Zygmunt Ławicz i jego koledzy/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Zygmunt Ławicz i jego koledzy
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Od dnia owego minęło więcéj nieco, niż dwa lata. W słoneczny dzień zimowy, na chodniku najludniejszéj ulicy X., przesuwał się pomiędzy tłumem przechodniów człowiek bardzo młody i bardzo dziwnie wyglądający. Miał on nie więcéj, jak lat dziewiętnaście. Drobny i rzadki jeszcze zarost twarzy nie osłaniał woskowéj bladości wklęsłych jego policzków, a pomimo, że mróz ścinał śnieg, okrywający ulicę, w twarde i brylantowo iskrzące się bryły, ubranie jego składało się z lekkiego, znoszonego surduta, staréj, zszarzanéj czapki i niezupełnie całego obuwia. Chód jego powolny był i chwiejący się; zapadłe, błękitne oczy bez blasku i nieruchomo spoglądały w przestrzeń, jakby nigdzie na świecie nie mogły, lub już nie chciały, spotkać się z upatrzonym, czy upragnionym, celem. Przygarbiony nieco, z rękoma ukrytemi w kieszeniach surduta, szedł tak dość długo, aż nagle w martwych oczach jego błysnęła iskra życia, głowę podniósł, wyprostował się, spieczone i zaciśnięte usta jego zarysowały słaby uśmiech i słaby téż wydały okrzyk:
— Zegrzda! Władek!
Tuż przed nim, na dźwięk okrzyku tego, zatrzymał się młody mężczyzna, którego powierzchowność przedstawiała z jego powierzchownością, kontrast jaskrawy. Wysmukły i zgrabny, zgrabniejszym jeszcze wydawał się w obcisłym wojskowym mundurze, którego ozdoby i oszycia srebrne iskrzyły się pod blaskiem zimowego słońca. Z pod zgrabnego i połyskującego kepi ukazywała się twarz młodzieńcza, bardzo piękna i świeża, o ściągłych rysach, ciemnych błyszczących oczach i ponsowych ustach, ocienionych czarnym, gęstym wąsikiem. U boku młodego junkra, przy srebrnéj opasce, stalowo błyskała pochwa krótkiéj szpady.
— Ławicz! Zygmuncie!
Skostniała od zimna, chuda ręka Ławicza, znalazła się w okrytéj białą rękawiczką dłoni Zegrzdy.
— Sto lat nie widzieliśmy się z sobą! I tak spotkać się na ulicy... co za wypadek! Ale nic to dziwnego, miasto małe... zawczoraj dopiéro tu przyjechałem. Ale jakże ty wyglądasz! Czy chory jesteś... a!...
Ostatni, przeciągły wykrzyk Zegrzdy, nastąpił po spójrzeniu, którém orzucił on ubiór dawnego kolegi...
— Co to? dlaczego? jakim sposobem? — pytał ciszéj znacznie i z wyrazem zmieszania.
Potém z najwyższém zdumieniem wymówił:
— Jakto! ty, Platonie... ty?... tak?
Nie dokończył. Ławicza najbliżsi koledzy przezywali w szkole Platonem, dla uczoności, a może téż dla powagi i skromności jego. Teraz przecież miał on bardziéj pozór ucznia téj z filozoficznych szkół starożytności, która zalecała chodzenie nago, lub wpółnago, spanie na słomie i żywienie się... prawie słomą.
— Ty... ty Salomonie, wzorze i wodzu nas wszystkich... tak... tak...
Świeże usta jego drgnęły, a wesołe oczy stały się mniéj wesołemi i z wyrazem zdumienia tkwiły w twarzy przyjaciela lat chłopięcych.
Ławicz uśmiechnął się serdecznie i prawie wesoło, a zamiast odpowiedziéć na zdziwienia pełne pytania młodego junkra, zawołał:
— Ależ ty, Władku, świetny i wesoły, a raźny... jak dawniéj!
— Ano, tak! dałem sobie rady i idzie to jakoś, nawet wcale nieźle!... Zimno dziś... Chodź do mnie...
Zatrzymał się chwilę, raz jeszcze spójrzał bacznie na twarz i ubranie przyjaciela i dodał:
— Albo lepiéj wejdźmy do restauracyi. Zjemy razem obiad i pogadamy... dobrze?
Po krótkiém wahaniu, Ławicz potwierdzająco skinął głową. Ktoś uważny spostrzegł-by że na propozycyą Zegrzdy zarumienił się on z razu i zmieszał nieco, a potém coś, jakby radość, błysnęła mu w oczach.
Wchodząc do restauracyi, Zegrzda, kazał kelnerowi otworzyć drzwi oddzielnego pokoju. Ławicz do podanego jedzenia rzucił się tak chciwie, że Zegrzdę chęć do jedzenia opuściła. Rzucając nóż i widelec, pochylił się ku towarzyszowi i prędko, przyciszonym głosem mówić zaczął:
— No cóż? powiedz otwarcie: w nędzy jesteś? kawałka chleba i butów całych nie masz? cóż ty robisz? czy masz jakie miejsce?
— A jakież ja miejsce miéć mógł-bym?
— Cóż robisz?
— Daję korepetycye uczniom gimnazyalnym i przepisuję papiery jednemu adwokatowi; ale teraz... od jesieni... korepetycyi jakoś niéma, a adwokat wyjechał.
— A gdzież mieszkasz?
— Mam tam kącik w księgarni za szafą. Księgarz, stary kolega nasz, Żyrski... pamiętasz go? pozwala mi tam mieszkać...
— To jest... gdzie?
— No, za szafą... pomiędzy jedną z szaf, a ścianą, uważasz? jest akurat tyle miejsca, ile potrzeba na postawienie łóżka...
Zegrzda parsknął głośnym śmiechem.
— A to komedya! słowo honoru! sprytniéj-byś zrobił, gdybyś ulokował się za szafą jakiego szewca. Mógł-byś przynajmniéj wyciągnąć z niéj sobie w nocy jaką parę butów!
Lawicz śmiał się także.
— Widzisz, Władku — szepnął — każda sytuacya ma swoję jasną stronę...
— A niech-że dyabli wezmą sytuacyą taką!... Cóż ty w niéj jasnego dopatrzyć mogłeś...
— Sypiając za szafą księgarza, budząc się o świcie, wyciągam z niéj sobie książki... czy wiész? nauczyłem się wybornie czytać książki bez rozcinania kart.
Zegrzda wpatrzył się w towarzysza osłupiałym wzrokiem.
— A niech-że cię dya... — zaczął, ale powstrzymał się i ciszéj zapytał:
— No, sypiasz więc za szafą księgarza. A gdzież jadasz?
— Prawdę powiedziawszy, stale... nie jadam. Żyrski zaprasza mnie czasem na obiad, ale ja sam często chodzić do niego nie chcę... Zresztą, chleb na świecie jest prawie zawsze, czasem bywają bułki, a czasem nawet bywa i mléko...
— A mięsa naprzykład, zupy, herbaty, niéma na świecie? — zapytał junkier.
— Dawno już były — z uśmiechem odparł Ławicz.
W wesołém oku Zegrzdy zakręciła się łza, i w téj saméj chwili pięścią o stół uderzył.
— A niech-że go licho porwie! — krzyknął.
— Kogóż to przeklinasz?
— A cały ten świat, na którym tacy, jak ty...
Ławicz rozgrzaną już nieco rękę swą na ramieniu towarzysza położył.
— Słuchaj, Władek! — rzekł — świata przeklinać nie trzeba nigdy. Pięknym on jest, skoro wydał z siebie wielkich ludzi i wielkie idee, tylko...
— Tylko co?
— Tylko czasem niektórym jednostkom żyć na nim bardzo ciężko.
— Pal-że dyabli jego piękność, jeżeli na nim żyć ciężko! Ale ty zawsze taki, jak byłeś...
— A ty? — zapytał Ławicz.
— Ja? — z zastanowieniem odpowiedział Zegrzda — i taki, i nie taki. Mnie żyć nie ciężko...
Kelner zdjął ze stołu nakrycie i resztki zjedzonego obiadu, a nad stołem zapalił lampę, bo wczesna w zimie szara godzina zaglądała już do pokoju.
Zegrzda opowiedział towarzyszowi, że po katastrofie, która ich obu spotkała, pojechał do babki, jedynéj od dzieciństwa opiekunki swéj, a mieszkającéj w małéj wiosczynie, będącéj jéj własnością.
— Tom się dopiéro złapał! kąt pomiędzy lasami i mokremi łąkami, jak grób. Antypody, mówię ci, koniec świata. Babka, święta kobieta, ale od rana do wieczora różańce odmawia, albo na sługi gdérze; koło niéj dwie odwieczne baby, które jéj usługują, kury hodują i séry robią, święte takie, ale straszne, jak czarownice. Stary ekonom, trzech parobków, dwie dziewki folwarczne... ot wiész? jedna z nich śliczna była, jak malowanie i, żeby jéj babka nie wydaliła, kto wié, czy wyjechał-bym z Hrynek. No, ale wydaliła, bo te baby czarownice plotek na nas narobiły. Nieprzyjemności z tego powodu miałem mnóstwo i, co prawda, nie bardzo może tęgo spisałem się z tą Pawlinką. Ale kiedyż bo nuda była... Żeby to był majątek większy, wziął-bym się może do gospodarstwa, ale folwarczyna taka, że, jak pies na niej położy się, to ogon mu już na cudzych gruntach leży. I w dodatku stary ekonom, który do niczego wtrącać się nie dawał. Jedzenia było w bród i wygody wszystkie; ale człowiek nie świnia, żeby tylko jadł ciągle i wylegiwał się... innéj téż przyjemności jakiéjś potrzebuje i jakiegoś celu do życia. Nabrałem był z sobą książek i z początku dużo czytałem... potém jakoś i to zbrzydło. Zacząłem jeździć do miasteczka, tam poznałem się z kilku oficerami. Grywaliśmy z sobą trochę w bilard, trochę w karty, aż jeden z nich zaczął mnie namawiać, abym do wojska wstąpił. Z początku jakoś mi się to nie zdawało. Nie mogłem przywyknąć do myśli, że z moich projektów uczenia się nauk przyrodniczych, a potém zostania podróżnikiem, nic nie będzie. Jednakowoż jasno było, że nic z nich nie będzie. Więc, raz, dwa, trzy! i zostałem tém, czém mię widzisz. I dobrze zrobiłem. Wesołe sobie, swobodne, koleżeńskie życie, a i karyerę przecież jakąś przed sobą widzę, i u babki na karku, jak ostatni niedołęga, siedziéć nie potrzebuję...
Ze wszystkiego widać było, że czuł się z położenia swego zadowolonym; popatrzył na Ławicza, uderzył się dłonią w czoło i zawołał:
— Słuchaj, Zygmuncie! pomysł genialny! a żebyś i ty do wojska wstąpił!
Ławicz aż drgnął i wraz z krzesłem swém cofnął się od zdziwienia.
— Ja! — zawołał — ja?
— A no, cóż? Lepiéj to przecież sto razy, niż spać za szafą u księgarza, w dziurawych butach chodzić, czasem tylko obiad jadać. Bylibyśmy znowu kolegami i miałbyś przecie coś przed sobą...
Ławicz ochłonął ze zdziwienia i zamyślił się.
— Spać za szafą i w podartych butach... — mówił w zamyśleniu — to nic, mniejsza o to! Ale widzisz! mam wielki smutek i wielkie nieszczęście. Matka moja straciła zdrowie i pracować już nie może. Wyjechała do krewnych na wieś, gdzie żyje z cudzéj łaski i niebardzo jéj tam wesoło... A ja... no, ja... nic nie mogę!
Tym razem zarumienił się gorąco, i twarz jego przebiegło bolesne drgnięcie. Zegrzda przez cały kwadrans przedstawiał mu dobre strony podanéj przez siebie propozycyi. W mowie jego mieszały się poważne rozwagi, serdeczne słowa współczucia i wesołe opowiadania o życiu wojskowem.
— Odkarmię cię — dokończył — ustroję, zaproteguję... examin zdasz i... kepi włożysz!...
Przy ostatnich wyrazach wziął ze stołka czapeczkę swą, i srebrném jéj oszyciem pod światłem lampy błyskał. Bawiła go ona i cieszyła widocznie.
Ławicz długo nie odpowiadał, aż, podnosząc powieki, z uśmiechem, któremu bladość warg i wklęsłość policzków nadawały wyraz słodyczy i cierpienia, nieśmiało trochę szepnął:
— Widzisz bo, Władku, dziś właśnie z rana czytałem mowę, którą Musonius Rufus miał do wojsk rzymskich, o zgubności wojen i zepsuciu, panującém najczęściéj w zawodzie żołnierskim.
Zegrzda znowu parsknął śmiechem.
— A niech-że cię nie znam! — zawołał — któż to był taki ten Musonius Rufus?
— Jakto, nie wiész? filozof z czasów Wespazyana...
— Puść go, mój kochany, na paszę i z nim razem samę panią filozofią.. — wstając i kładąc na głowę swe ładne kepi, zaśmiał się Zegrzda. — Ot, chodź do mnie na nasz koleżeński wieczorek. Będę dziś miał u siebie kilku junkrów i dwóch oficerów. Nie wiem dlaczego, ale wszyscy lubią mię w pułku i oficerowie nawet bywają u mnie... Cóż? pójdziesz? Będzie téż Kaplicki. Pamiętasz go? zeszliśmy się z nim wczoraj w restauracyi...
— Michaś! — zawołał Ławicz. — Jakże on wygląda? co porabia? jak mu się powodzi?
— Chodź do mnie, to go zobaczysz.
Poszli.
Niewielu zapewne mieszkańców i miłośników miast wié o tém, że jedną z najbardziéj ciekawych rzeczy, które w miastach widziéć można, są w wieczory i noce zimowe oświetlone okna różnych mieszkań. Znajdują się one na wysokościach różnych, błyszczą różnemi światłami i, Boże! co za rozmaitość zajęć, losów i uczuć ludzkich po-za niemi istnieje!
W głębi dużego dziedzińca, otoczonego nizkiemi domami, w nizkiéj drewnianéj oficynie, trzy okna mieszkania Zegrzdy jaśniały dość rzęsistém światłem. O zasłanianiu ich okienicami nikt nie myślał, to téż, przez cały długi zimowy wieczór, można było widziéć z dziedzińca, rysujące się na oświetlonych szybach, liczne cienie ludzkich postaci, i słyszéć, napełniający mieszkanie, a coraz głośniejszy i weselszy, gwar ludzkich głosów. W gwarze tym toczyły się opowiadania, wybuchały śmiechy, dzwoniła stal ostróg, brzęczały talerze i kieliszki. Raz, z kilku głosów gniewnie podniesionych, wnieść można było, że wszczyna się tam spór czy kłótnia, lecz wkrótce głosy te zniżyły się i umilkły, a natomiast wyróżniać się poczęły z gwaru pojedyńcze, z brzemieniem zapału wymawiane wyrazy: écarté! stukałka![1] bank, parol, mazo i t. p.
W zupełnéj już prawie ciszy, zalegającéj miasto, rozległo się na kościelnéj wieży jedno basowe, przeciągłe uderzenie zégara. Wkrótce potém, w głębi wielkiego dziedzińca, którego ciemność blado oświecały śniegi, leżące na dachach, i dwie u bramy palące się latarnie, za trzema oknami oficyny, stuknęły wyskakujące z butelek korki szampana, i tym niby pistoletowym wystrzałom zawtórował donośny, dźwięczny, choć nieco fałszywy, głos kobiecy, śpiewający na zabój zwrotkę bardzo wesołéj pieśni.
W téj saméj chwili, prędko i ze stukiem otworzyły się drzwi oficyny, a przez nie wybiegli na dziedziniec dwaj mężczyzni, z których jeden bardzo lekko ubranym być musiał, bo wnet drżéć zaczął od zimna, drugi miał na sobie zgrabny i dostatni paltot futrzany. Ten drugi, dobiegłszy do połowy dziedzińca, zawołał:
— Dziękuję! Już mię Władek nie złapie nigdy na swoje wieczorki! paskudztwo i nic więcéj!
— Jak oni żyć tak mogą? — zadziwił się piérwszy.
— Zachciałeś? jakbym ja im ze trzech Lejzorków na karku posadził, zaraz-by im trochę statku do głowy weszło! Chociaż i Władek przyznał się dziś przede mną, że ma trochę długów...
— Więc pocóż...
Pytanie, które Ławicz formułować zaczął, przerwaném zostało wołającym za nimi głosem:
— Czekajcież, czekajcież! pożegnajcież się ze mną przynajmniéj!...
Zegrzda, z odkrytą głową i zapaloném cygarem w ręku, dogoniwszy oddalających się swych gości, zwrócił się do Ławicza:
— No cóż, Zygmuś, przyjdziesz jutro do mnie, czy nie? będziemy kolegami, czy nie?
— Nie — łagodnie, lecz stanowczo, odpowiedział zagadnięty.
— Dlaczegoż to?
Ławicz milczał chwilę, potém głosem, w którym czuć było uśmiech, odpowiedział:
— Mój drogi! Musonius Rufus miał racyą...
Przy jaskrawym, przelotnym błysku cygara, ukazała się na mgnienie oka piękna twarz Zegrzdy, rozgrzana od trunku i panującego w mieszkaniu gorąca, z niezdrowo pałającemi oczyma.
— Idź że sobie do licha, z swoim Musoniuszem razem! — zawołał. — Werbownikiem przecież nie jestem i proponowałem ci to tylko przez przyjaźń. Jeżeli ci głód tak miły, zostań-że z nim sobie...
Ławicz pochwycił go za rękę.
— Nie gniewaj się — śpiesznie mówić zaczął. — Wdzięczny ci jestem i obrażać cię nie chcę. Ale widzisz, zawód ten i życie takie — dla mnie niepodobne. Głód nie jest miły, ale milszy czasem, niż...
— Niż co?
— Niż takie marnowanie się — dokończył Kaplicki, śmielszy widocznie od Ławicza w mówieniu ludziom tego, co ich obrazić lub zranić mogło.
— A ty... ze swymi Lejzorami, parobkami i gradobiciami, nie marnujesz się? — zapytał Zegrzda.
— No, co robić? ale człowiek przynajmniéj po bożemu żyje i... po swojemu mówi, a z nazwiska jego nikt sobie żartów nie stroi, tak, jak dziś, z twego...
— To téż i ja pokornie tego nie znoszę — zmieszanym nieco głosem odparł Zegrzda. — Stanąłem śmiało i umilkli.
— Jak uważasz, ale Ławiczowi zimno... dobranoc!
Odchodzili już, lecz Zegrzda parę kroków za nimi postąpił.
— Poczekajcie trochę — zaczął cichszym znacznie głosem, i w zamyśleniu, jakby strzepując pył z cygara. Widzicie-bo, wszak ludzie różnie żyją na świecie.
— To prawda — potwierdził Kaplicki.
— Każdy żyje tak, jak musi... jak mu tam już wypadło, prawda?
— Władku! — podchwycił Ławicz — pocóż tłómaczysz się... myśmy przecież nie chcieli zmartwić cię, ani obrazić...
— Nie, ale wyobrażacie sobie, że ja... marnuję się!....
— Prawdą a Bogiem, mnie się tak zdaje — rzucił Kaplicki.
Zegrzda stał chwilę milczący, z pochyloną głową, i wciąż, wciąż giestem gwałtownym strzepywał pył ze swego cygara. Nagle wyprostował się, podniósł głowę i cicho wymówił:
— Może!
Potém pochwycił ręce obu dawnych towarzyszy swych, ścisnął je, wstrząsnął niemi mocno, długo, i skierował się szybko ku drzwiom oficyny.
Idąc obok Ławicza chodnikiem ulicy, Kaplicki mówić zaczął:
— Tak przecież, jak jest, pozostać z tobą nie może. Cóż ztąd, że ja z największą w świecie przyjemnością służyć ci teraz będę, czém mogę? Wszystko to tymczasowość; trzeba coś stałego wymyślić...
— Mam nadzieję, że, jeżeli Żyrskiemu księgarnia pójdzie dobrze, będzie on pomocnika potrzebował i mnie tym pomocnikiem...
— Ale! ale! nadzieja!... jeżeli!... a tu pilno! Wiész co? może-byś ty do jakiego biura...
— Myślałem już o tém, ale wstęp do biur trudny, stosunków i protekcyi nie mam...
— A! dobrze, że mi o tém wspomniałeś! może-by cię Dębski zaprotegował. Przyjechałem tu za interesami... żeby ich dyabli wzięli!...
— Kogo?
— A interesa te! Dwa procesa mam z włościanami o wypasy, i z żydem o spalenie karczmy... Byłem wczoraj w Izbie i, wystaw sobie.. patrzę! Maryan Dębski... on sam... w mundurze... pytam się znajomego urzędnika: kto to taki? a ten powiada: kandydat do posad sądowych, pół roku temu, z uniwersytetu przyjechał...
— Cóż, witaliście się?
— Nie; ja go tam i w gimnazyum niewiele znałem. Przeszedł koło mnie i nie poznał, czy udał, że nie poznał; ja téż nie narzucałem się... Ale teraz pójdę... pójdziemy do niego obaj, dobrze?
— Dobrze.
Stanęli przed jednym z najpiękniejszych hotelów w X.
— Ja tu mieszkam — rzekł Kaplicki — chodź, przenocuj u mnie. Raz przynajmniéj prześpisz się wygodniej, niż tam... za tą szafą!...
Ławicz stanowczo nie przyjął po wiele razy powtórzonych zaprosin, a rozstawszy się z towarzyszem, wszedł w bramę jednéj z kamienic, i otworzywszy w dziedzińcu drzwi, od których klucz miał w kieszeni, znalazł się w malutkiéj izdebce, mieszczącéj się u tylnego wejścia księgarni. Z małą lampą, którą zapalił, przeszedł on izdebkę, tak zapełnioną książkami, że nikt i nic już prócz nich pomieścić się w niéj nie mogło, i znalazł się w znacznie większym pokoju, będącym właściwą księgarnią. Tu, prędko i z niecierpliwością z jednéj z szaf wyjął książkę i, postawiwszy lampę na kantorze, usiadł przy świetle jéj i pogrążył się w czytaniu. Książka miała być nazajutrz oddaną jednemu z klientów księgarni, drugiego jéj exemplarza nie było, Ławicz więc téj nocy doczytać ją musiał. Musiał. Przy obiedzie w restauracyi i na wieczorze u Zegrzdy myślał o niéj, dla niéj to odrzucił zaprosiny Kaplickiego, a teraz, gdy miał już ją w ręku i przed oczyma, wyraz twarzy jego był taki, jakim okrywa się czasem twarz kochanka, gdy wolno mu nakoniec porozmawiać chwilę z dawno niewidzianą oblubienicą. Ale w lampie nafty było niewiele, a Ławicz zapasu jéj nie posiadał. Więc, gdy przygasać zaczęła, zbliżył się on do okna i, poruszywszy sprężynę, zamykającą okienicę, otworzył nieco tę ostatnią, a przez uczynioną szczelinę spójrzał, czy dzień już nie świta.
Świtało; szaro jeszcze było wprawdzie, ale tak, że można już było bez sztucznego światła literę od litery odróżniać. Na widok ten, młody człowiek uczynił giest radości, poskoczył w głąb’ księgarni, zniknął na chwilę w dużéj szczelinie, istniejącéj pomiędzy jedną z szaf, a załamaniem muru, wyniósł ze szczeliny téj sporą kromkę czarnego chleba, i w jednéj ręce trzymając ją, a w drugiéj rozwartą książkę, usiadł przy oknie. Dotknął znowu sprężyny, okienica szerzéj nieco uchyliła się z zewnątrz, i przez część odsłoniętego okna wpłynęła smuga światła, złożona z szarego świtu dnia i mglistéj bieli śniegu. Wkrótce światło to stawać się zaczęło coraz bielszém, a pod ścianami pokoju wyłaniały się z cienia szeregi książek, których oprawy tu i owdzie czerwieniły się, błękitniały i złotemi ozdobami mętnie błyskały. Pomiędzy zasłaną śniegiém i całkiem bezludną ulicą, nad którą w górze ciągnęły mglisto-różane obłoki, a pokojem, którego głębią zalegały cienie, upstrzone widmami różnobarwnych książek, w strudze białego światła, na stołku siedząc i jedną ręką przewracając karty, drugą kromkę chleba przy ustach trzymając, Ławicz kończył czytanie swéj książki. Skończył je zaś w chwili, gdy na ulicy zabrzęczały dzwonki sań dorożkarskich, kędyś w pobliżu dźwięknęła piła tracza, a na chodniku śnieg zaiskrzył się pod piérwszym promieniem słońca, i zaskrzypiał pod krokami nucącego pieśń nabożną, kościelnego dziada. Wtedy wstał i znużonym krokiem wsunął się pomiędzy szafę, a załamanie muru, w szczelinę, będącą jego sypialnią. Do pory, w któréj otwierały się na ulicę drzwi i okna księgarni, pozostawało jeszcze godzin parę.








  1. Nazwa jednéj z gier kartowych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.