Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak i dziś, gdy wszędzie indziej sprzątano baty ze strądu i przewożono nad zatokę, a nigdzie ani jednej łodzi na morzu widać nie było, oni zebrali się, aby wyjechać na Bałtyk. Na armeńskim czyli borowskim strądzie rybołówstwo będzie żyć przez całą zimę.
— Pochwalony! — woła Zolojka i idzie dalej.
— Na wieki! — mruczą poważni wąsacze o srogich twarzach piratów.
Ale jeden z nich przyzwał ją do siebie i rzekł cicho:
— Uważaj na brata, żeby do nieszczęścia nie przyszedł.

Bity są!

— Gdzie ty się włóczysz, dziewczyno! Gdzie ty chodzisz! Ani nawet na pólnie nie przyjdziesz.
— Bity są! — przerwała matce krótko Zolojka.
Wszystkim oczy błysnęły.
Podnieśli głowy.
— Jakie? Gdzie? — pytał swym głębokim basem stary, z zawieszoną w powietrzu ręką z kopczykiem tabaki.
— Widział kto prócz ciebie? — zapytał żywo małomówny zwykle Bernard.
— Nie wiem jakie, bo siedzą w beczce za sachejem. Może Papaszk widział, bo go rano na strądzie spotkałam... Ale w dzień nikt alać nie może, bo bity duże... Za Konkową stegną...
Zaczęła opowiadać, gdzie bity są, a oni słuchali pilnie, wiedząc, że jej wierzyć można. W szajce ich, namiętnie trudniącej się tajemnem i niedozwolonem wyławianiem bitów, odgrywała rolę wywiadowcy. Jej nadzwyczajna znajomość wybrzeża, po którem wałęsała się od małego dziecka, i jej prawdziwie rybacki instynkt sprawiał, że morze nie miało dla niej tajemnic. Patrzyła przez wodę, jak przez szkło. Najmniejsza zmiana w kierunku fali, fałdy czy zmarszczki na

170