Zwierciadło morza/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwierciadło morza
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Mirror of the Sea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII

Poprzedzona wzrastającą gwałtownością szkwałów a czasem słabą błyskawicą, niby sygnałem danym przez machnięcie zapaloną pochodnią wysoko ponad chmurami, zmiana wiatru wreszcie nadchodzi, ciężka chwila przejścia od posępnej, ukrytej gwałtowności południowo–zachodniej burzy od iskrzącego się, dotkliwego, jasnookiego gniewu, którym król wybucha pod wpływem północno–wschodnich nastrojów. Oglądamy inną fazę jego wściekłości, furję usianą gwiazdami — może z nowiem księżyca na czole — potrząsającą szczątkiem poszarpanego płaszcza z chmur, wśród czarnych jak sadza szkwałów sypiących gradem i śniegiem, niby deszczem kryształów i pereł, które odbijają się od rej, bębnią po żaglach i kłapią po nieprzemakalnem ubraniu, bieląc pokłady okrętów zdążających do kraju. Słabe, czerwone błyskawice migocą w świetle gwiazd nad szczytami masztów. Zimny powiew huczy w naprężonym osprzęcie i sprawia że statek drży cały aż do kila, a przemoczeni ludzie na pomostach dygocą w mokrych ubraniach, zziębnięci do szpiku kości. Nim jeden szkwał przeleciał i zapadł na wschodzie, inny wygląda już z pod zachodniego widnokręgu i pędzi szybko, bezkształtny jak czarny worek z lodowatą wodą, gotów pęknąć nad głowami załogi pełnej poświęcenia. Humor władcy oceanu się zmienił. Każdy powiew z okresu mglistej pogody — jakby rozgrzany przez żar serca rozpłomienionego gniewem — ma teraz swój odpowiednik w zimnych podmuchach, które rzekłbyś wydobywają się z piersi zlodowaciałej od nagłego przewrotu uczuć. Zamiast oślepiać ludzi i miażdżyć ich ducha straszliwym mechanizmem z chmur, i mgieł, i deszczu, i bałwanów, Król Zachodu zużywa swą siłę na to by pogardliwie siec grzbiety soplami lodu, wyciskać łzy ze znużonych oczu jakby pod wpływem zgryzoty i sprawić że wycieńczone ciała dygocą żałośnie. Lecz każdy nastrój wielkiego autokraty ma swoistą wielkość i każdy jest ciężki do zniesienia. Tylko że północno–zachodnia faza tego potężnego widowiska nie demoralizuje do tego stopnia, ponieważ w przerwach między gradowemi i śnieżnemi szkwałami północno–zachodniego sztormu można sięgnąć wzrokiem daleko.
Widzieć! widzieć! Oto namiętne pragnienie zarówno marynarza jak i reszty ślepej ludzkości. Każde ludzkie stworzenie dąży do tego aby widzieć jasno drogę przed sobą w ciągu naszego mglistego i burzliwego istnienia. Słyszałem raz jak opanowany, milczący, przeciętnie wrażliwy człowiek wybuchnął namiętnie po trzech dniach ciężkiej drogi z burzliwym południowo–zachodnim wiatrem: „Boże wielki, gdybyśmy choć cośkolwiek mogli zobaczyć!“
Zeszliśmy byli właśnie na dół, aby naradzić się chwilę w szczelnie zamkniętej kajucie; pod światłem kopcącej lampy leżała na zimnym, lepkim stole wielka biała mapa, zwiotczała i wilgotna. Mój szyper rozparł się na tym milczącym, zaufanym doradcy marynarza, umieściwszy jeden łokieć na wybrzeżu Afryki a drugi w sąsiedztwie przylądka Hatteras (była to mapa podróżna północnego Atlantyku) i podniósł surową, zarośniętą twarz, patrząc we mnie nawpół ze zniecierpliwieniem, nawpół pytająco. Nie widzieliśmy słońca, księżyca ani gwiazd przez jakieś siedem dni. Kryły się przed wściekłością Zachodniego Wiatru chyba już więcej niż od tygodnia, a w ciągu trzech ostatnich dni południowo–wschodni sztorm wzmógł się od „silnego“, przez „bardzo silny“, do „gwałtownego“, jak świadczyły zapiski w moim dzienniku okrętowym. Potem rozstaliśmy się z kapitanem; wrócił na pokład, posłuszny temu tajemniczemu wezwaniu, co dźwięczy chyba zawsze w uszach kapitana — ja zaś poszedłem, zataczając się, do swej kajuty z niejasnym zamiarem zapisania słów: „Wiatr gwałtowny“ w dzienniku okrętowym, który nie był doprowadzony do ostatniej chwili. Ale nie zrobiłem tego, natomiast wlazłem tak jak stałem do swojej koi, w butach i kapeluszu (to było obojętne, wszystko w kajucie przesiąkło woda, ponieważ wielki bałwan rozbił poprzedniej nocy luki świetlne na rufie) aby leżeć przez parę godzin jakby w koszmarze, czemś pośredniem między czuwaniem a snem, co miało stanowić tak zwany wypoczynek.
Wiatr Zachodni w swym południowym nastroju nie znosi aby odpowiedzialni oficerowie statku spali, lub choćby odpoczywali w pozycji leżącej. Po dwóch godzinach bezpłodnych, rozstrzelonych, gorączkowych rozmyślań o wszelkich możliwych rzeczach w tej ciemnej, wilgotnej, mokrej, spustoszonej kajucie wstałem nagle i, potykając się, poszedłem na górę, na pokład. Władca północnego Atlantyku ciemiężył wciąż swe królestwo i jego odległe kolonje z zatoką Biskajską włącznie, wśród ponurej tajemniczości ciężkiej, bardzo ciężkiej burzy. Siła wiatru, pomimo że szliśmy przed nim z szybkością jakichś dziesięciu węzłów, była tak wielka, że pchnęła mię spokojnie na przednią część rufy, gdzie mój komendant trzymał się wytrwale.
— Co pan o tem myśli? — krzyknął do mnie pytająco.
Myślałem poprostu że obaj mamy tego już dosyć. Sposób, jaki potężny Wiatr Zachodni wybiera czasem aby rządzić swemi posiadłościami, nie zasługuje na pochwałę w oczach prawomyślnego człowieka o spokojnem usposobieniu, skłonnego do ustalania granic między złem a dobrem w obliczu sił przyrody, których hasłem jest naturalnie tylko potęga. Lecz nie odpowiedziałem nic oczywiście. Dla człowieka co się znalazł między swym kapitanem i wielkim Wiatrem Zachodnim, jak między młotem a kowadłem, milczenie jest dyplomacją najbezpieczniejszą. A przytem znałem swego szypra. Nie był wcale ciekaw mych myśli. Kapitanowie, którzy przed tronami wiatrów rządzących morzem ważą się na ich tchnieniu, maja swoistą psychologję, a jej działanie równie jest ważkie dla statku i tych co się na nim znajdują, jak zmienne nastroje pogody. W gruncie rzeczy mój kapitan w żadnych okolicznościach nie dbał w najmniejszym stopniu o to co myślę, lub co myśli ktokolwiek inny na jego statku. Odgadywałem że miał tego wszystkiego mniej więcej dosyć i że właściwie szukał jakiegoś natchnienia.
Dumę jego życia stanowiło to, że nie zmarnował nigdy okazji do wykorzystania silnego wiatru, choćby ten był najbardziej gwałtowny, groźny i niebezpieczny. Jak ludzie pędzący naoślep ku otworowi w płocie, kończyliśmy zawrotnie szybką podróż z antypodów, lecąc w szalonem tempie wśród najbardziej mglistej pogody jaką tylko pamiętam; ale psychologja kapitana nie pozwalała mu stanąć w dryf przy silnym wietrze — a przynajmniej nie z własnej inicjatywy. Czuł jednak iż bardzo prędko trzeba koniecznie coś zrobić. Chciał żeby projekt wyszedł ode mnie, tak aby później, kiedy wydostaniemy się z tarapatów — mógł to wysunąć z właściwą sobie bezwzględnością i przypisać mi całą winę. Muszę mu oddać sprawiedliwość że tego rodzaju pycha była jedyną jego słabostką.
Ale nic ze mnie nie wydostał. Rozumiałem jego psychologję. A pozatem miałem wówczas swoje słabości (zupełnie różne od dzisiejszych), do nich zaś należało zarozumiałe przeświadczenie, że znam się świetnie na psychologji Wiatru Zachodniego. Wierzyłem — ni mniej ni więcej — iż z genjalną przenikliwością umiem odgadywać zamysły wielkiego władcy wysokich szerokości geograficznych. Wydawało mi się że już dostrzegam znaki wróżące odmianę w jego królewskim humorze. I rzekłem tylko:
— Powinno się wypogodzić ze zmianą wiatru.
— A to ci dopiero nowina! — rzucił mi pogardliwie kapitan głosem podniesionym do najwyższego tonu.
— Chcę powiedzieć że to nastąpi przed zmierzchem! — odkrzyknąłem.
Nic więcej na mnie nie wydębił. Skwapliwość, z jaką chwycił się moich słów, świadczyła o nurtującym go niepokoju.
— No niechtam — krzyknął, udając zniecierpliwienie, jakby ustępował wobec długich nalegań. — Dobrze, dobrze. Jeśli do wieczora zmiany nie będzie, zwiniemy żagiel przedni i statek schowa na noc głowę pod skrzydło.
Uderzyła mnie malowniczość tego określenia w zastosowaniu do statku, który staje w dryfie aby się wydostać ze sztormu, i pod którego piersią przebiegają fale jedna za drugą. Ujrzałem w myśli jak będzie odpoczywał wśród zgiełku żywiołów, niby morski ptak śpiący z głową schowaną pod skrzydło na rozszalałych wodach podczas burzy. Zdanie to w malowniczej dokładności, w trafnem odczuciu, jest jednem z najwyrazistrzych jakie słyszałem z ludzkich ust. Ale co się tyczyło rozkazu aby zwinąć żagiel przedni, zanim statek będzie mógł schować głowę pod skrzydło — miałem co do tego poważne wątpliwości. Były usprawiedliwione. Ten wytrzymały kawał płótna został skonfiskowany przez despotyczny rozkaz Zachodniego Wiatru, do którego należy życie ludzi i dzieła ich rąk w obrębie jego królestwa. Rozległ się przyciszony huk jakby wystrzału i żagiel przedni znikł w mglistem powietrzu; z mocnego płótna nie został nawet pojedyńczy strzęp, któryby wystarczył na uskubanie garści szarpi dla — powiedzmy — rannego słonia. Wydarty z pert, rozpłynął się jak kłąb dymu w dymnych sunących chmurach, rozbitych i poszarpanych przez zmianę wiatru. Albowiem zmiana nadeszła. Odsłonięte, niskie słońce spoglądało gniewnie z zamętu nieba na zmierzwione i straszliwe morze rozbijające się o brzeg. Rozpoznaliśmy leżący przed nami przylądek i spojrzeliśmy na siebie, oniemiali ze zdumienia. Nie mając o tem pojęcia, przepłynęliśmy wzdłuż wyspy Wight, a tamta oto wieża, zabarwiona słabą wieczorną czerwienią pośród słonych wietrznych oparów, była morską latarnią na przylądku St. Catherine.
Mój kapitan otrząsnął się pierwszy z osłupienia. Oczy, które wyszły mu na wierzch, cofnęły się stopniowo do orbit. Psychologja jego była naogół zupełnie godna pochwały jak na przeciętnego marynarza. Ominęło go upokorzenie polegające na postawieniu statku w dryf przy silnym wietrze; i natychmiast człowiek ten o charakterze otwartym i szczerym rzekł z nawskróś dobrą wiarą, zacierając brunatne, włochate ręce — ręce majstra w morskiem rzemiośle:
— Hm! Znaleźliśmy się akurat mniej więcej tam, gdzie się spodziewałem.
Oczywistość i w pewnym sensie naiwność tego złudzenia, niedbały ton, odcień rodzącej się dumy były poprostu rozkoszne. Lecz w gruncie rzeczy spadła na kapitana jedna z największych niespodzianek, jakie rozpogadzający się Zachodni Wiatr kiedy zesłał na jednego z najświetniejszych swych dworzan.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.