Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co to może kosztować? Pięć detków? To masz.
— Pan Kułak! Doch ja teraz po tę garść gwoździ za pięć detków muszę do Puecka być wyjechany!
— Co mnie to obchodzi! Ja ci za gwoździe daję dziesięć razy więcej, niż były warte.
— Ja doch pańskiego nie chcę! Niech mi pan odda garść moich gwoździ.
— Skąd ja ci, człowiecze, gwoździ wezmę?
— U mnie pan znalazł, niech pan szuka gdzie indziej. Mnie się należy garść gwoździ!
Drugi przyszedł, wypominając pożyczoną szklankę.
— Jo, jo! — przypomniał sobie Kułak. — Ona tu gdzieś była... Ale gdzie jest? Jo, już wiem, stłukła się.
— Co teraz będzie, pan Kułak? — pytał strapiony rybak.
— Cóż taka szklanka może kosztować! Pół złotego? Masz tu złoty!
— Jo, pan Kułak, takiej szklanki za złoty nie dostanie! Ja ją miałem przywiezioną ze Sydney, czterdzieści lat ją miałem, a pan mi ją rozbił! Co teraz będzie?
— Nic nie będzie, kupisz sobie dwie nowe szklanki.
— Nei, pan Kułak, to tak nie może być! Gdzie moja szklanka?
— Człowiecze, czy ty chcesz, żebym ja przez twoją głupią szklankę lichy rozum dostał? — wołał Kułak, zgrzytając zębami. — Szklanki ci nie wskrzeszę!
Gospodarzowi swemu był winien sto złotych, które pożyczył i sto za mieszkanie. Ponieważ pieniądze nie przychodziły a on musiał wyjechać, postanowił dać na razie sto złotych, a resztę przysłać po powrocie do domu. Mógł to spokojnie zrobić, bo znali się oddawna.
Zawołał rybaka.
— Jestem wam winien dwieście złotych — rzekł — ale ponieważ nie mam pieniędzy, daję wam teraz sto złotych a sto złotych za mieszkanie przyślę z domu.