Przejdź do zawartości

Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/053

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na karku posadził, zaraz-by im trochę statku do głowy weszło! Chociaż i Władek przyznał się dziś przede mną, że ma trochę długów...
— Więc pocóż...
Pytanie, które Ławicz formułować zaczął, przerwaném zostało wołającym za nimi głosem:
— Czekajcież, czekajcież! pożegnajcież się ze mną przynajmniéj!...
Zegrzda, z odkrytą głową i zapaloném cygarem w ręku, dogoniwszy oddalających się swych gości, zwrócił się do Ławicza:
— No cóż, Zygmuś, przyjdziesz jutro do mnie, czy nie? będziemy kolegami, czy nie?
— Nie — łagodnie, lecz stanowczo, odpowiedział zagadnięty.
— Dlaczegoż to?
Ławicz milczał chwilę, potém głosem, w którym czuć było uśmiech, odpowiedział:
— Mój drogi! Musonius Rufus miał racyą...
Przy jaskrawym, przelotnym błysku cygara, ukazała się na mgnienie oka piękna twarz Zegrzdy, rozgrzana od trunku i panującego w mieszkaniu gorąca, z niezdrowo pałającemi oczyma.
— Idź że sobie do licha, z swoim Musoniuszem razem! — zawołał. — Werbownikiem przecież nie jestem i proponowałem ci to tylko przez przyjaźń. Jeżeli ci głód tak miły, zostań-że z nim sobie...
Ławicz pochwycił go za rękę.