Zwierciadło morza/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwierciadło morza |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Mirror of the Sea |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiatry północne i południowe to, jak już mówiłem, pomniejsi książęta wśród morskich potęg. Nie mają własnych posiadłości, i wogóle nie są wiatrami panującemi. A jednak z ich pnia wywodzą się dynastje, które podzieliły między siebie wodne obszary globu. Pogoda całego świata opiera się na walce polarnych i równikowych dążeń tej rasy tyranów. Wiatr Zachodni jest królem najpotężniejszym. Wschodni rządzi między zwrotnikami. Podzielili między siebie wszystkie oceany. Każdy z nich na swój sposób sprawuje najwyższą władzę. Król Zachodu nie narzuca się swemu królewskiemu bratu, nie wkracza do jego dominjów. Jest barbarzyńcą północnego typu. Widzę go jak siedzi władczo z obosiecznym mieczem na kolanach wśród malowanych i złoconych chmur zachodu, gwałtowny lecz nie przebiegły, rozwścieczony lecz nie złośliwy, z płomienną brodą na piersi, pochyliwszy kędzierzawą głowę ze złotemi lokami, imponujący, olbrzymi, o potężnych członkach, grzmiącym głosie, rozdętych policzkach i srogich niebieskich oczach, nagląc do większej szybkości swe sztormy. Drugiego władcę, Króla Wschodu i krwawych porannych zórz, wyobrażam sobie jako szczupłego południowca o wyrazistych rysach, czarnych brwiach i ciemnem oku; zasiadł w szarej szacie wśród słonecznego blasku, wsparłszy o dłoń wygolony policzek, i obmyśla napaści — niezbadany, tajemniczy, pełen podstępów, bystry, subtelny.
Wiatr Zachodni dotrzymuje wiary swemu bratu, Królowi Wschodnich Wiatrów. „Podzieliliśmy się raz na zawsze“, zdaje się mówić szorstkim głosem ten prostoduszny władca. Rzuca po niebie jakby dla zabawy olbrzymiemi masami chmur i ciska wielkie fale Atlantyku z wybrzeży Nowego Świata aż na oszroniałe przylądki starej Europy, która na swem pokrytem bliznami, pobróżdżonem ciele daje schronienie większej liczbie królów i władców niż wszystkie razem wzięte oceany świata. „Podzieliliśmy się raz na zawsze; a że ani wypoczynek ani cisza na tym świecie nie przypadły mi w udziale, zostaw mnie w spokoju. Pozwól mi bawić się w krążki cyklonami, rzucać dyski skłębionych chmur i wirującego powietrza z krańca w kraniec mej ponurej krainy, nad wielkiemi ławicami albo wzdłuż krawędzi pływających lodowisk; jednym dyskiem mierzę celnie w rozwarty kąt zatoki Biskajskiej, drugi ciskam na fjordy Norwegji poprzez morze Północne, gdzie rybacy wielu narodów patrzą bacznie w me gniewne oczy. Nadszedł czas królewskiej zabawy“.
I władca wysokich szerokości geograficznych wzdycha potężnie; zachodzące słońce spoczywa na jego piersi a obosieczny miecz na kolanach; wydaje się znużony niezliczonemi wiekami znojnego panowania i osmutniały wskutek niezmienności oceanu pod swemi stopami — wskutek bezkresnej perspektywy przyszłych wieków, gdzie praca siania wiatru i zbierania huraganu będzie się ciągnęła bez końca, póki królestwo żywych wód nie stanie się zamarzłym, nieruchomym oceanem.
Lecz drugi władca, przebiegły i obojętny, trzyma wygolony podbródek między wielkim a wskazującym palcem smukłej, zdradzieckiej dłoni i rozmyśla chytrze w głębi serca pełnego podstępów: „Aha! nasz brat zachodni pogrążył się w nastroju królewskiej melancholji. Zmęczyły go strzały z wielkich armat, igranie okrężnemi burzami, rozwijanie gęstych proporców mgły w swawolnej zabawie kosztem swych biednych, nędznych poddanych. Los ich jest godzien litości. Trzeba zrobić najazd na władztwo tego hałaśliwego barbarzyńcy, wielki wypad od Finisterre aż po Hatteras; zaskoczę jego rybaków, udaremnię wysiłki flot ufających jego potędze, sypnę chytremi strzałami na ludzi zabiegających o jego łaski. To skończony niegodziwiec“. Powiedziane, zrobione — i Wiatr Wschodni opanowuje natychmiast północny Atlantyk, podczas gdy Zachodni Władca rozmyśla nad marnością swej nieograniczonej potęgi.
Pogoda panująca zwykle na północnym Atlantyku jest typowa dla sposobu w jaki Wiatr Zachodni sprawuje rządy w swojem królestwie, gdzie słońce nigdy nie zachodzi. Północny Atlantyk stanowi jądro wielkiego władztwa. Jest to część dominjów Wiatru Zachodniego zaludniona najgęściej pokoleniami pięknych okrętów i dzielnych ludzi. Dokonano tam bohaterskich czynów i śmiałych wypraw w samym obrębie twierdzy Wiatru Zachodniego. Najlepsi żeglarze świata urodzili się i wychowali w cieniu jego berła, ucząc się władać statkami zręcznie i śmiało u stopni burzliwego tronu. Zuchwali miłośnicy przygód, uznojeni rybacy, admirałowie najmędrsi i najdzielniejsi jakich świat widział, wypatrywali znaków na zachodniem niebie Władcy. Floty zwycięskich statków ważyły się na jego tchnieniu. Podrzucał na dłoni oddziały trzypokładowców okrytych wojennemi bliznami i dla zabawy darł na strzępy flagi uświęcone tradycją honoru i chwały. Dobry z niego przyjaciel i niebezpieczny wróg, nie znający pardonu dla nieżeglownych statków i marynarzy o słabych sercach. Zwyczajem królów mało się liczy z życiem ludzi, których poświęca dla swej impulsywnej polityki; jest królem dzierżącym w prawicy nagi miecz obosieczny.
Wiatr Wschodni, najeźdźca posiadłości Zachodniego Władcy, to tyran o niewzruszonem obliczu, trzymający za plecami ostry puginał gotowy do zdradzieckiego ciosu. Podczas napadów na północny Atlantyk zachowuje się jak przebiegły i okrutny awanturnik bez krzty honoru i uczciwości. Widziałem jak ten wychudły, zbójecki szeik morza przesłaniał wyrazistą, pociągłą twarz warstwą gęstej, wysokiej chmury, i zatrzymywał wielkie karawany okrętów, dochodzących do trzystu i więcej, u samych wrót kanału Angielskiego. A co najgorsze, żadnym okupem nie można było nasycić chciwości Wschodniego Wiatru, bo wszelkie zło sprawione przez jego najazdy, ma na celu doskwieranie królewskiemu bratu z Zachodu. Patrzyliśmy bezsilnie na systematyczny, zimny, szarooki upór Wiatru Wschodniego; zmniejszone racje były na porządu dziennym i głód skręcający kiszki stał się udziałem każdego marynarza tej zatrzymanej floty. Codzień nas przybywało. Grupki, gromady, rozproszone oddziałki statków miotały się tam i sam przed zamkniętą bramą. A tymczasem statki wyruszające z kraju mijały nas, pędząc przez nasze upokorzone szeregi pod wszystkiemi żaglami jakie tylko mogły pokazać.
Wyobrażam sobie że Wiatr Wschodni pomaga statkom opuszczającym kraj, w złośliwej nadziei iż przyjdzie na nie nagły kres i więcej się o nich nie usłyszy. Przez sześć tygodni zbójecki szeik władał handlowym traktem ziemi, a tymczasem nasz prawowierny zwierzchnik, Wiatr Zachodni, spał głębokim snem jak znużony tytan, lub też zatapiał się w bezczynnym smutku, który znają tylko szczere natury. Zupełna cisza panowała na zachodzie; napróżno spoglądaliśmy ku fortecy naszego władcy; król spał tak głęboko, że jego plondrujący brat ukradł mu z pochylonych pleców purpurowy płaszcz z chmur podbitych złotem. Gdzie się podział olśniewający skarb królewskich klejnotów wystawianych na pokaz przy każdym schyłku dnia? Znikły, przepadły, zdmuchnięte, porwane, nie zostawiając nawet złotej pręgi lub promienia na wieczornem niebie! Dzień za dniem poprzez zimną smugę niebios, nagą i biedną jak wnętrze złupionej kasy, bezpromienne, ogołocone słońce skradało się wstydliwie, pozbawione okazałości i przepychu, aby ukryć się śpiesznie pod wodami. Król spał w dalszym ciągu lub opłakiwał marność swej władzy i swej potęgi, a tymczasem najezdnik o wąskich wargach wyciskał piętno swego zimnego, nieubłaganego ducha na niebie i morzu. Z każdym świtem wschodzące słońce musiało brnąć przez szkarłatny strumień, jaśniejący i ponury jak rozlana posoka niebieskich ciał pomordowanych w ciągu nocy.
W wypadku który opisuję, podły napastnik władał drogą przez jakieś sześć tygodni, zaprowadzając właściwe sobie metody rządzenia na najważniejszej części północnego Atlantyku. Wyglądało to jakby Wiatr Wschodni tu przybył aby pozostać nazawsze — lub conajmniej tak długo póki wszyscy nie pomrzemy z głodu w tej zatrzymanej flocie — póki nas nie zamorzy niejako w obliczu wszelkiej obfitości, w bezpośredniem niemal zetknięciu z hojnem sercem imperjum. I oto tkwiliśmy tam, nakrapiając białemi, suchemi żaglami twardy błękit głębokiego morza. Na to nam przyszło, wzrastającej wciąż kompanji statków, z których każdy dźwigał swe brzemię ziarna, budulca, wełny, skór, a nawet pomarańcz, gdyż przyłączyło się do nas parę zapóźnionych szkunerów z owocami. Na to nam przyszło owej pamiętnej wiosny przy końcu lat siedemdziesiątych; pomykaliśmy to tu, to tam, zawiedzeni na każdym halsie, a nasze zapasy do cna się wyczerpały, tak że wymiatano skrzynie od chleba i wydrapywano beczki po cukrze. Było to zupełnie w stylu Wiatru Wschodniego, głodzić ciała niewinnych marynarzy a jednocześnie zatruwać ich proste dusze rozjątrzeniem prowadzącem do wybuchów bluźnierstw równie ponurych jak spływające krwią wschody słońca. Potem nastały szare dni pod baldachimem wysokich, nieruchomych chmur, niby wyrzezanych na marmurowej płycie barwy popiołu. A po każdym nędznym, zgłodniałym zachodzie słońca wzywaliśmy, złorzecząc, Wiatru Zachodniego aby zbudził się choćby w najbardziej mglistym humorze — i zwrócił nam wolność, niechby tylko po to abyśmy mogli rozpędzić się i strzaskać dzioby statków o ściany naszego niedostępnego kraju.