Zwyczajne życie/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Zwyczajne życie
Wydawca J. Przeworski
Data wyd. 1935
Druk B-cia Drapczyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Obyčejný život
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III

Ojczulek był stolarzem. Najwcześniejsze moje wspomnienie: siedzę w ciepłych trocinach na podwórzu i bawię się pozwijanemi puklami heblowin. Czeladnik ojcowski, Franc, śmieje się do mnie i zbliża się z pniakiem. — Chodź tu, mały, urżnę ci głowę. — Musiałem się widać rozbeczeć, bo matka wybiegła na podwórze i wzięła mnie na ręce.
Ten miły, hałaśliwy ruch warsztatu stolarskiego otacza całe moje dzieciństwo: grzmot desek, świst hebla wślizgującego się na sęki, suchy szelest heblowin i szorstkie charczenie pił; zapach drzewa, kleju i pokostu; czeladnicy z poodwijanemi rękawami koszul, ojciec, rysujący coś na desce grubemi palcami i grubym ciesielskim ołówkiem. Koszula lgnie do jego szerokich pleców, on zaś sapie i pochyla się nad swojem dziełem. Cóż to będzie? Cóż ma być? Szafa będzie! Deskę zapuści się w deskę, mocno spoi i to będzie szafa. Ojciec palcami znawcy przejeżdża po gładziznach i kantach gotowego dzieła i rad, że jest dobre, gładkie, jak zwierciadło. Albo też robi się trumnę i ta nie bywa już robotą tak staranną; zbija się deski ot tak, ozdabia się je na wszelki sposób i teraz, ludzie, malujcie i lakierujcie, żeby błyszczało jak się patrzy. Trumien ojczulek nie głaszcze dłonią, chyba że chodzi o taką kosztowną, dębową, ciężką jak fortepian.
Wysoko na stosie desek siedzi chłopczyk. Oczywiście, inni chłopcy nie mogą siedzieć tak wysoko i nie mają do zabawy drewnianych klocków, ani jedwabistych, lśniących heblowin. A chłopak szklarza nie ma nic do zabawy, bo szkłem bawić się nie można. Rzuć te odłamki — powiedziałaby matka — pokaleczysz sobie ręce. U malarza pokojowego też nie lepiej. Można wziąć tyko szczotkę i malować ścianę, ale barwy z pokostem są daleko lepsze i trzymają się lepiej. Chwali się chłopiec malarza, że mają barwę niebieską i wszystkie barwy całego świata, ale synek stolarza nie da się przegadać. Cóż to znowu za barwy, przecież to tylko proszek w papierowych torebkach! Prawda, że malarze przy robocie śpiewają, ale stolarstwo jest czystsze.
Na sąsiedniem podwórzu jest garncarz, ale nie ma dzieci; garncarstwo to także ładna robota. Jest na co patrzeć, gdy się kółko kręci, a garncarz wygładza wilgotną glinę palcami, dopóki nie zrobi się garnek. Na jego podwórzu stoi tych garnków długi rząd, a gdy nikt nie widzi, można na nich odcisnąć znak palca. Ale kamieniarstwo już nie jest takie interesujące. Całą godzinę można patrzeć, jak kamieniarz drewnianym młotkiem uderza w dłuto i wciąż jeszcze nic nie widać i nie wiadomo, w jaki sposób z tego kamienia stanie się posąg klęczącego anioła ze złamaną gałązką palmową.
Wysoko na stosie desek siedzi chłopczyk. Deski sięgają aż po korony starych śliw, podciągniesz się rękoma i już siedzisz na gałęzi gęstego drzewa. Tu jest jeszcze wyżej niż na deskach, tu już jest zawrotnie wysoko. Teraz chłopczyk nie należy już do podwórka stolarskiego, ma swój własny świat, który z całą resztą świata łączy się tylko tym jednym pniem. Trochę to nawet upaja. Tutaj nie dotrze ani tatuś, ani mamusia, ani nawet czeladnik Franc. I mały człowieczek poraz pierwszy w życiu pije wino samotności.
Są jeszcze inne światy, które także tworzą wyłączną własność dziecka. Naprzykład śród długich desek poukładane są deski krótsze, w stosie drzewa powstaje duża szczelina ze stropem i ścianami, pachnącemi żywicą i rozgrzanem drzewem. Nikt nie zmieściłby się w takiej szczelinie, ale dość tu miejsca dla chłopczyka i jego tajemniczego świata. Albo nawtyka się do ziemi patyków i robi się płot, środek ogrodzenia posypuje się trocinami, a na trocinach układa się kolorowe ziarna grochu: są to kurki, a ten największy, nakrapiany groch to kogut.
Za warsztatem stolarskim jest wprawdzie rzeczywisty płot, a za nim gdaczą prawdziwe kury z prawdziwym złocistym kogutem, stojącym na jednej nodze, a ten kogut rozgląda się dokoła płonącemi oczyma, ale to nieciekawe. Chłopczyk siedzi w kucki nad swoim malutkim ogródkiem złudzeń, sypie trociny i woła: Cip-cip, cipki, cip-cip! To jest jego gospodarstwo, a ci dorośli muszą udawać, że tego wszystkiego nie widzą, bo gdyby się zaczęli przyglądać, prysnąłby cudowny czar.
Ale i ci dorośli ludzie przydadzą się czasem chłopczykowi. Naprzykład, gdy na wieży kościelnej dzwonią południe, robotnicy przestają trzeć drzewo, wyciągają piłę z napoczętej belki i sadowią się wygodnie na deskach, aby jeść obiad. Wtedy chłopczyk wdrapuje się na szerokie bary krzepkiego robotnika Franca i okrakiem siada mu na wilgotnym karku. Takie już jest jego ustalone prawo i uciecha ta stanowi część radości całego dnia. Franc jest wprawdzie niebezpieczny zabijaka i w jednej z bijatyk odgryzł podobno komuś ucho, ale chłopczyk nic o tem nie wie. Ubóstwia Franca za jego siłę i za swoje prawo rozsiadania się okrakiem na jego karku podczas południowego triumfu. Jest jeszcze jeden robotnik, nazywa się pan Marcinek. Człowiek to milczący i chudy, ma obwisłe wąsy i piękne niebieskie oczy. Z nim chłopczykowi bawić się nie wolno, bo ma on podobno suchoty. Chłopczyk nie wie, co to znaczy, i odczuwa coś jakby zakłopotanie, gdy pan Marcinek spojrzy na niego pięknie i przyjaźnie.
Bywają także wyprawy w świat ludzi dużych. Mamusia powie naprzykład: — Idź chłopczyku do piekarza i przynieś chleba. — Piekarz to gruby pan, cały osypany mąką. Czasem z izby sklepowej widać go przez szklane drzwi, biegającego dokoła dzieży i mieszającego ciasto kopyścią. Ktoby to był powiedział, taki duży, gruby człowiek, a lata dokoła dzieży, aż mu pantofle klaszczą po piętach.
Niby świętość jakąś niesie chłopczyk do domu bochen chleba, jeszcze ciepły, zanurzając bose łapki w ciepłym kurzu drogi, i z zachwytem wdycha złocisty zapach bochenka. Albo też idzie się do rzeźnika po mięso. Na hakach wiszą straszne, krwawe kawały mięsa, rzeźnik i rzeźniczka mają policzki błyszczące, rozcinają szerokim toporem różowe kości i pac! — rzucają mięso na wagę. Aż strach, że mogą sobie obciąć palce!
A znowu u sklepikarza jest całkiem inaczej: tu pachnie imbier, piernik i dużo innych rzeczy, pani kupcowa mówi cicho i delikatnie, a korzenie waży malutkiemi odważnikami. Za drogę dostaje się od niej dwa włoskie orzechy, z których jeden bywa robaczywy i zeschnięty, ale to nic nie szkodzi, dość że się ma dwie skorupy. Jeśli orzech nie zdał się na nic innego, to można skorupę stłuc, i bywa taki huk, jakbyś strzelał.
Wspominam tych dawno pomarłych ludzi i chciałbym ich jeszcze raz widzieć tak, jak ich widywałem wtedy. Każdy z nich miał swój własny świat, a w świecie tym swoją tajemniczą pracę. Każde rzemiosło było światem osobnym, zbudowanym z innej materji i mającym swoje własne obrzędy.
Niedziela była dniem dziwnym, bo wtedy ludzie nie nosili fartuchów i nie mieli odwiniętych rękawów, ale ubierali się w czarne ubrania i wszyscy byli do siebie podobni. Wydawali mi się obcymi i niezwykłymi. Czasem ojczulek posyłał mnie z dzbankiem po piwo. Podczas gdy szynkarz napełniał omglony dzbanek pieniącem się piwem, spoglądałem nieśmiało w kąt gospody. Siedzieli tam przy stole rzeźnik, piekarz, fryzjer, czasem i żandarm, gruby, z rozpiętym na szyi kołnierzem; jego karabin stał oparty o ścianę, a wszyscy rozmawiali głośno i hałaśliwie. Wydawało się dziwnem widzieć tych ludzi poza ich warsztatami i sklepami; było to chyba trochę niestosowne i nieporządne. Dzisiaj rzekłbym, że mnie to mieszało i niepokoiło, gdy patrzyłem, jak ich oddzielone od siebie światy przenikały się wzajemnie. I może dlatego tak hałasowali, że naruszali jakiś porządek.
Każdy z nich miał swój własny świat, świat swego rzemiosła. Niektórzy spośród nich byli tabu, jak pan Marcinek, jak warjat miasteczkowy, który pohukiwał na ulicy, albo i kamieniarz, milczek i spirytysta. I śród tych światów ludzi dużych miał swoje własne światy mały chłopczyk. Miał swoje drzewo, swoją zagrodę ogrodzoną patykami, swój kącik z desek. Były to tajemnicze miejsca jego najgłębszego szczęścia, którem nie dzielił się z nikim.
Powstrzymując oddech, siedzi w kucki nad ziemią, a dokoła niego wszystkie odgłosy zlewają się w jeden szeroki i miły hałas: zderzają się z sobą deski, słychać stłumiony szmer rzemiosł: u kamieniarza stuka młotek, u blacharza brzęczy blacha, w kuźni dzwoni kowadło, ktoś klepie kosę, a gdzieindziej płacze dziecko w kołysce, zdaleka dolatuje krzyk dzieci, gdaczą wystraszone czemś kury, a od proga woła matka: gdzie ty jesteś?
Mówi się miasteczko, a tymczasem to taka masa życia, jakby jaka wielka rzeka. Wskocz do swego czółenka i siedź cichutko, niech cię ta rzeka kołysze, niech cię niesie daleko, aż ci się w głowie zacznie kręcić i do serca zakradnie się lęk. Ukryć się przed wszystkimi, — to także wyprawa w świat.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.