— Dawno już były — z uśmiechem odparł Ławicz.
W wesołém oku Zegrzdy zakręciła się łza, i w téj saméj chwili pięścią o stół uderzył.
— A niech-że go licho porwie! — krzyknął.
— Kogóż to przeklinasz?
— A cały ten świat, na którym tacy, jak ty...
Ławicz rozgrzaną już nieco rękę swą na ramieniu towarzysza położył.
— Słuchaj, Władek! — rzekł — świata przeklinać nie trzeba nigdy. Pięknym on jest, skoro wydał z siebie wielkich ludzi i wielkie idee, tylko...
— Tylko co?
— Tylko czasem niektórym jednostkom żyć na nim bardzo ciężko.
— Pal-że dyabli jego piękność, jeżeli na nim żyć ciężko! Ale ty zawsze taki, jak byłeś...
— A ty? — zapytał Ławicz.
— Ja? — z zastanowieniem odpowiedział Zegrzda — i taki, i nie taki. Mnie żyć nie ciężko...
Kelner zdjął ze stołu nakrycie i resztki zjedzonego obiadu, a nad stołem zapalił lampę, bo wczesna w zimie szara godzina zaglądała już do pokoju.
Zegrzda opowiedział towarzyszowi, że po katastrofie, która ich obu spotkała, pojechał do babki, jedynéj od dzieciństwa opiekunki swéj, a mieszkającéj w małéj wiosczynie, będącéj jéj własnością.
— Tom się dopiéro złapał! kąt pomiędzy lasami
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/047
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.