Od dnia owego minęło więcéj nieco, niż dwa lata. W słoneczny dzień zimowy, na chodniku najludniejszéj ulicy X., przesuwał się pomiędzy tłumem przechodniów człowiek bardzo młody i bardzo dziwnie wyglądający. Miał on nie więcéj, jak lat dziewiętnaście. Drobny i rzadki jeszcze zarost twarzy nie osłaniał woskowéj bladości wklęsłych jego policzków, a pomimo, że mróz ścinał śnieg, okrywający ulicę, w twarde i brylantowo iskrzące się bryły, ubranie jego składało się z lekkiego, znoszonego surduta, staréj, zszarzanéj czapki i niezupełnie całego obuwia. Chód jego powolny był i chwiejący się; zapadłe, błękitne oczy bez blasku i nieruchomo spoglądały w przestrzeń, jakby nigdzie na świecie nie mogły, lub już nie chciały, spotkać się z upatrzonym, czy upragnionym, celem. Przygarbiony nieco, z rękoma ukrytemi w kieszeniach surduta, szedł tak dość długo, aż nagle w martwych oczach jego błysnęła iskra życia,