Zolojka/Przedwiośnie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Przedwiośnie.

Przedwiośnie bez trudności wtargnęło na półwysep, mimo że zima siedziała na nim mocno i ani myślała ustępować bez boju. Wiedziano, że słońce zwycięży, zanim jednak to się stało, zimne wiatry i śnieżyce smagały biedne wioski rybackie, a na dusze ludzkie znów zaczął padać wielki, bolesny cień — bo oto zbliżał się Wielki Tydzień, a z nim rozpamiętywanie Męki Pańskiej, rachunek sumienia, grzechami obciążonego, akt skruchy i wreszcie straszna spowiedź w strwożonem oczekiwaniu — odpuści czy nie odpuści?...
W mieście czas ten dla najreligijniejszych ludzi, najsubtelniej i z całem wżywaniem się medytujących nad Męką Pańską, ma przecie dużo uroku i poezji. Do szlachetnej egzaltacji wiele pomaga wpływ krasomówstwa, wzniosłej architektury kościelnej, piękna muzyka organów, cała podniosła atmosfera tego okresu, przesiąknięta poezją i najwyższą sztuką. A potem po przedświątecznem sprzątaniu myśl zwraca się ku rzeczom wielce ziemskim, lecz bardzo miłym — ku smacznym wędlinom, okazałym tortom, sosom, winom i przyozdobieniu suto zastawionego stołu.
Rybacy tych uciech nie znają. Ściśle poszcząc przez cały wielki post, umartwieniami przygotowują się do Wielkiego Tygodnia, podczas którego znika ze stołu masło, wszelki tłuszcz zwierzęcy, mięso, ser, w Wielki Piątek nawet jaja i mleko. Ludzie głęboko religijni, o duszy dziecięcej, znacznie żywiej i o wiele bezpośredniej przeżywają Mękę Pańską, która ich za każdym razem na nowo przeraża i przygnębia. Nie brzmią tu z organów słodkie akordy „Requiem” Verdi’ego czy Mercadantego, ani cudne głosy śpiewaków. W kościele rybackim słowa „Ach ach! na krzyżu umiera, Jezus oczy swe zawiera” pełne są rozpaczy i prawdziwie gorzkiego żalu. I nietylko usta, ale i dusze śpiewają: — Rozbrat obłudny świecie! wypowiadam, grzechów się moich wyspowiadam!
Moment dla grzeszników zatwardziałych tak straszny, że serca ich truchleją na samą myśl o spowiedzi. Dawniej radzili sobie jakoś. W Swarzewie był czcigodny, prześladowany przez rząd niemiecki ks. Ambroży, przezacny staruszek — i głuchy. Do niego jak w dym walili wszyscy, tak że penitentom opędzić się nie mógł. Był też drugi, ulubiony spowiednik, który w konfesjonale zażywał tabaki, a wtedy, jak kichał, penitent szybko wyliczał mu grzechy najcięższe. Obecny ksiądz był bardzo dobry. „Anioł!” — mówili o nim wszyscy. I on sam raz podczas kazania opowiedział rybakom opowieść o księdzu i zbrodniarzu, któremu ksiądz nie chciał dać rozgrzeszenia i jakto wówczas z krzyża odezwał się głos Chrystusa: — Ty nie odpuścisz, ale ja odpuszczę, bo nie na to zbawiłem ludzi przez swą śmierć na krzyżu, żebyś ty nie odpuszczał! — To wiedząc, niektórzy, gdy księdzu co ukradli, zaraz mu się z tego spowiadali, wiedząc, że związany tajemnicą spowiedzi, nie doniesie na nich. Ale to byli ludzie lisi, którzy spekulowali niecnie na tajemnicy spowiedzi. Nie tego bali się prawdziwi grzesznicy, lecz tylko tego, że wyznawszy grzechy księdzu, którego poważali i kochali, obawiali się, iż erę w jego oczach stracą, której to myśli duma ich znieść nie mogła.
Dlatego ciężkim okresem był Wielki Tydzień dla Emila Czarnego, jednego z najzamożniejszych rybaków, handlarzy i wędzarników, człowieka znacznego i wybitnego przyjaciela, lecz zarazem i konkurenta Kułaka, któremu w żaden sposób nie mógł sprostać. To też, nie przebierając w środkach, obarczył sumienie różnemi, a licznemi denuncjacjami, niegodnemi podstępami, intrygami i innemi świnstewkami, w gruncie rzeczy dowodzącemi bardzo niskiego i nieszlachetnego sposobu myślenia, a Emil Czarny wiedział, że naprawdę tak nie jest. On przecie z niebezpieczeństwem życia już kilku rybaków z morza wzburzonego wyciągnął, a gdy był na wojnie, rozmyślnie strzelał tak, żeby nikogo nie zabić. Ale czego ten Poluch tu chce? Czemu Kaszubom chleb odbiera!
Teraz — trzeba się spowiadać. Myślał Emil Czarny o swych grzechach wielkich, myślał też o męce Chrystusa Pana i ogromna go zdejmowała żałość. Każdy dzień, jak głaz grobowy, ciążył mu na sercu, bo każdy był stracony, spędzony w stanie grzechu, powiększał jego zatwardziałość i skazywał go na potępienie.
Już miał Emil iść do spowiedzi, gdy znów brakło mu odwagi. To go tak zgnębiło, że „dostał swój Sauftag“. Pił naprzód w Borze, prędko, posępnie, w pojedynkę. Po pierwszych kieliszkach zrobiło mu się jaśniej na duszy, więc pił dalej. Że jednak towarzystwa żadnego nie było, posmętniał znowu i wziąwszy budlę, wrócił do domu. Tam zaczęła na niego wadzić i szkalować żona, że w Wielki Tydzień pije, skutkiem czego podrażniony, i widząc, że go nikt nie rozumie, budlę wypił, skrzyczał bialkę i poszedł pod „Łososia”, spodziewając się znaleźć jakiegoś kompana. Że jednak dusze były szczerze skruszone, więc jaki taki, wypiwszy parę kieliszków i napiwszy się piwa, zmykał, aby się grzechu nie dopuścić. To Emila jeszcze bardziej zmartwiło i choć ciotka Lina, która go dobrze znała, starała się bawić go rozmową, on stawał się coraz bardziej ponury i coraz zapamiętalej pił, aż wreszcie stracił miarę i napół już przytomny, zaczął sypać kopami djabłów i bić pięścią w stół.
Ciotka Lina gorszyła się tem niemało, ale wódki nie odmawiała, bo instynktem kobiecym wyczuwała, że ten ogromny, potężny chłop ma iwer, pod którym jego dziecinna dusza upada.
Pił tak Emil Czarny sam, w ciemnym kącie, póki nie przyszła po niego Tyla, najukochańsza jego córka, która jedyna miała nad nim władzę absolutną i mogła z nim zawsze zrobić, co chciała. Przekomarzając się z nią, wypił jej na złość jeszcze kilka koniaków, poczem pokornie poszedł za nią do domu.
Zbudził się wcześnie, kiedy jeszcze było ciemno, i odrazu ogarnęło go przerażenie. Spostrzegł, iż odkładając spowiedź, wpadł w sidła szatana i zamiast oczyścić się z win, grzeszy dalej — zatwardziałością, pychą i pijaństwem. Prawdą jest, że gdyby nie konkurencja, nie różne sztuczki i sprawki nieładne tego Polucha, jak naprzykład podbijanie prizu, jakiego oni, sprzedający towar nie po warszawskich cenach lecz tanio, dawać nie mogli, nigdyby tych grzechów na swem sumieniu nie miał. Stało się jednak. Zgrzeszył. Nadeszła godzina skruchy i sądu. Chrystus za niego cierpiał — on się Chrystusowi za to niewdzięcznością nie odpłaci.
Jak tylko się rozwidniło, wstał, włożył świątalne ubranie rybackie i wyszedł. Poranek, bardzo chmurny i szary, ciężko leżał na wodach zatoki i domach wioski. Spotykani po drodze ludzie byli smutni i małomówni. Zdawało się, że cały świat śpiewa „Gorzkie Żale”. Czarne wrony wrzeszczały wśród chmur, jak wyrzuty sumienia.
Zgarbiony wszedł do kościoła Emil Czarny.
Ale wyszedł z niego wyprostowany, z rozjaśnioną twarzą i uśmiechnięty, nie ten pyszny rybak i kupiec, który w zuchwalstwie pijanej godziny z błyszczącemi oczami zwykł był o sobie mówić jako o największym człowieku Jastarni i Boru, ogromny, śmiały i wierzący w swą siłę, lecz ten, który po wybawieniu od niezawodnej śmierci dwu tonących rybaków, ślubował Bogu do końca życia w sobotę — jako że to się w sobotę wydarzyło — kieliszka wódki do ust nie brać, z wdzięczności za to, iż Bóg mu pozwolił spełnić dobry uczynek.
I nagrodził go Bóg za to — nie zwłócząc. Ledwie wrócił z kościoła, przyszli do niego rybacy z prośbą. Zepsuł się im niewód szprotowy, a ponieważ on, rybak zamożny, miał swój własny niewód, zaś na Bałtyku zauważono rzucające się mewy, prosili go, aby im ten niewód pożyczył, ofiarując mu za to wszystko, co za pierwszym razem wyciągną, z tem, że jeżeli nie wyciągną nic, to i tak będą mieli prawo przez cały dzień niewodu używać. Gdy się na to zgodził, poszli wszyscy nad morze, wydali niewód i od pierwszego razu wyciągnęli cztery centnary bretlinżków, które też Emil zaraz władował na wóz i zabrał do wędzarni. Oni zaś ciągnęli przez cały dzień i nie mieli dostane ani kawałka ogona.
Tak nabożnie przygotowywali się rybacy do święta Zmartwychwstania, zgoła nie myśląc o brzuchu, jako że zwyczaj „święconki” był tu nieznany i nawet jajkiem święconem się nie dzielono.
Gdy w Wielki Czwartek umilkły dzwony, gromada chłopców trzy razy dziennie obchodziła kościół, grzechotkami na cztery świata strony groźnie grzechocąc.
Dopiero w Wielką Sobotę wesołe ich głosy obwołały radosne wezwanie:
— Wyganiajta post i kładzieta wrony w grub!
— To znaczy — do garnka, wrony wędrowne, zastrzelone w czasie Wielkiego Postu i zasolone — tłumaczył Kułak Tomaszowi.
Ale ani Rezurekcji uroczystej, szumnej, radosnej, jak to na lądzie bywa, nie było. Tylko w pierwszy dzień świąt rozwarły się podczas mszy śpiewanej podwoje i uroczysta procesja z chorągwiami, feretronem i księdzem pod baldachimem trzy razy obeszła kościół w czasie bicia w dzwony i radosnego śpiewu.
Chrystus zmartwychwstał!
Rozpoczęła się wiosna — naprzód w duszach ludzkich, wolnych już od smętku zimy a wskrzeszonych radością Zmartwychwstania — potem w przyrodzie.

Tuż przed świętami odjechał Kułak, zmordowany, chory ze zmęczenia.
— Co miałem tego roku do przegrania to przegrałem! — mówił przed wyjazdem do Tomasza. — Przerżnąłem pięć wielkich stawek. Nie jestem głupi ani lekkomyślny i staram się unikać ryzyka, a jednak popełniłem pięć skończonych głupstw, które przytem pokazały się nadzwyczaj karkołomnemi. Grałem „va banque” nie wiedząc nawet o tem. Ot — masz morze!
— Ha, bardzo słusznie, przekupniu! — odpowiedział Tomasz. — Czegóż mogłeś od morza nauczyć się ty, który tylko o tem myślisz, jakby je sprzedawać na funty!
— Jestem kupcem i muszę zarobić! — odrzekł Kułak. — Cokolwiekbyś o tem myślał, takie jest życie i takie jest prawo życia. Ze wszystkiego człowiek zawsze chce mieć zysk materjalny albo moralny...
— Daj spokój! Wiedza materjalistycznego pozytywizmu płynie korytkiem płyciutkiem i bardzo wąskiem. To mizerny a niezbyt czysty kanalik.
— Mówisz tak dlatego, że wiesz, że tego roku przegrałem.
Naraz oczy mu błysnęły.
— Doch ja tu wrócę! — rzekł.
Tu zwrócił się w stronę morza i wygrażając mu pięścią, zawołał:
— Ja się jeszcze z tobą, kanaljo, porachuję! Ryba płaci, ryba traci! Ryba — jak złoto i jak błoto! Mogę przegrywać pięć lat a szóstego się odegram!
— Albo i nie! — zaśmiał się Tomasz. — Wszak to morze!
— Cholera!
— Jesteś tak głupi jak ci, którzy wymyślają systemy gry w ruletę. Chcesz wziąć na kawał Opatrzność i żywioł, którym ona rządzi. Ale i ty wpleciony jesteś w laskorn żywota i ciągniesz go na strądzie.
Tymczasem jednak Kułak był istotnie strasznie zmęczony. Musiał uregulować wszystkie swe sprawy, na co potrzebował pieniędzy, a tymczasem naturalnie wszyscy jego odbiorcy, wiedząc bardzo dobrze, iż do października nie potrzebują z nim utrzymywać stosunków, bo połowy się skończyły i ryb niema, za towary pobrane przez ostatni miesiąc nie płacili, trzeźwo rozumując, iż gdy sumę dłużną uiszczą w jesieni, kontakt z firmą łatwo znów nawiążą. Stanowiło to jednak sumy znaczne, na które Kułak, likwidujący swój sezon, słusznie liczył. Tych pieniędzy nie było, wobec czego rybacy zaczęli się niecierpliwić i stawali się niegrzeczni, podczas gdy Kułak, który w żyłach swych nie miał ani kropli krwi grzeczności, musiał być coraz to uprzejmiejszy i tak kręcić, aby mógł wyjechać „z głową dumnie do góry podniesioną“ jak mówił.
Bezustannie nachodzili go rybacy z pretensjami, które on, dla swej wygody wszystko „en gros” biorąc, uważał za zwarjowane. Oto przyszedł do niego człowiek, który, po ceremonjach powitania, przypomniał mu pożyczoną a niezwróconą garść gwoździ.
— No więc co? — pytał Kułak.
— Jakże to będzie, pan Kułak? — mówił zakłopotany rybak. — Doch jest to garść moich gwoździ! Pan uręczył!
— Więc co chcesz, człowiecze, za to?
— Należy mi się od pana garść gwoździ.
— Co to może kosztować? Pięć detków? To masz.
— Pan Kułak! Doch ja teraz po tę garść gwoździ za pięć detków muszę do Puecka być wyjechany!
— Co mnie to obchodzi! Ja ci za gwoździe daję dziesięć razy więcej, niż były warte.
— Ja doch pańskiego nie chcę! Niech mi pan odda garść moich gwoździ.
— Skąd ja ci, człowiecze, gwoździ wezmę?
— U mnie pan znalazł, niech pan szuka gdzie indziej. Mnie się należy garść gwoździ!
Drugi przyszedł, wypominając pożyczoną szklankę.
— Jo, jo! — przypomniał sobie Kułak. — Ona tu gdzieś była... Ale gdzie jest? Jo, już wiem, stłukła się.
— Co teraz będzie, pan Kułak? — pytał strapiony rybak.
— Cóż taka szklanka może kosztować! Pół złotego? Masz tu złoty!
— Jo, pan Kułak, takiej szklanki za złoty nie dostanie! Ja ją miałem przywiezioną ze Sydney, czterdzieści lat ją miałem, a pan mi ją rozbił! Co teraz będzie?
— Nic nie będzie, kupisz sobie dwie nowe szklanki.
— Nei, pan Kułak, to tak nie może być! Gdzie moja szklanka?
— Człowiecze, czy ty chcesz, żebym ja przez twoją głupią szklankę lichy rozum dostał? — wołał Kułak, zgrzytając zębami. — Szklanki ci nie wskrzeszę!
Gospodarzowi swemu był winien sto złotych, które pożyczył i sto za mieszkanie. Ponieważ pieniądze nie przychodziły a on musiał wyjechać, postanowił dać na razie sto złotych, a resztę przysłać po powrocie do domu. Mógł to spokojnie zrobić, bo znali się oddawna.
Zawołał rybaka.
— Jestem wam winien dwieście złotych — rzekł — ale ponieważ nie mam pieniędzy, daję wam teraz sto złotych a sto złotych za mieszkanie przyślę z domu.
Rybak zachmurzył się i odpowiedział:
— Tak nie może być!
— Jak to? Nie wierzycie mi? A mało razy ja wam uręczałem?
— Ja panu wierzę! Ale tak nie może być! Pan mi zwraca dług a za mieszkanie zostanie winien i wyjedzie! Doch przed wyjazdem trzeba za mieszkanie zapłacić!
Teraz Kułak zrozumiał.
— Jo! Jo! — To wiesz co, Kustos? Ja ci daję tych sto złotych za mieszkanie, a te pieniądze, coś mi uręczył, przyślę ci z domu.
— Jo, tak będzie wszystko w porządeczku! — ucieszył się rybak.
— Jak tylko przyjadę, zaraz ci odeślę!
— Ale jo! Nie musi pan się śpieszyć! Doch ja wiem!
Wciąż ludzie z pretensjami przychodzili.
Emil Czarny przypomniał sobie jakieś niezapłacone węgorze z przed czterech lat, kto inny znów metr drzewa — do późnej nocy nudzili Kułaka, wymyślali mu, grozili, że aż browning przed sobą na stole położył.
Ostatni przyszedł Ignacy — po dyspozycje, bo Kułak jeszcze coś w wędzarni kurzył.
Kiedy mu już Kułak wszystko szczegółowo wyłożył, Ignacy pomilczał chwilę, a potem zapytał:
— Ale, pan Kułak, a co będzie z temi siedmiu groszami, co mi się od pana należą?
— Słuchaj, Ignacy! — rzekł, ciężko oddychając, Kułak. — Zarobiłeś u mnie niejeden tysiąc złotych. Daruj mi tych siedem groszy!
— Jest to możliwe, panie Kułak? — jęknął żałośnie rybak. — Przecież to byłaby moja krzywda! Mnie się tych siedem groszy należy!
Kułak zerwał się.
— Marsz, bo ci w łeb strzelę! — huknął, chwytając za broń.
Ignacy wyskoczył z pokoju.
A Kułakowi bryznęła z irytacji krew z nosa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.