo!
Jedność, jedność! To jest piérwszy
Do wolności krok! Rozbici —
Służyć musim, lecz złączeni
Przemożemy swych ciemięzców!
Jedność, jedność — a zwyciężym!
A przepadną niecne rządy
Monopolów! Utworzymy
Nową zwierząt respublikę,
A w niéj piérwszém prawem będzie
Równość wszystkich boskich stworzeń,
Bez różnicy miary, wiary,
Maści, sierści, nawet woni.
Ścisła równość! Każdy osioł
Będzie pełnić mógł urzędy
Choć najwyższe; lew, przeciwnie,
Będzie worki niósł do młyna.
Co się tyczy psa, ten wprawdzie
Jest nikczemnym serwilistą,
Bo téż całe lat tysiące
Człowiek go jak psa traktował,
Ale w naszej respublice
Przywrócimy mu znów stare
I nieprzedawnione prawa,

Co go wkrótce uszlachetnią.
O tak! Żydzi nawet będą
Pełnych ludzkich praw używać
I zostaną porównani
Z wszelkiém inném zacném bydłem!
Tylko — byłbym zdania, aby
Żydzi w rynkach nie tańczyli;
Ten wyjątek jeden czynię
W interesie mojéj sztuki.
Rasa to nie obdarzona
Zmysłem stylu i plastyki
Wdzięcznéj ruchów; więcby psuła
Smak wykwintny publiczności.”




Rozdział VII.

Chmurny, w ciemnéj swéj jaskini,
W zaufaném blizkich gronie,
Atta Troll, mizantrop wzniosły,
Sapie i przez zęby mruczy: —
„Ludzie, ludzie! wy, szydercy,
Śmiéjcie się! Od śmiéchów waszych
I od jarzma nas waszego
Przyszły wielki dzień wyzwoli!
O! najcięższa to zniewaga —
Owe słodko-kwaśne miny
W sam nos! Dzisiaj znieść nie mogę
Tych obrzydłych ludzkich śmieszków!
Gdym na białém licu zoczył

Ten fatalny śmiészek drwiący,
Wszystkie we mnie się wnętrzności
Przewracały z oburzenia!
Obelżywiéj, niźli słowem,
Umié człowiek tknąć uśmiéchem —
I w uśmiéchu zdradzać nawykł
Duszy swéj największą wzgardę.
Zawsze uśmiéch! nawet wtedy,
Gdy rzecz sama chce powagi;
Uśmiéch nawet i w miłości,
W uroczystéj szczęścia chwili,
Zawsze uśmiéch! człowiek zdolny
Śmiać się nawet w tańcu! To téż
Sparodyował już tę sztukę,
Godną kultem ludów zostać.
Tak, tak! Taniec w dawnych czasach
Był pobożnym aktem wiary.
Pląsał chór kapłanów bożych,
I król Dawid niegdyś pląsał
Z harfą przed przymierza arką.
Tak i ja téż pojmowałem
Taniec, kiedym jeszcze tańczył
W rynkach miast przed całym ludem,
Co nie skąpił mi uznania.
To uznanie — rad przyznaję —
Miłém było sercu memu.
Bo to słodycz nad słodycze,
W oczach wroga ujrzéć podziw!
Ale nawet w entuzyazmie
Ludzie śmieją się — i taniec
Nie ma siły ich odmienić.
Zawsze ród to będzie płochy!”




Rozdział VIII.

Czasem zdarza się, że człowiek
Najcnotliwszy — szewcem trąci,
Podczas kiedy duch służalczy
Ambrą pachnie i lawendą.
Są dziewicze czyste dusze,
A czuć od nich szare mydło,
Gdy występek się częstokroć
Różanemi wody myje.
Przeto nie krzyw, proszę, nosem,
Drogi bracie, jeśli jama
Atta Trolla nie przywodzi
Na myśl ci arabskich woni.
Zejdź w te ciemne kręgi ze mną,
Gdzie powietrze jest przyciężkie,
Gdzie wódz stary jak z za chmury
Tak synowi swemu prawi:
„O, mój synu! lędźwi moich
Ty ostatnia latorośli!
Nakłoń ucho twe jedyne
I posłuchaj słów rozumu.
Strzeż się ludzkiéj filozofii!
Ona kazi krew i ducha.
Między ludźmi niéma zgoła
Porządnego filozofa.
Nawet Niemcy, niegdyś prawi,
Nawet ci synowie Thora,
Od prawieku nam pokrewni,

Wyrodzili się w tych czasach,
I bez Boga dziś, bez wiary,
Głoszą wiedzę ateizmu...
Dziécię! dziécię moje! Strzeż się
Feuerbacha i Bauera,
Strzeż się zostać ateistą,
Niedźwiedziem bez czci, bez wiary
W mądrość Stwórcy! Tak jest, Stwórca
Stworzył nas i świat ten cały.
Tam, na górze, księżyc, słońce,
Gwiazdy długo-ogonowe,
Równie jak bezogonowe
Są odbiciem Jego chwały.
A tu, w dole — lądy, morza
Są potęgi Jego echem,
I stworzenie tutaj każde
Wielbi Jego miłosierdzie.
I najmniejsza nawet weszka,
Co w pielgrzyma siwéj brodzie
Ziemską podróż swą odbywa,
Głosi chwałę Przedwiecznego...
W górze, pod gwiaździstym sklepem,
Na królewskim, złotym tronie,
Władnąc światem, w majestacie
Siedzi niedźwiedź lodowaty.
Nieskalana, śnieżno-biała
Skóra jego, a na głowie
Ma koronę dyamentową,
Co oświeca niebo całe...
Jego lica — słońc harmonia,
A myśl jego — czyn milczący.
Skinie berłem — i wnet oto

Sfery światów śpiéwać poczną.
U nóg jego siedzą błogo
Świątobliwe ojców cienie,
Które tu cierpiały zbożnie,
Dzierżąc palmy w świętych łapach;
Czasem skoczy nagle który,
Skoczy drugi, jak natchniony
Duchem Świętym, i zawiodą
Uroczysty tan wieczności.
Tan to, w którym promień łaski
Wzmaga talent przyrodzony,
W którym dusza uniesiona
Z własnéj skóry chce wyskoczyć!
Czyż dostąpię ja, niegodny,
W tém zbawieniu Pańskiém cząstki?
Czy z padołu płaczu przejdę
Do radości wiecznéj raju?
I czy będę, w uniesieniu,
Pod gwiaździstych sfer namiotem,
W wiecznéj gloryi, z palmą w łapie,
Przed najwyższym tańczył Panem?”




Rozdział IX.

Jak szkarłatny język, który
Czarny książę Freiligrath’a
W nienawiści i pogardzie
Z czarnéj paszczy swéj wysuwa, —
Tak wszedł księżyc z za obłoków.

W dali kędyś wodospady
Huczą pieśni swe bezsenne,
Budząc cichy świat uśpiony.
Atta Troll na szczycie stoi,
Na samotnéj skały szczycie,
I samotny ryczy nocą
Na przepaście, na głębiny: —
„Tak! Ja-m niedźwiedź! Niedźwiedź jestem,
Jestem ten, którego zwiecie
To maruchą, to kudłaczem,
Misiem i smorgońskim klocem.
Tak! Ja-m niedźwiedź! Niedźwiedź jestem!
Jestem ową bestyą dziką,
Jestem skoczkiem waszym nędznym,
Pośmiéwiskiem waszéj ciżby,
Tarczą, w którą dowcip strzela!
Tak, ja jestem tą potworą,
Którą wasze dzieci straszą,
Grymaszące ludzkie dzieci.
Tak, ja jestem tém straszydłem
Z opowieści nianiek waszych!
Obwołuję to rozgłośnie
Na ten cały nędzny świat!
Słuchaj, ziemio! Ja-m jest niedźwiedź!
Rodu mego się nie wstydzę!
Taki-m dumny, jakby dziadem
Był mi Mojżesz Mendelsohn!“




Rozdział X.

Dwie postacie mroczne, dzikie,
Na czworakach kroczą dumnie
O północy, drogę sobie
Czyniąc wpośród jodeł gęstwy.
Jest to Atta Troll wraz z synem,
Młodym owym jednouchem.
Gdzie zmierzch leśny wskróś przeświéca,
Przy ofiarnym głazie stają:
„Ten głaz” — mruczy ojciec stary —
Jest to ołtarz, gdzie druidy,
W dniach ciemnoty i przesądu,
Poświęcali krew ofiarną.
O, nieszczęsne zaślepienie!
Kiedy myślę o tém, włosy
Dębem stają mi na grzbiecie.
Na cześć Boga krew przeléwać!
Dziś już czasy oświéceńsze.
Nie zabija już brat brata
Z dzikiéj jakiejś gorliwości
O niebieskie zyski swoje.
Nie; już niéma takich szaleństw,
Ani rojeń fantastycznych.
Korzyść ziemska, samolubstwo —
To dziś ludzi pcha do mordów.
Dziś za dobra ziemskie człowiek
Chwyta jeden przez drugiego.
W tym rabunku nieustannym

Każdy kradnie sam dla siebie
I dziedzictwo wszystkim wspólne
Każdy swoim mieni łupem,
I o prawie posiadania,
O własności księgi pisze...
Własność! prawo posiadania!
Co za fałsz! Co za złodziejstwo!
Taki podstęp głupi, nędzny,
Człowiek tylko mógł wymyśléć.
Nam przyroda nie oddała
Nic na własność. Bez kieszeni,
Bez kieszeni w naszych futrach
Wszyscy na świat się rodzimy.
Żaden, synu, z nas, niedźwiedzi,
Nie ma mieszków przyrodzonych,
Żeby w sierści swéj kudłatéj
Ukryć kradzież i zataić.
Człowiek tylko, wąż ten gładki,
Co się w cudzą wełnę stroi,
Ten wié dobrze, jak foremnie
Zaopatrzyć się w kieszenie.
Kieszeń! Ona — tak potworną,
Jak i prawo posiadania,
Jak i własność! Wszyscy ludzie
To złodzieje kieszonkowi!
O! jakże ich nienawidzę!
Ty, ty, dziedzic mego ducha,
Przysiąż mi na tym ołtarzu
Nienawidziéć rodzaj ludzki.
Bądź śmiertelnym wrogiem chciwców
I ciemięzców aż do śmierci...
Przysiąż! przysiąż mi to, synu!”

Młodzian przysiągł, tak, jak niegdyś
Przysiągł Hannibal; a księżyc
Świécił na ofiarny kamień
I na obu mizantropów. —

........

Późniéj może się dowiémy,
Jak dotrzymał niedźwiedź słowa
Swéj przysięgi. Lutnia moja
Nowe epos mu poświęci.
Co zaś tycze się starego,
Zostawimy go na stronie,
By go późniéj znowu spotkać
I na pewno kulką trafić.
Śledcze akta twojéj sprawy,
Niecny zdrajco ty ludzkości,
Zamykają się na dzisiaj.
Jutro wyrok twój zapadnie.




Rozdział XI.

Jak uśpione bajadery
Stoją góry ciche, senne,
W białych z lekkiéj mgły zasłonach,
Poruszanych wiatrem rannym.
Lecz nie długo się rozjaśnią,

Gdy bóg słońca zstąpi na nie,
I zasłony te z nich zdejmie,
I oświéci piękność nagą.
W taki wczesny, mglisty ranek
Wybraliśmy się z Laskarem
Na niedźwiedzie. O południu
Przebyliśmy Pont d’Espagne;
Tak się most nazywa, który
Wiąże Francyi kraj z Hiszpanią,
Z krajem owych barbarzyńców,
Co lat tysiąc wstecz zostali.
Cały tysiąc lat! Pomyślcie!
W nowoczesnych dni kulturze
Wschodni moi barbarzyńcy
O sto tylko się spóźniają!
Gniéwny, prawie zły, rzuciłem
Błogi grunt francuzkiéj ziemi,
Téj ojczyzny wolnych duchów,
A i pięknych kobiét także.
Coś w połowie mostu siedział
Biédny Hiszpan; głodna nędza
Wyziérała mu z łachmanów
I z zapadłych, czarnych oczu.
Jakiéjś staréj mandoliny
Wyschłą ręką szczypał struny
I dobywał wtór fałszywy
Z swojéj staréj, zwiędłéj piersi.
Czasem nizko się pochylał
Nad przepaścią z cichym śmiéchem
I poczynał grać zaciekle,
Grać i śpiéwać w takie słowa: —

„W mojém sercu stolik złoty,
Przy stoliku małym, złotym
Stoją cztéry złote krzesła,
A na krzesłach siedzą damy.
Cztéry damy. Złote strzały
Lśnią w warkoczach; damy grają,
W karty grają, lecz wygrywa
Jedna tylko donna Klara.
Gra i śmiéje się zalotnie...
Ach, w mém sercu, donno Klaro,
Ty wygrywać zawsze będziesz,
Bo wszak twoim tryumf każdy!” —
Idąc tedy daléj, rzekłem
Sam do siebie: — Rzecz szczególna!
Między Francyą i Hiszpanią,
Ot, szaleństwo siedzi, śpiéwa.
Jest-że waryat ten obrazem
Wspólnych myśli obu krain?
Czy téż jest własnego kraju
Tytułową śmiészną kartą? —
Zmrok był, gdyśmy wreszcie doszli
Do posady opłakanéj,
Kędy Ollea-Potrida
Z brudnéj się kurzyła misy.
Tam to jadłem i Garbanzos,
Ciężkie, jak z ołowiu kule,
I niestrawne nawet Niemcom,
Co na kluskach rosną z dziecka.
A w pobliżu kuchni łóżko
Stało, jakby opieprzone
Przez robactwo. Ach, te pluskwy!
To największy wróg człowieka!

Gorszą, niźli gniéw tysiąca
Słoniów, jest nieprzyjaźń jednéj,
Tylko jednéj małéj pluskwy,
Co po łóżku twojém łazi,
A ty musisz dać się kąsać,
Bobyś trafił gorzéj jeszcze,
Gdybyś zgniótł ją... Woń zabójcza
Dręczyłaby cię do rana...
Tak! Na ziemi najstraszliwszą
Walką — walka z tém robactwem,
Co wojuje wonią własną,
Walka nocna z jedną pluskwą!




Rozdział XII.

Jak téż kłamią ci poeci,
Nawet najumiarkowańsi!
Mówią oto, że natura
Jest świątynią wielką Boga,
Jest świątynią, któréj cuda
Obwieszczają Stwórcy chwałę,
W któréj słońce, księżyc, gwiazdy
Wiszą jak u stropu lampy.
Niech-że i tak, dobrzy ludzie!
Lecz, przyznajcie, że w świątyni
Téj są schody niezbyt świetne,
Diablo nawet nędzne schody!
Piąć się w górę, z góry schodzić,
Drapać na szczyt i przesadzać
Skał szczeliny — to mnie męczy
I na duszy, i na ciele.

Obok mnie Laskaro kroczy,
Blady, długi, jak gromnica.
Ni w nim słowa, ni uśmiéchu,
Syn to zmarły czarownicy;
Tak jest, zmarły dawno człowiek,
Bardzo dawno! Przecież matki
Czarnoksięzki wpływ, Uraki,
Pozór życia mu nadaje.
Ach! przeklęte stopnie chramu! —
Żem, po dzikich tych przepaściach
Włócząc się, nie skręcił karku,
To mi do dziś nie pojęte.
Wodospady plują w oczy,
Wiatr biczuje sosny czarne.
Co za jęk! Chmurzyska ciężkie
Wloką się! Fatalna pora.
W małéj chatce, u rybaka,
Przy jeziorze Lac-de-Gobe,
Znaleźliśmy dach nad głową
I forelle srébrno-płetwe.
W wielkiém krześle nawpół leżał
Rybak stary, siwy, chory,
A dwie piękne siostrzenice
Przy nim, jakby dwa anioły.
Nieco grube i flamandzkie
Były to anioły, jakby
Z ram uciekły Rubensowi:
Jasne włosy, jasne oczy,
Dołki dwa w różowych licach,
Zkąd zalotność czyha skrycie,
A postawy silne, świéże
Budzą żądzę i obawę.

Najśliczniejsze te stworzenia
Były z sobą w ważnym sporze,
Jaki napój dać stryjowi,
Aby mu powrócić strawność...
Jedna daje mu czareczkę
Z naparzonym kwiatem lipy,
Druga wciska mu do ręki
Szklankę leków rumiankowych. —
„Precz mi z jedném, jak i z drugiém!” —
Woła stary niecierpliwie. —
„Wina dajcie! Niechaj gości
Godnym ich uraczę trunkiem.” —
Było-ż to istotnie wino
To, co piłem w Lac-de-Gobe,
Tego nie wiem; lecz w Brunświku
Wziąłbym lurę tę za Mummę[1].
Łagiew była z czarnéj skóry
Kozła i woniała przednio.
Jednak starzec pił z niéj chciwie,
Aż ozdrowiał, aż odmłodniał.
Pijąc, prawił nam powieści
O bandytach, przemytnikach,
Którzy tu na wolnéj stopie
W pirenejskich lasach żyją.
Znał on także stare dzieje,
Stare baśnie fantastyczne
O olbrzymów wielkich bojach
Z niedźwiedziami dawnych czasów.
Te olbrzymy i niedźwiedzie

Bojowały niegdyś z sobą
O królestwo gór i dolin,
Nim w nich człowiek się osiedlił.
Lecz z przybyciem człeka pierzchły
Olbrzymiska z téj krainy,
Bowiem w takich wielkich głowach
Mózgu mało jest na podziw.
Powiadają — cała kupa,
Kiedy przyszła raz nad morze
I ujrzała, jak się w fali
Błękit nieba załamuje,
Uwierzyła, że to niebo,
I rzuciwszy się w nie hurmem —
W miłosierdzie Boże ufna —
Zatonęła co do nogi.
Co zaś tyczé się niedźwiedzi,
To ich ród zanika w górach,
Wciąż tępiony bezlitośnie
Przez zdobywcze, ludzkie plemię. —
„Tak to jedni” — mówił stary —
„Miejsce drugim, robić muszą.
A po ludzkich rządach przyszło
Panowanie karłów w górach.
Mądry to był ten ród karli,
W skalnych głębiach zamieszkały
I kujący kilofami
W szczérém srébrze, w szczérém złocie.
Oj! widziałem ja ich nieraz
Po księżyca nowiu jasnym,
Kiedy z szczelin wytkną głowy.
I strach jakiś brał mnie za łeb,
Strach przed złota ich potęgą

I przed głupstwem naszych wnuków,
Co gotowi w morze skoczyć,
Gdy w niém niebo kto pokaże!”




Rozdział XIII.

W czarnéj, dzikiéj skał kotlinie
Śpi jeziora głębia czarna.
Smętne gwiazdy patrzą z nieba,
Patrzą z nieba w noc i w ciszę.
Noc i cisza. Plusk dwu wioseł
Szemrze dziwnie tajemniczo;
Płynie czółno, a u steru
Stoi piękne dziéwczę hoże.
Płyniem raźno. Wśród ciemności
Błyśnie czasem gibkie ramię,
Ramię nagie, srébrno-białe,
Błysną czasem modre oczy.
Obok mnie Laskaro siedzi,
Jak zazwyczaj, blady, niemy,
A mnie w mózgu myśl świdruje,
Czy on jeden jest umarłym?
Czy już może i ja także
Płynę oto ku wieczności,
W téj widmowéj czarnéj łodzi,
Przez królestwo chłodne cienia? —
Może czarne to jezioro —
To styksowe wody smętne,

A służebne Prozerpiny
Miast Charona nas uwożą?
Nie, nie! Jeszcze nie umarłem!
Nie zagasłem! W mojéj duszy
Pali, żarzy się i tryska
Żywy płomień mego życia!
Te dziewczęta, które wiosłem
Raźno pluszczą, i ta woda,
Woda, którą w jasnych kroplach
Otrząsają na mnie z śmiéchem,
Te wiosenne, świéże twarze, —
Nic nie mają widmowego
I, choć może rodem z piekła,
Nie są w służbie Prozerpiny!
Aby całkiem się upewnić,
Że w nich niéma nic z za świata,
I o własnéj żywotności
Dotykalnie się przekonać,
Przycisnąłem nagle usta
Do różowéj, ślicznéj twarzy,
Ten logiczny czyniąc wniosek:
Tak, całuję — a więc żyję!
Lecz u brzegu znów musiałem
Dobre dusze ucałować,
Gdyż jedynie w téj monecie
Chciały przyjąć swą zapłatę.




Rozdział XIV.

Z słonecznego tła się śmieją
Fijołkowe górskie szczyty,
A na stoku, gniazdo ptasie,
Przylepiona wioska biała.
Puste było gniazdo owo:
Stare ptaki wyleciały,
I znalazłem tylko młode,
Którym jeszcze pierza brakło.
Drobne chłopcy i dziéwczątka,
Zakutane w chusty krasne
W samym środku białéj wioski
Odprawiały swe wesele.
Obcy przybysz ich nie spłoszył.
I wnet oto zakochany
Mysi królik patetycznie
Kląkł przed córą króla kotów.
Biédny książę! Gdy poślubisz
Ową piękną, mruczéć zacznie
I zadławi cię, igrając...
A gdy zdechnie mysz — skończone! —
Cały dzień mi przeszedł boży
Na gawędce poufałéj
Z dziatwą, co koniecznie chciała
Wiedziéć, kto ja — i co robię? —
„Druhy moje” — rzekłem. — „Niemcy
Zwie się kraj, gdziem się urodził,
A niedźwiedzi jest tam mnogość,
A ja wśród nich byłem łowcem.

Niejednemu wyciągnąłem
Kudły wyżéj jego uszu,
Choć i mnie się przytrafiało
Być głaśniętym przez maruchę.
Lecz z kudłatą ową zgrają
Drzéć się co dzień i uganiać
W drogiéj méj ojczyźnie, przyznam,
Że dojadło mi już srodze.
Więc przybyłem tutaj oto,
By robotę znaléźć inną:
Chętnie wziąłbym się za bary
Z waszym wielkim Atta Trollem.
To przeciwnik jest szlachetny
I mnie godny. Ach! tam, w Niemczech,
Prowadziłem boje takie,
Żem się wstydził w nich zwycięstwa!” —
Kiedym z dziatwą się rozstawał,
Tańczył drobiazg ten koło mnie
I głosikiem cienkim śpiéwał:
„Girofflino! Girofflette!”
A najmłodsze w wielkiéj chuście,
Drobnym kroczkiem szło przede mnie
I dygnęło dwa, trzy razy,
Piszcząc cienkim swoim głoskiem:

„A jak spotkam króla pana,
Kłaniam mu się do kolana,
Jak królowę spotkam panią,
To trzy razy dygam za nią.
A jak diabła rogatego,
Cztéry dygi mam dla niego,
Girofflino, Girofflette!”


„Girofflino — Girofflette!”
Odpowiedział chór i raźno
Tańczył kołem u nóg moich
Swój kolisty śpiéw i taniec.
A gdym schodził z gór w doliny,
W cichém się powietrzu niosły
Głoski cienkie jak pisk ptasząt:
„Girofflino, Girofflette!”




Rozdział XV.

Te olbrzymie skał odłamy,
Nieforemne i zwietrzałe,
Patrzą na mnie jak potwory
Skamieniałe dawnych wieków.
Dziwna! Szare owe chmury,
Co tam ciągną po nade mną,
Zdają mi się być odbiciem
Tych kamiennych dzikich kształtów.
W dali huczą wodospady,
Wicher w jamach świszczy, wyje,
Szum i łoskot idą w koło,
Jak rozpaczne krzyki, jęki.
Coraz dziksza tu samotność!
Czarne kruki tylko siedzą
Na zwichrzonych czubach sosen
I machają krzywém skrzydłem.
Obok mnie, milczący, blady,
Kroczy mój Laskaro; przy nim

Ja wyglądam, jak szaleństwo,
Które śmierci towarzyszy.
Szpetnie pusta okolica!
Czy przekleństwo ciąży nad nią?
Zda się, krew na pniu spostrzegam
Karłowatéj jodły czarnéj.
Jodła ta przy chacie stérczy,
Co się kryje zawstydzona,
Przez pół w ziemię; błagająco,
Trwożnie patrzy dach słomiany.
Mieszkańcami owéj chaty
Są Kagoty, szczęty marne
Prastarego gór plemienia,
Które w cieniu tu wymiéra.
W sercach prawych Baskijczyków
Dziś się jeszcze tli nienawiść
Do Kagotów. Smętne resztki
Smętnych czasów fanatyzmu.
W starych Basków starym tumie[2]
Jest żelazna furtka nizka.
Było to, jak prawi kustosz,
Wejście dla Kagotów nędznych.
Im wzbronione były niegdyś
Wielkie drzwi kościelnéj nawy,
Więc się tędy do świątyni
Przekradali jak złodzieje.
Tam, na nizkim owym stołku,
Siedział, żebrząc Kagot stary,
Zdala, jak zapowietrzony,

Od gromady bab i dziadów.
Ale oto światło wieku
Zapłonęło, jak pochodnia,
Rozpraszając w kątach nawy
Stare cienie średniowieczne! —
U drzwi został się Laskaro,
Kiedym wszedł do nędznéj chaty,
By Kagota, co w niéj mieszkał,
Dłoń uścisnąć po bratersku.
I złożyłem pocałunek
Na dziécięcia jego czole,
Które ssało pierś matczyną,
Niby cienki, chory pająk.




Rozdział XVI.

Kiedy patrzysz z oddalenia,
To gór czuby tak się błyszczą
Łuną złota i purpury,
Jak królewskie słońca trony.
Ale zblizka czar ten znika.
Przepych gór, jak każda wielkość
Ziemska, zdala tylko łudzi
Zwodniczemi światła blaski.
To, co brałeś za purpurę,
Śniegiem tylko jest i lodem,
Nędznym śniegiem, co na szczytach
Leży w martwéj swéj głuchocie.
Idę wyżéj, słyszę głosy

I skrzypiące skargi słyszę.
To ów śniég przed wichrem górskim
Na swą nędzę tak narzeka. —
„O! jak wolno” — wzdycha — „płyną
W tym bezmiarze smętne chwile
I godziny te bez końca,
Co wiecznością są zamarłą!
O! ja nędzarz! Czemuż raczéj,
Zamiast na te głuche szczyty,
Nie zleciałem na dolinę,
Na dolinę ukwieconą?
Byłbym stopniał w strumyk świéży
I popłynął, szemrząc, wioską;
Najpiękniejsze dziéwczę we mnie
Liczko myłoby śmiejące...
I do morza bym dopłynął,
I zaklęty w perłę białą —
Kto wié — może bym téż kiedy
Na królewskiéj lśnił koronie.”
Na to ja — te słysząc mowy. —
„Miły śniegu! bardzo wątpię,
Aby cię w dolinie cichéj
Taki świetny los miał spotkać.
Pociesz się! Nie wszystkim dano
W jasne perły się zamieniać.
Tybyś może w rynsztok spłynął
I zwyczajném błotem został!”
A gdym te i tym podobne
Z śniegiem owym miał rozmowy,
Huknął strzał. Z powietrznych wyżyn
Spadł brunatny, wielki jastrząb.
Był to drobny żart Laskara,

Ot, łowiecki żarcik. Przecież
On sam martwy stał i tylko
Strzelba w ręku mu dymiła.
Potém, milcząc, wyrwał pióro
Z skrzydła ptaka; milcząc, zatknął
Za kapelusz pióro owo
I szedł, milcząc, w dalszą drogę.
Dziwny, dziwny był to widok,
Kiedy jego cień wraz z piórem,
Na płaszczyźnie śniéżnéj, czarny,
Wydłużony się poruszał.




Rozdział XVII.

Jest dolina wązka, długa,
Drogą duchów się nazywa.
Nagie skały sterczą z boków,
Kradnąc światło dnia i słońca.
Pod urwistym zrębem głazu
Stoi w jarze, jak wideta,
Mały domek czarownicy;
Podążyłem tam z Laskarem.
Tam on z matką miał naradę
W najtajniejszych znaków mowie,
Jakby znaléźć Atta Trolla,
Na strzał zwabić i zastrzelić.
Bo już trop my jego zeszli,
Wyśledzili, i już nie mógł
Ujść przed nami. Policzone

Są dni twoje, Atta Trollu!
Czy ta stara, ta Uraka,
Była w rzeczy czarownicą,
Tak jak o tém szły posłuchy
Między ludem w Pirenejach,
Za to głowy dać — nie daję.
Ja wiem tylko to, że miała
Minę bardzo podejrzaną
I złowrogie oczy krwawe,
Oczy bardzo podejrzane.
Słychać było téż, że kiedy
Obróciła je na krowę,
Wysychało wymię z mléka.
Zapewniano również, jako
Szorstkiéj dłoni swéj dotknięciem
Zabijała tłuste wieprze,
Ba! i wołu najzdrowszego.
Była nawet raz skarżona
O podobne przewinienia
Przed wielmożnym sędzią; ale
Sędzia był wolteryaninem
I dziécięciem płochém wieku,
Bez przekonań i bez wiary;
Więc szyderczo i sceptycznie
Wyśmiał kumów i kumoszki.
Urzędownie miała baba
Swe rzemiosło, tak, jak każdy;
Handlowała górskiém zielem
I wypchaném ptactwem dzikiém.
Pełną była jéj chatynka
Tego kramu; woń dusząca
Szła z ziół zwiędłych i z korzeni,

I z martwego ptactwa w pierzu.
Była tam kolekcya cała
Rudych sępów i jastrzębi,
Rozpostartych jak do lotu,
Każdy z wielkim, ciężkim dziobem.
Nie wiem, czy to woń szaleju
Uderzyła mi do głowy,
Lecz mi było jakoś dziwnie,
Kiedym patrzał na te ptaki.
Zdało mi się, że to wrogi
Czarownicy, złą jéj sztuką
Uwięzione w ptasim kształcie,
Muszą tutaj stać wypchane.
Tak patrzyły na mnie bystro,
Tak boleśnie, natarczywie,
Czasem nawet krągłe oczy
Obracały w wiedźmy stronę.
Lecz Uraka, obok syna
Przy kominie pochylona
Nad czerwonym ognia żarem,
Lała ołów, kule lała.
Były to wyroczne kule,
Atta-Troll miał od nich zginąć.
Jakże krwawo pełza płomień
Po obliczu czarownicy,
Gdy porusza wargą zwiędłą,
Zwiędłą wargą swą, bez głosu,
Szepcząc ciche zaklinania
I czarując lane kule...
Czasem śmieje się bezdźwięcznie
I na syna kiwa, mruga.
Lecz ten pełni swą powinność,

Jak śmierć martwy i milczący.
Odurzony tchem téj izby
Chciałem wiew pochwycić świéży
I, ku oknu się zbliżywszy,
W oddalony jar spojrzałem.
Com tam widział w ową chwilę,
W tę północną duchów porę,
To wam powiem pięknie, wiernie
W tym rozdziale, co nastąpi.




Rozdział XVIII.

A było to czasu pełni,
W noc widmową, świętojańską,
Kiedy dzikie łowy duchów
Przeciągają po nad ziemią.
Z drobnéj szybki u okienka,
Z czarownicy staréj gniazda,
Mogłem widziéć jakby we dnie,
Całą straszną kawalkatę.
Miejsce miałem wyjątkowe
Do takiego widowiska.
Pełném okiem mogłem patrzéć
Na upiorów dzikie harce.
Trzask z batogów, hejże! hasa!
Rżenie koni, sfór szczekanie,
Rogi, trąbki, głośne śmiéchy,
Na tysiące ech rozbite!
Po powietrzu, niby w kniei,

W przeraźliwym gonie sadzą
Dziki, sarny i jelenie,
A za niemi łowców chmara.
Łowcy różnych sfer, narodów,
Różnych czasów i rynsztunków.
Przy Nemrodzie assyryjskim
Karol pędzi w cwał Dziesiąty.
Bok w bok sadzą konie białe,
A tuż przy nich biegnie pieszo
Pikier z swoim kordelasem,
Z pochodniami gibkie pazie.
I niejeden w tym orszaku
Zda mi się być dobrze znanym:
Ten, ot, w złotéj, cennéj zbroi
Nie byłżeby to król Artur?
A ów Duńczyk, messer Ogier,
Czyż to nie on ma zielony
Pancerz z blachy szmelcowanéj,
W którym żabie jest podobny?
Widzę także wodzów myśli
W tym orszaku widm goniących,
Oto-m poznał cię, Wolfgangu,
Po pogodnym oka blasku.
Hengstenberg cię wyklął, mistrzu,
I nie możesz spać dziś w grobie,
Lecz z pogańskim korowodem
Za uciechą życia pędzisz.
Oto-m poznał po uśmiéchu
Nieśmiertelnych ust — Williama!
Niegdyś go przeklęli święci
Purytanie... I ten grzésznik
Musi pędzić w dzikim harcu

Na rumaku swoim czarnym.
Przy nim osioł galopuje,
A na ośle... Wielkie nieba!..
Po zawiędłéj, tępéj twarzy,
Po szlafmycy bawełnianéj
I po drżeniu własnéj duszy —
Poznałem cię, druhu, Hornie!
Za komentarz do Szekspira
Musisz teraz, musisz, stary,
W wydłużonéj swéj szlafmycy
I po śmierci pędzić za nim.
Ach! mój słodki Franz w tym cwale!
On, co ledwo śmiał się ruszać,
On, co tylko przy kolacyi,
Albo w łóżku się poruszał!
Co powiedzą na to, proszę,
Stare panny, co go znały
Takim cichym, gdy usłyszą,
Że Franz Horn jest dzikim łowcem!
Jedzie, a gdy w galop wpadnie,
Wielki William patrzy drwiąco,
Jak ten biédny komentator
Poci się na swoim ośle,
Jak, bezwładnie i kurczowo
Siedząc w siodle kłapoucha,
Żyw czy martwy, zawsze wiernie
Swego trzyma się autora.
A i damy téż widziałem
W dzikim duchów korowodzie,
A szczególnie piękne nimfy
O wysmukłych, gibkich ciałach.
W olimpijskiéj swéj nagości,

Jak mąż, konia dosiadały,
I włos tylko długi, złoty,
Płaszcze dawał im powiéwne.
Po nad czołem miały wieńce,
Ciała wdzięcznie w tył podane,
I pędziły tak galopem,
Całe w blaskach księżycowych.
Obok nich widziałem także,
Jak przypięty kwiat na siodle,
Piękne, młode amazonki
Z sokołami na ramionach.
Po za niemi, jak parodya,
Na wychudłych Rosynantach,
Mknął cudaczny dziéw korowód,
Komedyancko postrojonych;
Minki miały dziwnie wdzięczne,
Chociaż nieco wyuzdane,
A krzyk, śmiéch szalony buchał
Z ustek ich wymalowanych.
O! jak grzmiąco niosły echa
Rogi łowców, śmiéchy, wrzaski,
Rżenie koni, psów szczekanie,
Trzask batogów... Hejże! Hasa!




Rozdział XIX.

Lecz ze wszystkich najpiękniejsze
W samym środku łowców pędzą
Trzy postacie. Nie zapomnę

Nigdy zjawisk tych dziewiczych.
Piérwsza miała nów u czoła —
I tę łatwo poznać było.
Harda, czysta, posągowa,
Jedzie wielka łowów ksieni.
Jéj tunika do połowy
Kryje piersi, biodra kryje,
A pochodni blask i księżyc
Ślizga się po członkach białych.
Jak z marmuru białe lica,
I jak mundur zimna cała.
Straszną była dumna bladość
Tych surowych, boskich rysów.
Przecież w czarnych jéj źrenicach
Gorzał jakiś blask namiętny,
Jakiś słodki ogień, który
Duszę ślepił i pożérał.
Jakże inną ta Dyana
Od bogini téj okrutnéj,
Co, w jelenia zamieniwszy,
Psami szczuła Akteona!
Czyżby teraz za tę winę
W wyuzdaném łowców gronie,
Jak zwyczajny upiór ziemski,
Pędzić miała w noc miesięczną?
Późno, ale tém gwałtowniéj
Płomień żądzy w niéj się zbudził —
I dziś pali się w jéj oku,
Jak prawdziwy żar piekielny.
Dziś nagradza czas stracony,
Kiedy każdy mąż — był bogiem,
I być może, iż ilością

Jakość sobie zastępuje.
Obok niéj jechała piękna,
Któréj rysy, mniéj helleńsko
Wyrzeźbione, promieniały
Wdziękiem Celtów pokolenia.
Była to Abunda, wieszczka,
Którą łatwo rozpoznałem
Po prześlicznych, świéżych ustach,
Po serdecznym, srébrnym śmiéchu.
Twarz jéj zdrowa i różana,
Jak obrazek mistrza Greuze’a,
Wpół otwarte ust serduszko
I urocze ząbki białe.
Ta błękitną miała szatę,
Którą wiatr rozwiéwał wolny.
Nawet we śnie najpiękniejszym
Nie widziałem takich ramion.
Mało brakło, abym skoczył
Tak wprost z okna ją całować.
A byłby to drogi całus,
Bobym kark na pewno skręcił.
Ach! jak głośno, jak serdecznie
Śmiałaby się, gdybym upadł
W przepaść, u jéj stóp, skrwawiony...
Ach! jak dobrze znam śmiéch taki!
Lecz ta trzecia postać cudna,
Co do głębi serce wzrusza,
Czy to także piekielnica,
Jak te dwie, co obok jadą?
Szatan-że to jest czy anioł?
Nie wiem, i nikt pewno nie wié,
Gdzie w kobiécie się zaczyna

Szatan, a gdzie anioł kończy.
Na namiętnie bladéj twarzy
Leżą wszystkie czary Wschodu.
Droga szata przypomina
Złotą baśń Szeherezady,
Usta słodkie — jak granaty,
Przygarbiony lekko nosek,
A wysmukła, wiotka postać —
Jak oazy palma drżąca.
Wielbłąd pod jéj siodłem kroczy,
A wędzidło jego złote
Dwóch Murzynów dzierży pieszych,
Po księżniczki obu stronach.
Tak, księżniczką była prawą,
Judei królową była
Piękna owa Herodyada,
Co pragnęła głowy Jana.
Dziś, za udział w krwawym czynie
Potępiona, błądzić musi
Jako widmo w dzikich łowach
Do dnia sądu ostatniego.
W obu rękach zawsze niesie
Misę z ową ściętą głową
I całuje usta martwe,
I z tkliwością patrzy na nią.
Ach! kochała kiedyś Jana —
I, choć o tém biblia milczy,
Między ludem dotąd żyje
Wieść o krwawéj téj miłości.
Bez kochania któżby pojął
Gust szczególny owéj damy?
Czyż kobiéta może żądać

Obojętnéj męzkiéj głowy?
Była może zadąsana
I kazała ściąć miłego;
Lecz na misie gdy ujrzała
Ukochaną głowę martwą,
Wpadła w płacz i w obłąkanie
I w miłosnym szale zmarła.
(Szał miłosny — pleonazmus!
Sama miłość jest już szałem.)
Dziś, gdy wstaje o północy,
Bierze — jak-em już powiedział —
Głowę krwawą z krwawą misą
I, jak gdyby w szale pieszczot,
Ciska ją wysoko w górę,
Śmiejąc się dziécięcym śmiéchem,
I napowrót chwyta w dłonie,
Niby piłkę wśród igraszki.
A gdy blizko mnie już była,
Spojrzy na mnie, główkę skłoni
Tak zalotnie, tak uroczo,
Że mi dreszcz po sercu przeszedł. —
Trzykroć jechał i powracał
Orszak dzikich łowców; trzykroć
W swym przelocie mnie pozdrawia
Wdzięczne widmo Herodyady.
A gdy wszystko się rozwiało,
Gdy przegrzmiały rogów echa,
W mózgu mi, jak szruba złota,
Pozdrowienie to wierciło.
I noc całą, aż do rana,
Przewracałem się na sianie,
Gdyż w Uraki chatce niéma

Pierzyn, ani materacy.
I myślałem: co téż może
Znaczyć owo pozdrowienie?
Czemu ty tak tkliwie na mnie
Spoglądałaś, Herodyado?




Rozdział XX.

Słońce wstaje! złote strzały
Biją w mgliste chmurki białe,
Co się krwawią, jak zranione,
I znikają w jasnym blasku.
Bój zwycięztwem się zakończył,
A dzień, jasny tryumfator,
W swéj promiennéj chwale wstąpił
Na kark szczytów ujarzmionych.
Zaćwiérkało raźnie ptactwo
Z gniazd ukrytych wśród zieleni,
I z ziół górskich poszły wonie,
Jakby żywy oddech jaru.
O najpiérwszym zorzy brzasku
Z gór zeszliśmy na doliny,
A gdy dzielny mój Laskaro
Niedźwiedziego szukał tropu,
Ja myślami chciałem zabić
Czas; lecz przyznam, że myślenie
Jakoś w końcu mnie znużyło,
Zasmuciło nawet trochę.
A więc smutny i znużony
Na mchy miękkie padłem w jarze,

Pod tym czarnym wielkim świérkiem,
U którego źródło biło.
I tak mnie te szumy szklane,
Te szelesty, te szeptania
Rozmarzyły, że i myśli
I myślenie mnie odeszło.
Nagle zdjęła mnie tęsknota
Za snem, śmiercią i za szałem,
I za temi łowczyniami,
Które-m widział w dzikim gonie.
O! wy cudne, nocne mary,
Które słońca wschód rozprasza!
Mówcie, gdzie znikacie, mgliste?
We dnie przebywacie kędy?
Pod zwaliska starych świątyń,
Na romańskich brzegach cichych,
Chroni się Dyana biała
Przed Chrystusem i przed krzyżem.
Tylko o północnéj dobie
Śmié wychylać się z ukrycia.
Wtedy cieszy się i marzy
O pogańskich pięknych czasach.
I Abunda, wróżka cudna,
Lęka się Nazarejczyka
I dzień cały spędza w państwie
Niedostępném Awalunu.
Ta kraina jest ukryta
Gdzieś wśród cichéj mórz przestworzy,
Kędy tylko romantyka
Niesie baśni koń skrzydlaty.
Nigdy troska nie zarzuca
Tam kotwicy, ni parowiec

Pełny gapiów i filistrów,
Z których każdy fajkę kurzy.
Nigdy tam nie niosą echa
Jęków, dźwięków dzwonów naszych,
Owych bim-bam! bim-bam! smętnych,
Których wróżki nienawidzą.
Tam, w swobodzie niezmąconéj
I w wieczystéj kwitnąc wiośnie,
Mieszka pani jasnowłosa,
Wróżek królowa, Abunda.
Tam przechadza się z uśmiéchem
W cieniu wielkich słoneczników,
W uprzejmości pełném gronie,
Wśród rycerskich paladynów.
Ale ty, o Herodyado!
Powiédz, gdzieś ty?.. Ach wiem, wiem już!
Tyś umarła, a twe ciało
Leży u bram Jeruzalem.
Przez dzień cały śpisz snem śmierci
W marmurowym sarkofagu,
Północ budzi cię dopiéro,
Trzask batogów, hejże! hassa!..
Zrywasz się i na łów dziki
Z Dyaną pędzisz i Abundą
Wśród swobodnych łowców grona,
Którym krzyż i płacz obrzydły.
Co za dzielne towarzystwo!
O! gdybym to ja mógł nocą
Wśród was z wichrem się uganiać
Przy twym boku, Herodyado!
Boś ty jest najmilsza dla mnie!
Więcéj, niż boginię grecką,

Niż północy piękną wróżkę,
Kocham cię, Judei córo!
Tak! Ja kocham cię! Ja czuję
To po drżeniu mojéj duszy,
O, bądź moją! o, pokochaj
Ty mnie, piękna Herodyado!
O, pokochaj i bądź moją!
Rzuć tę krwawą, martwą głowę,
Wytrzyj misę, ja ci na nią
Dam smaczniejsze, żywe dania.
Ja-m się rodził na rycerza,
Jakiego ci właśnie trzeba.
Żeś umarła i przeklęta —
Co mi tam! Przesądów nie mam!
Wszak o mojém téż zbawieniu
Coś na dwoje babka wróży...
A czy-m jeszcze żyw? to o tém
I sam miéwam wątpliwości.
Więc chciéj wziąć mnie na rycerza,
Za cavaliere servente...
Będę nosił szal za tobą
I w czém tylko masz kochanie.
Każdéj nocy przy twym boku
W galop puszczę się na łowy
I śmiać będziem się, jak dzieci,
Z różnych moich głupstw i szaleństw.
Tak ci będę skracał chwile
Każdéj nocy. Dzień, co płoszy
Wszelką radość, dzień przesiedzę,
Płacząc na twym zimnym grobie.
Tak. Ja we dnie siądę, płacząc,
Na królewskich grobów progu,

Na mogile ukochanéj
U bram miasta Jeruzalem.
A Żyd stary, co tam przejdzie,
Będzie myślał, że ja płaczę
Nad Syonem tym zburzonym,
Nad zburzoną Jeruzalem!




Rozdział XXI.

Argonauci bez okrętu,
Co się w górach pieszo włóczym
Za niedźwiedzia lichą skórą,
Nie zdobywać nam run złotych!
Ach! jesteśmy biédne dyabły!
Bohatéry nowéj mody...
Żaden klasyk przyzwoity
Nie uwieczni nas w swém pieniu!
A cośmy użyli biédy!
Co, na przykład, za uléwa
Spadła na nas gdzieś na wiérchu,
Gdzie ni drzewa, ani fiakra!
Istny potop, chmur zerwanie!
Jakby z cebra — na łby lało.
Przysiądz mogę, że w Kolchidzie
Jazon nie zmokł tak ni razu.
Parasola! Parasola!
Trzydziestu i sześciu królów
Za parasol oddam jeden!
Wołam, a tu ciurkiem leje.

Na śmierć zbici, źli, jak licho,
Jak zmoczone pudle nocą —
Dowlekliśmy się z powrotem
Do domostwa czarownicy.
Przed płonącym jasno ogniem,
Przed kominem, wiédźma siedzi
I grubego mopsa czesze.
Spędziła go, gdyśmy weszli,
Aby się zatrudnić nami.
Przyrządziła mi posłanie.
Zdjęła ze mnie espardille,
Niewygodny ten strój nogi,
Potém jęła mnie rozbiérać.
Lecz gdy spodnie ściągać przyszło,
Myślałem, że z skórą zlézą,
Tak je dészcz przylepił wiernie.
Szlafrok! Szlafrok! Dam trzydziestu
Sześciu królów za ten szlafrok! —
Wołam, a z koszuli na mnie
Para idzie jakby z garnka.
Zębem w ząb szczękając, drżący,
Stałem chwilę przed kominem,
Potém jakby oczadzony,
Nieopodal padłem w siano.
Alem nie mógł zasnąć; oczy
Same mi się obracały
Do ogniska, kędy wiédźma,
Rozebrawszy syna swego,
Piastowała go na łonie.
Z boku służył mops otyły
I w jednéj z swych przednich łapek
Nader zręcznie garnczek trzymał.

Z garnczka brała czarownica
Tłuszcz czerwony i w pierś syna
Tłuszcz wciérała ten, i w lędźwie,
Gorączkowym szybkim ruchem.
A przy pracy téj mruczała
Przez nos starą jakąś piosnkę,
Kołysankę jakąś... Dziwnie
Trzeszczał przytém żar w kominie.
Jak trup — sztywny, jak trup — żółty
Leżał syn na matki łonie,
A śmiertelnie smutne oczy
Miał széroko otworzone.
Czy naprawdę to umarły —
I matczyna tylko miłość
Czarem mu, co noc, potężnym
Życie daje jednodniowe?
Dziwny, dziwny stan pół jawy,
W którym członki, jak z ołowiu
Odrętwiałe, ale zmysły
Gorączkowo czujne, bystre...
A tu wonie ziół aż duszą!
Tchu mi brakło. Więc myślałem,
Skąd ja znam już zapach taki?
Lecz myślałem nadaremnie.
A tu świszczy wiatr w kominie!
Były to jak gdyby skargi,
Jakby jęki dusz zaklętych,
Jakby znane jakieś głosy.
Lecz najsrożéj udręczony
Byłem przez wypchane ptaki,
Które u wezgłowia mego
Stały na drewnianéj półce.

Zwolna, zwolna poruszały
Ciężkie skrzydła i nade mną
Pochylały krzywe dzioby,
Właśnie jakby nosy ludzkie.
Ach! gdzież to ja nosy takie
Już widziałem? Czy w Hamburgu,
Czy w Frankfurtu gdzieś zaułkach?
Niby wiem coś, niby nie wiem...
Wreszcie całkiem mnie znużenie
Zwyciężyło, a na miejsce
Fantastycznych mar półjawy,
Przyszedł zdrowy sen krzepiący.
Śniłem, że w balową salę
Nagle izba się zmieniła,
W salę, wspartą na kolumnach,
Rozjaśnioną świéc tysiącem.
Niewidzialne muzykanty
Grały w niéj z Roberta dyabła
Ów grobowy mniszek taniec,
A jam zwolna się przechadzał.
Wtém, otwarły się podwoje,
Jak szérokie, i na salę
Uroczystym, wolnym krokiem
Weszli dosyć dziwni goście.
Same były to niedźwiedzie.
Każdy na dwóch łapach kroczył,
A pod rękę wiódł straszydło,
Zawinięte w całun biały.
Nagle dziwne owe pary
W walc puściły się szalony;
Był to widok — że choć umrzéć
I ze strachu i ze śmiéchu!

Ciężkim misiom trudno było
Dotrzymywać w tańcu kroku
Tym powietrznym marom białym,
Co się niosły jakby tchnienie.
Była to nieznośna męka
Dla tych biédnych grubych bestyj;
I wkrótce téż ich sapanie
Zagłuszyło orkiestr tony.
Nieraz, gdy na skręcie sali
Dwie na siebie pary wpadły,
Biédne widmo wzięło w plecy
Łbem niedźwiedzim albo łapą.
Nieraz téż w zawrocie tańca,
Mniéj uważny niedźwiedź zerwał
Biały całun i obnażył
Swéj tancerki głowę trupią.
Nagle wzmogła się muzyka,
Wrzasły trąby i cymbały,
Zagrzmiał bęben śpiesznym taktem —
I wszczęła się galopada.
Nie dośniłem już jéj końca,
Gdyż niezgrabny tancerz jeden
W sam nagniotek mnie udepnął.
Krzyk wydałem — ból mnie zbudził.




Rozdział XXII.

Feb w dorożce swéj słonecznéj,
Ćwicząc konie płomieniste,

Przebiegł prawie do połowy
Niebios, zwykłą swoją drogą,
Gdym ja jeszcze leżał w sianie,
Śniąc o widmach i niedźwiedziach,
Śmiésznie z sobą pomięszanych,
Jak dziwaczne arabeski.
O południu się zbudziłem.
Lecz sam tylko byłem w chacie;
Gospodyni i Laskaro
Do dnia wyszli już na łowy.
W izbie mops się gruby został
I przed ogniem przy kominie
Na dwóch łapach stał nad garnkiem
I drewnianą łyżkę trzymał.
Mops ten znał kuchenną sztukę;
Gdy zakipiał w garnku wrzątek,
Szybko mięszał go i łyżką
Szumowiny zbiérał wzdęte.
Cóż to? czy-m ja sam pod czarem?
Czy mi jeszcze gorączkowo
Głowa krąży? Ledwo wierzę
Własnym uszom! Mops ten gada!
Tak! On gada! Chociaż jego
Akcent jest akcentem szwabskim.
Jakby w myślach zatopiony,
Jakby senny, tak przemawia: —
„O! nieszczęsny ja poeta!
Na obczyźnie służyć muszę,
Służyć jako mops mizerny
I pilnować garnków wiédźmy.
Co za hańba! W naszych czasach
Czarownice! Jak tragiczna

Dola moja! Czuć po ludzku,
A być psem, być mopsem nędznym!
Obym był pozostał wierny
Naszéj swojskiéj, szwabskiéj szkole!
Ach! tam nie ma czarodziejów!
Nikt tam ludzi nie czaruje!
Obym wiernie był pozostał
Przy Karolu Mayer słodkim,
Przy ojczystéj myśli strawie,
Przy ojczystéj papce z mléka!
Dziś umiéram tu z tęsknoty!
I zaledwo widziéć mogę
Dym z kominów, gdzie się warzą
Nasze knedle i szweinbraty!...”
Kiedym to usłyszał, wielkie
Zdjęło mnie współczucie. Wstałem,
I pobiegłem do komina,
I usiadłem tam, i rzekłem: —
„Powiédz mi, szlachetny piewco,
Jakżeś popadł w moc téj wiedźmy?
I dlaczego tak okrutnie
W mopsa jesteś przemieniony?” —
Na to mops z radością wielką: —
„Jakto! więc pan nie Francuzem?
Więc pan Niemcem? zrozumiałeś
Cichéj skargi méj monolog?
Ach, mój ziomku! Cała biéda
Poszła stąd, że radca Kölle,
Gdyśmy w knajpie, kurząc fajki,
Pili piwo i gwarzyli,
Utrzymywał zawsze, jako
W podróżach się tylko człowiek

Poleruje należycie,
Tak, jak on, co właśnie jeździł.
Więc ot, żeby choć z téj piérwszéj
Grubéj skóry się wylenić
I, jak radca Kölle, chlipnąć
Nieco wyższéj światowości,
Pożegnałem się z ojczyzną
I zwróciłem drogę moją
Ku tym górom Pirenejskim
I ku chacie téj Uraki.
Miałem list polecający
Od Kernera; nie myślałem,
Że ten druh, ten Justyn słodki,
Za pan brat z jędzami żyje...
Przyjacielsko powitany,
Uważałem, że ta przyjaźń
Za gwałtownie jakoś rośnie,
Ba! przekracza wszelką miarę!
Powiem krótko, że w téj jędzy
Zagorzały złe płomienie,
Że, nie bacząc na mą cnotę,
Uwieść chciała mnie nikczemnie.
Błagam, proszę: wybacz, pani!
Ja nie jestem żaden płodny
Żak Goethe’go... Jestem sobie
Z zacnéj szwabskich wieszczów szkoły.
Muzą naszą jest przystojność,
A ta muza nosi majtki
Z najtęższéj hamburskiéj skóry...
Wybacz, pani! Ja nie mogę!...
Są poeci, którzy mają
Ducha, inni znów fantazyę,

Inni jeszcze żar natchnienia —
My, poeci szwabscy, — cnotę.
To jedyne dobro nasze!
O! pozostaw mi płaszcz cnoty,
Co żebraczą nagość moją
Przystojnością swą okrywa!
Tak błagałem. Ironicznie
Baba na to się rozśmiała
I haczykiem się od śmieci
Głowy méj dotknęła, śmiejąc.
Nagle czuję jakieś dreszcze,
Tak, jak gdyby gęsia skórka
Członki me powlokła. — Ale
Nie była to gęsia skórka!
Raczéj była to psia skóra!
Od téj to nieszczęsnéj doby
Zamienionym jest haniebnie,
Widzisz pan, w nędznego mopsa!...” —
Biédaczysko! Głośne łkanie
Mówić daléj mu nie dało.
Więc gdy płakał tak i szlochał,
Że się prawie w łzach rozpływał —
„Słuchaj pan” — z współczuciem rzekłem —
„Czy nie mógłbym panu służyć,
Z psiéj go skóry wyswobodzić
I przywrócić ludzką postać?” —
Podniósł w górę obie łapy
Jak w zwątpieniu, jak w rozpaczy
I, wzdychając i szlochając,
Tak przemówił, we łzach cały: —
„Aż do dnia sądnego będę
Uwięziony w mopsa skórze,

Jeśli czysta mnie dziewica
Nie wybawi z mojéj biédy.
Tak, dziewica tylko czysta,
Jako lilii kwiat najbielszy,
Ta wybawić mnie ztąd może,
Jeśli zrobi to, co mówię.
W noc Sylwestra noworoczną,
Niech dziewica owa weźmie
Płody cne Gustawa Pfizer
I tom cały niech przeczyta
Jeśli wytrwa w tém czytaniu
I nie zaśnie — wolny będę,
Będę wolny, wybawiony,
Człowiekiem się z mopsa stanę!” —
„A to co innego!” — rzekłem —
„W takim razie sam nie mogę
Służyć panu, — gdyż po piérwsze —
Ja-m nie owa czysta dziewa,
A powtóre — ja bym nie mógł
Płodów cnych Gustawa Pfizer
Naraz tomu przewertować
I nie usnąć przy czytaniu.” —




Rozdział XXIII.

Wreszcie zeszliśmy w doliny
Z téj gospody czarowniczéj,
A nasz krok uchwycił znowu
Pozytywny grunt swéj drogi.

Precz widziadła! Nocne mary!
Gorączkowych snów majaki!
Teraz znowu się rozsądnie
Zatrudnimy Atta Trollem.
W jamie swojéj, obok młodych,
Leży stary miś i chrapie,
Jako chrapią sprawiedliwi.
Wreszcie budzi się i ziéwa.
Obok niego jednouszek
Leży, drapiąc się po głowie,
Właśnie jak poeta, który
Szuka rymu i skanduje.
Daléj, tuż przy ojca boku,
Słodko śniąc, na grzbiecie leżą
Czworonogie lilie białe,
Obie córy Atta Trolla.
Słodkie mary, sny powiéwne
Pieszczą dusze te w rozkwicie
Płowych młodych niedźwiedziczek,
W których oku lśni łez wilgoć.
Zwłaszcza młodsza jest głęboko
Czémś wzruszona i w serduszku
Czuje żywe niepokoje,
Jakby strzałę Kupidynka.
Tak jest! bystra owa strzała
Gęste futro jéj przebiła,
A ten, kogo Atta Trolla
Córa kocha, jest człowiekiem.
Tak, to człowiek, to Sznapphański.
W wielkiéj jakiéjś rejteradzie
Przebiegł mimo niedźwiedziczki,
Drogi swéj szukając w górach.

Serca kobiét łatwo wzrusza
Ciężka dola bohatérów,
A na licu Sznapphańskiego
Widać było wszystkie długi.
Obozowa jego kasa,
Całe dwadzieścia dwa grosze,
Które uniósł był z Hiszpanii,
Wpadła w ręce Espartera.
Nie ocalił ni zégarka,
Gdyż ten został był w lombardzie,
W Pampelunie; pamiątkowy
Klejnot drogi, cały srébrny.
Więc gdy zbieg nasz na swych długich
Nogach sadził wprost przed siebie,
Znalazł więcéj, niźli stracił,
Znalazł skarb, — bo znalazł serce.
Tak, ona go pokochała,
Pokochała go, nieszczęsna!
O! gdyby to ojciec wiedział,
Dopiérożby ryknął srodze!
Tak, jak stary Odoardo,
Twardy w swéj mieszczańskiéj pysze,
Zabił Emilię Galotti,
Tak i stary Atta Troll
Raczéj by swą córę zdławił,
W swoich własnych zdławił łapach,
Niżby miał pozwolić na to,
By w ramiona księcia padła.
W téj atoli jeszcze dobie
Leży on, tkliwości pełen,
I nie myśli łamać róży,
Zanim burza ją obłamie.

Pełen miękkich uczuć, leży
W jamie stary przy swéj dziatwie,
A jakby w przeczuciu zgonu
Tęskność dziwna go przejmuje. —
„Dzieci!” — wzdycha, załzawionym
Wzrokiem wodząc dookoła, —
„Już pielgrzymka moja ziemska
Do swojego kresu sięga.
Dziś w południe miałem we śnie
Dziwne jedno przywidzenie,
Które mi rozrzewnia ducha
I śmierć rychłą zapowiada.
Nie jestem ja zabobonny,
Ani zbytnio łatwowierny,
Wszakże są na ziemi rzeczy,
O których się ani mędrcom,
Ni zwyczajnym głupcom nie śni.
Zatopiony w myślach ważnych
O początku wszechistnienia,
Chrapnąłem był, aż tu patrzę
Pod ogromném drzewem leżę,
A z gałęzi tego drzewa
Kapie miód, jak cukier biały,
I prosto mi w paszczę wpada...
Dotąd czuję rozkosz błogą!
Patrzę w górę, a tam w górze,
Między liście i konary,
Siedem coś niedźwiadków małych
Igra sobie najrozkoszniéj.
Lube te stworzenia miały
Futra barwy jasnéj róży,
A na karkach włos im długi

W kształcie skrzydeł się podnosił.
Tak, niedźwiadki owe miały
Po skrzydełek jasnych parze
I nadziemsko cienkim głosem
Tak śpiéwały, jak fleciki.
Jam słuchając, począł stygnąć,
A tu z zimnéj mojéj skóry
Wyszła dusza, jako płomień,
I ku niebu się uniosła...” —
Tak przemawiał rozrzewniony
Atta Troll, a potém, chwilkę
Pomilczawszy w zadumaniu,
Nagle strzygnął jedném uchem,
Strzygnął drugiém i wyskoczył
Z legowiska, drżąc z radości: —
„Dzieci! — wołał — czy słyszycie?
Dzieci! nie jest-że to słodki
Głos najmilszéj matki waszéj?
O, jam poznał to mruczenie!
Muma! czarna moja Muma!” —
Z tymi słowy, jak szalony,
Wypadł Atta Troll z swéj jamy.
Ha! nie minie, co sądzone! —
Wypadł, godząc na swą zgubę.




Rozdział XXIV.

Tam, w dolinie Ronsewalu,
Na tém samém miejscu, kędy

Siostrzan Karola Wielkiego
Duszę z siebie z krwią wypuścił,
Tam padł wielki Atta Troll.
Padł przez podstęp, jak i tamten,
Co go Judasz ów rycerstwa,
Ganelon, haniebnie zdradził.
Ach! co może być w niedźwiedziu
Najwznioślejszém, miłość żony,
To dlań było śmierci sidłem
W ręku wiedźmy, złéj Uraki.
Owe mruki czarnéj Mumy —
Jéj to podstęp, jéj udanie;
Ona to z bezpiecznéj jamy
Wywabiła Atta Trolla.
Na tęsknoty pędząc skrzydłach
Przez jar dziki, stawał czasem
I w zawałach wietrzył skalnych,
Czy tam Muma się nie kryje.
Ach! Laskaro Był tam skryty
Razem z swoją celną strzelbą.
Błysło — i mordercza kula
Wielkie serce to przeszyła!
Krwi czerwonéj żygnął strumień,
Niedźwiedź zachwiał się, zatoczył
I łbem na dół runął wreszcie,
Tchem ostatnim szepcząc: Muma!
Tak to padł i tak to zginął
Mój bohatér. Nieśmiertelną
Będzie przecież pamięć jego
W pieśniach wszystkich znanych piewców.
Narodowa pieśń go wskrzesi,
A olbrzymia jego sława

Krążyć będzie poprzez ziemię
Na trocheach czworonożnych.
Cześć potomnych go umieści
W Walhalli ojczystéj chwały,
A na grobie jego taki
Lapidarny napis stanie: —
„Atta Troll. Z tendencyą niedźwiedź.
W obyczajach, wierze — prawy.
Wzór małżonków. Duchem wieku
Uwiedziony, piérwszy lasów
Sankiulota. Mierny tancerz,
Ale ideę wzniosłości
W piersi miał. Nie zawsze pachniał.
Nie talent to, lecz charakter!”




Rozdział XXV.

Bab trzydzieści i trzy stało,
W purpurowych z chust kapuzach
I w baskijskich starych strojach,
U wejścia do górskiéj wioski.
Jedna śród nich, jak Debora,
Biła, tańcząc, w tamburino
I śpiéwała hymn pochwalny
Na cześć łowcy, cześć Laskara.
Cztérech chłopów jako dęby
Tryumfalnie trup niedźwiedzia
Niosło, w krześle siedzącego,
Jak gość jaki kąpielowy.

Za nim, niby bliscy krewni,
Szli Laskaro i Uraka.
Ta kłaniała się publice
W lewo, w prawo, lecz dość chłodno.
Adjunkt mera palnął piękną
Mówkę przed ratuszem miejskim,
Kiedy pochód tam przystanął.
W mówce dotknął kilku kwestyj,
Jak na przykład — uzbrojenia
Marynarki, dziennikarstwa,
Także kwestyi buraczanéj,
Oraz hydry ducha partyi...
Potém zręcznie pochwaliwszy
Dzieło Ludwika Filipa,
Gładko przeszedł do niedźwiedzia
I Laskara wielkich czynów: —
„Ty, Laskaro” — wołał gromko,
Ociérając pot z oblicza
Szarfą swą trójkolorową, —
„Ty, Laskaro! Ty, Laskaro,
Któryś Francyę i Hiszpanię
Uwolnił od Atta Trolla!
Tyś bohatér obu krain,
Pirenejów Lafayette!” —
A Laskaro, gdy posłyszał,
Że go w taki wielbią sposób,
Popod wąsem się uśmiéchnął
I pokraśniał od radości.
Potém w słowach urywanych,
Które wzajem się szturchały,
Wykrztusił podziękowanie
Za ten wielki, wielki honor!

Z dziwem, z strachem patrzał każdy
Na niezwykłe widowisko.
Tajemniczo i trwożliwie
W bok potrąca baba babę: —
„Patrzcie... zaśmiał się Laskaro!
Patrzcie... skraśniał ot Laskaro!
Patrzcie... słowo rzekł Laskaro!
On, syn martwy czarownicy!” —
Tegoż dnia odarto skórę
Z zwłok śmiertelnych Atta Trolla.
Kuśmierz jeden ją zakupił
Za sto franków od Laskara.
Wnet wyprawił ją kunsztownie,
I szkarłatem obramował,
I sprzedał ją znowu daléj,
Ale już w podwójnéj cenie.
Z trzeciéj ręki coś dopiéro
Dostała ją piękna Julia
I w sypialni swéj, w Paryżu,
Przed łóżkiem ją rozpostarła.
O! jak często bosą stopą
Deptałem tę miękką skórę,
Tę doczesnych dni powłokę
Szlachetnego Atta Trolla!
I, przejęty nagłym smutkiem,
O! jak często wraz z Szyllerem
Myślałem: „Co żyć ma w pieśni,
Musi wpiérw przeminąć w życiu.”




Rozdział XXVI.

A cóż Muma? Ha, cóż! Muma
Jest kobiétą — i „Ułomność”
Jest jéj imię. Ach, kobiéty
Są ułomne, tak, jak fajans.
Kiedy losu ręka twarda
Rozdzieliła ją z małżonkiem,
Nie umarła z troski, z żalu,
Nie dostała melancholii,
Lecz, przeciwnie, sama daléj
Prowadziła życie skoczne,
Tańcząc w rynkach i przyjmując
Luźne hołdy, luźne związki.
Los jéj wreszcie się ustalił
I znalazła byt spokojny,
Na paryskim żyjąc bruku,
W Jardin des Plantes owym znanym...
Gdym tam przeszłéj był niedzieli,
Gwoli mojéj pięknéj Julii,
I objaśniał jéj naturę
Roślin, zwierząt różnorodnych;
Gdym jéj mówił o żyrafie,
O libańskim cedrze wzniosłym,
O wielbłądach, o bażantach
I o zebrach pręgowanych, —
Stanęliśmy jakoś blizko,
Tuż przy kracie owéj bramy,
Gdzie niedźwiedzie rezydują,
I — o nieba! — cóżem zoczył!

Oto wielki niedźwiedź wschodnio-
Syberyjski, śniéżno-biały,
Zabawiał się nader tkliwie
Z jakąś piękną niedźwiedzicą.
Była to — niestety — Muma.
Poznałem ją po wilgotnym
Blasku pięknych czarnych oczu.
Tak, to ona! Tak, to Muma!
Ta południa piękna córa
Żyje teraz.......
..............
Wtém przemówił do mnie przez nos
Murzyn, który tam się zbliżył: —
„Jest-że widok gdzie piękniejszy
Jak ta miłość dwojga istot?” —
Na to ja: — Z kimże mam honor
Tak czarowną myśl wymieniać? —
„Jakto” — odrzekł zadziwiony
Murzyn. — „alboż pan mnie nie znasz?
Ja to jestem Czarny Książę,
Który bębnił w Freiligracie.
Lecz mi jakoś nie szło w Niemczech,
Czułem się osamotniony.
Ale tu, gdziem za dozorcę
Przystał i gdzie widzę drzewa
Méj ojczyzny zwrotnikowéj,
Oraz nasze lwy, tygrysy, —
Tu o wiele jest mi raźniéj,
Niż tam u was, w waszych Niemczech,
Gdziem codziennie bębnić musiał,
A dość licho był żywiony.
Właśnie-m świéżo się ożenił

Z kuchareczką blond z Alzacyi —
I tak jakoś w jéj objęciu
Całkiem się tu przyswoiłem.
Nogi jéj są mi obrazem
Stóp słoniowych, a gdy mówi
Po francuzku, to tak właśnie,
Jakbym ojców słyszał mowę.
Czasem chrapie; wtedy sobie
Ową trąbkę przypominam,
Co, czaszkami obwieszona,
Odstraszała lwy i węże.
Czasem płacze; wtedy myślę
O łzach naszych krokodylów,
Co czyhają z ciepłych bagien,
Aby zdobycz jaką chwycić.
A gotuje!... Smaczny kąsek
Umié zrobić kąskiem strawnym.
Odzyskałem znów apetyt,
Mój apetyt afrykański.
Już i brzuszka się dorabiam,
Co wygląda mi z koszuli,
Jakby krągły miesiąc czarny,
Gdy z za białych chmur wyziéra...”




Rozdział XXVII.

Do Augusta Barnhagena von Ense.

„Zkąd, u licha, messer Luigi,
Wygrzebaliście te wszystkie
Wasze głupstwa?” — Temi słowy
Ozwał się kardynał Este,
Gdy przeczytał był ostatnią
Pieśń „Orlanda Szalonego,”
Co go Ariost najpokorniéj
Złożył jego Eminencyi. —
Barnhagenie! Druhu stary!
Na twych ustach dzisiaj widzę,
Ot, te same prawie słowa,
A i uśmiéch ten sam prawie.
Czasem uśmiéch w śmiéch przechodzi
Przy czytaniu; wkrótce jednak
I zadumą i wspomnieniem
Mroczy się twe wielkie czoło: —
„Nie jest-że to sen ów młody,
Który śniłem wraz z Chamissem,
Wraz z Brentanem i Fouqué,
W modre noce księżycowe?...
Nie są-ż to tych dzwonów dźwięki,
Co w kapliczce leśnéj biły,

Z któremi się mięsza nagle
Brzęk błazeńskiéj czapki dzwonków?
W śpiéw słowiczy, w śpiéw natchniony
Wpada czasem mruk niedźwiedzi,
Głuchy, groźny, i znów ginie
W szmerach, w szeptach mar kamiennych.
Szał — tu togę mędrca nosi,
Mądrość — napad ma szaleństwa,
A westchnienia konających
W wybuch śmiéchu się zmieniają!...” —
Tak, mój bracie. To są dźwięki
Dawnych snów i dawnych czasów...
I współczesne tylko tryle
Ton naczelny ich maskują.
Tu i tam, wskróś słów swawoli,
Znajdziesz stary świat ukryty,
Twemu téż wyrozumieniu
Pieśń tę zlecam i oddaję.
Ach! to może już ostatnia,
Pieśń ostatnia romantyki!
W dniach, co walczą ogniem, mieczem,
Przyjdzie przebrzmiéć jéj bez echa!
Inne czasy, inne ptaki!
Inne ptaki, inne pieśni!
Co za wrzask! jak gdyby gęsi
Znów Kapitol wybawiły.
Co za wrzawa! Niby szpaki,
Niby kawek stada w słotę;
A udaje to Jowiszów,
Orłów upiorunowanych...
Co za hałas! Te turkawki
Nienawidziéć pragną oto

I z zaprzęgu słodkiéj Wenus
Chcą iść — wóz Bellony ciągnąć.
Co za brzęk! Wstrząśnienie świata!
Ha! to wielkiéj jakiéjś wiosny
Kolosalne wzrostem chrząszcze,
Upojone żądzą życia...
Inne czasy, inne ptaki!
Inne ptaki, inne pieśni!
Możebym i ja je lubił,
Gdybym inne mógł miéć uszy!



KONIEC.





  1. Gatunek mocnego piwa.
  2. W Bagnères.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Heine i tłumacza: Maria Konopnicka.