Zolojka/Na strądzie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Na strądzie.

Mimo że bita była ciężka, Papaszk, uradowany tanią zdobyczą, szedł raźno, uśmiechając się do dnia pięknego i słońca, ale niemniej wyćwiczonem okiem pilnie zerkając ku morzu, aby sprawdzić, czy aby jaka chytra bita nie przyległa podstępnie pod wodą do dna morskiego w jakiej bece między rewami i nie uniknęła jego uwagi. Ubrany ciepło w całotkany trojer z własnoręcznie strzyżonej wełny i w serdak góralski, przysłany mu przez zaprzyjaźnionego letnika, w ciepłych wełnianych pończochach, kroczył energicznie, aby użyć przed śniadaniem ruchu i powietrza, przyczem w dobry humor wprawiała go „bita” — bo choć to niby tylko jedna deska, nie portfel z dziesięciu tysiącami dolarów, zawsze przecie deska co się zowie — za darmo. Znalezione! Od Boga dane!
Daleko widzącem spojrzeniem niespokojnych, małych, rybich oczu ogarnął morze, przez chwilę przyglądał się kutrowi o czerwonych żaglach, wreszcie zauważył dziewczynę.
Uśmiechnął się do niej zdaleka i zawołał coś, czego jednak dziewczyna nie dosłyszała, bo morze szumiało, a stary głos miał zachrypły.
Szła ku niemu smukła, gibka, sprężysta, ze świecącemi błękitnemi oczami w zarumienionej twarzy, z głową w złoto-czerwonym obłoku włosów niesfornych, które wiatr rozrzucał na podobieństwo płomieni z głowy bijących.
— Tak rano na strądzie, Zolojka? — pytał Papaszk z miłym, życzliwym uśmiechem.
Obrzękłą, zniekształconą przez artretyzm dłonią poklepał ją po ramieniu.
— Szukasz za bitami? — mówił chrapliwie. — Niema bitów. Daleko byłem, a tę jedną tylko znalazłem.
Zolojka odrazu domyśliła się, że nieprawda, bo stary, mówiąc to, zwrócił wzrok na jasno błękitną dal morską.
— Co wam po bitach! Dwa wielkie budynki macie...
— Bita z morza nic nie kosztuje... Patrz, co znalazłem.
Nie wypuszczając deski z pod pachy, zaczął szukać po kieszeniach.
Stał przed nią, zgarbiony trochę, lecz potężny, barczysty, dobrze ubrany. Z pod wełnianej czapy wyglądała żółta twarz, obrzękła, pucułowata, z długim sinym nosem. Dziewczynie zawsze przychodziły na jego widok na myśl figurki, przedstawiające lwy morskie.
— Patrz! — rzekł.
— Bursztyn? — zapytała dość obojętnie.
— Nie, coś, czego jeszcze nie widziałaś.
Na rozwartej dłoni pokazał jej płaski kamyczek, wielkości małej fląderki, czerwony granit szwedzki, idealnie obtoczony przez morze w kształt serca.
— Widzisz? — mówił prawie szeptem, uradowany jak dziecko. — Serduszko. Ładne. Równiutkie, okrąglutkie, jak serce Pana Jezusa. Napiszę na tem datę i schowam.
Przyglądali się kamykowi jak dzieci. Zolojka pozazdrościła go Papaszce i już chciała starego wyśmiać, ale się powstrzymała.
— Pójdę do domu! — mówił stary, chowając kamyk do kieszeni. — A co to? Teraz Józk sam chodzi w nocy za bitami?
— Ja nie wiem. My za bitami nie szukamy! — odpowiedziała dziewczyna, choć cała wieś wiedziała dobrze, że to namiętność całej jej rodziny.
— Wczoraj był u nas... późno... zmoczony... Wódkę pił...
Dziewczyna zachmurzyła się.
— Ja nie wiem, gdzie on chodzi! — odpowiedziała niechętnie. — Mnie nie mówi!.. Zresztą wczoraj był sztorm...
— Ja tylko tak...
Skinął jej głową i podreptał dalej, szurując deską po piasku.
Ona też poszła w swoją drogę, trochę zaniepokojona tem, co jej o bracie mówił. Zmoczony! Jestto możliwe, aby on sam jeden w sztorm bity alal? Nie! Więc gdzie był?
Niedaleko Papaszkuewej stegny kilku rybaków z nieuniknionem „hijooohi” ciągnęło z trudem po piasku bat ku wozowi, zaprzężonemu w parę krów. Dźwignąwszy z wielkim mozołem łódź, ułożyli ją na wozie, poczem znów zaczęli zmagać się z upartemi, leniwemi zwierzętami. Przedstawieniu przyglądały się uważnie dwa wilki i gromadka pstro ubranych dzieci.
Nadszedł rybak, niski, barczysty, z głową jak ceber i wielkiemi, jak filiżanki, niebieskiemi oczami. Zaczął rybakom coś tłumaczyć, potem wyprzągł krowy, chwycił dyszel i bez najmniejszego wysiłku wyciągnął wóz z łodzią na stegnę, wśród śmiechów i krzyków rybaków.
— Jo, Michał Kustos! — zawołał schodzący huśtającym się krokiem z wydmy rybak, jak hak połamany, z podaną naprzód, niby u ptaka, głową w kapturze, z pod którego wystawało strzepiące się futro, nos jak dziób i chuda, śpiczasta bródka.
— Jo, Michał Kustos! — zawołał, patrząc na Zolojkę czarnemi, upartemi oczami w głębokiej obwódce. — Mocny w plecach! Ale ja jestem mocny w głowie... Dlatego ja będę najbogatszy na całym półwyspie.
— Za bursztynami idziesz?
— Nei... Ja tam mam klepce postawione na mjewy...
— Najbogatszy człowiek na półwyspie łapie mjewy w klepce, jak mały knop...
— Nie wiesz, że każda fala morska niesie złoto, nic nie wiesz — mówił, patrząc na nią mocno przepastnemi, trochę wytrzeszczonemi oczami, w których wirowała mgiełka obłędu. — W piasku morskim jest też złoto, tylko ludzie nie umieją go wydobywać... I nie trzeba, żeby wszyscy umieli, bo wtenczas wszyscyby mieli...
Roześmiał się głupkowato.
A wtem, stąpnąwszy przypadkiem w kałużę, syknął.
Zolojka zaśmiała się.
— Skorznie dziurawe! — rzekł, tajemniczo zwrócony w jej stronę i odszedł, chichocąc trochę niesamowicie.
Dziewczyna idzie dalej.
Morze szumi, pluszcze, pryska. Szerokie fale biegną wciąż naprzód, a czasem na morzu fala zderzy się z falą i trzaśnie, jakby olbrzym w dłonie klasnął. Strąd rozciągnął się tu szeroko, odepchnąwszy od morza góry, porosłe zielonym, zwartym, gęstym lasem.
Na strądzie siedzi w słońcu na kamieniu człowiek — kula. Gruba, szara kula w wysokich, gumowych butach, z kulistą, okrągłą twarzą i zamyślonemi, szaremi oczami. Bez czapki. Koszulę ma na piersiach mimo zimna szeroko rozpiętą, a wiatr zmierzwił mu na głowie długie, cienkie włosy. To ten, co u nich mieszka. Kolega Kułaka.
— Zolojka! — woła.
Zolojka go nie lubi. Myśli zawsze:
— Bóg wie, kto to taki, skąd się wziął i czego tu chce!
To ostatnie jest najbardziej niepokojące. Nikt nie wie, czego on tu chce. Rybami nie handluje, urzędownikiem żadnym nie jest, bursztynów nie zbiera ani nie kupuje, nic nie robi, chodzi tylko po świecie i patrzy, czasem śmieje się, wypytuje o coś ludzi, głową kiwa i idzie dalej. A co miesiąc przysyłają mu pieniądze — tyle set! Za nic przecie nie płacą, on tu musi coś robić, musi z tego mieć jakąś korzyść.
— Zolojka, chodź, mamy gościa!
Zdziwiona podeszła bliżej.
Wstał i pokazał jej kamień, na którym siedział, czerwony, z czarnemi żyłkami, srebrem nakrapiany.
— Przypłynął dzisiaj!! Kamień! Dobra musiała być fala, która go wyrzuciła. On chciał może do Ameryki płynąć, a wyrzuciło go tu. Cóż, to także bita? Jo?
Uśmiechnęła się.
Kamień — dobra rzecz. Może się przydać.
— Przyjdzie kto i weźmie. U nas kamieni niema.
— I w gnój go rzucą... A to przecie podróżnik... Ze Szwecji do nas przypłynął... Posiedzi sobie trochę, odpocznie i znów popłynie dalej... Wytrze się w piasku jak węgorz, wykąpie się w morzu, znowu straci na wadze. Ale teraz — co pocznie? Odbytnia fala ruszyć go nie może... Więc ja myślę...
Schylił się i potoczył kamień ku morzu...
— Pan Buszyński, co pan robi?
— Chcę, żeby sobie podróżował, a nie zawadzał pod płotem, gdzieby sobie o niego człowiek w nocy głowę mógł rozbić...
— Doch —
— Doch co? Twoja bita czy moja?
Ze złością wkopał kamień w wodę, a wszedłszy za nim do wody, zepchnął go na głębinę.
Odeszła zła.
— Przez nich człowiek zawsze przyjdzie do szkody!
Na piasku leżą starannie ułożone mance i wszystkie przybory do ich stawiania — każdy part zosobna. Nikt tak porządnie, systematycznie, praktycznie i inteligentnie nie potrafi ułożyć tylu tych rozmaitych przedmiotów, jak rybak. W pośrodku mance, zwoje lin czyli lejpra, dalej czarna, czteroramienna draga żelazna, dwuramienna kotew, po bokach preki z chorągiewkami, remy i paczeny, wreszcie szklane, ciemnozielone boule do utrzymywania manc na powierzchni wody.
Obok na łodzi, niespuszczonej jeszcze na wodę, siedzą w milczeniu rybacy. Odzież na nich połatana, z wysokich skorzni sterczy słoma, na głowach granatowe marynarskie trolmuce z pomponami lub stare czapy, gęby czerwone, wiatrem osmalone, poważne, wąsiska długie, sumiaste, brwi krzaczaste, oczy ciemne, srogie, łapy ogromne.
Siedzą, czekając na czwartego wspólnika, który tam oto schodzi ze stegny, barczysty i nie wlokący po piasku nóg za sobą, jak rybacy z innych wiosek, ale kroczący szeroko, jak przystało na człowieka morza.
To wyjeżdżający na morze rybacy z Boru.
Ich tonie na Małem Morzu są liche i niedogodne, skutkiem czego przywykli do pracy na Bałtyku. Nie straszne im jego wielkie fale, nie straszny wiatr, śmiało puszczają się na morze w taki czas, gdy gdzie indziej rybacy nosa za drzwi nie wystawiają.
Tak i dziś, gdy wszędzie indziej sprzątano baty ze strądu i przewożono nad zatokę, a nigdzie ani jednej łodzi na morzu widać nie było, oni zebrali się, aby wyjechać na Bałtyk. Na armeńskim czyli borowskim strądzie rybołówstwo będzie żyć przez całą zimę.
— Pochwalony! — woła Zolojka i idzie dalej.
— Na wieki! — mruczą poważni wąsacze o srogich twarzach piratów.
Ale jeden z nich przyzwał ją do siebie i rzekł cicho:
— Uważaj na brata, żeby do nieszczęścia nie przyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.