Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Daleko widzącem spojrzeniem niespokojnych, małych, rybich oczu ogarnął morze, przez chwilę przyglądał się kutrowi o czerwonych żaglach, wreszcie zauważył dziewczynę.
Uśmiechnął się do niej zdaleka i zawołał coś, czego jednak dziewczyna nie dosłyszała, bo morze szumiało, a stary głos miał zachrypły.
Szła ku niemu smukła, gibka, sprężysta, ze świecącemi błękitnemi oczami w zarumienionej twarzy, z głową w złoto-czerwonym obłoku włosów niesfornych, które wiatr rozrzucał na podobieństwo płomieni z głowy bijących.
— Tak rano na strądzie, Zolojka? — pytał Papaszk z miłym, życzliwym uśmiechem.
Obrzękłą, zniekształconą przez artretyzm dłonią poklepał ją po ramieniu.
— Szukasz za bitami? — mówił chrapliwie. — Niema bitów. Daleko byłem, a tę jedną tylko znalazłem.
Zolojka odrazu domyśliła się, że nieprawda, bo stary, mówiąc to, zwrócił wzrok na jasno błękitną dal morską.
— Co wam po bitach! Dwa wielkie budynki macie...
— Bita z morza nic nie kosztuje... Patrz, co znalazłem.
Nie wypuszczając deski z pod pachy, zaczął szukać po kieszeniach.
Stał przed nią, zgarbiony trochę, lecz potężny, barczysty, dobrze ubrany. Z pod wełnianej czapy wyglądała żółta twarz, obrzękła, pucułowata, z długim sinym nosem. Dziewczynie zawsze przychodziły na jego widok na myśl figurki, przedstawiające lwy morskie.
— Patrz! — rzekł.
— Bursztyn? — zapytała dość obojętnie.
— Nie, coś, czego jeszcze nie widziałaś.
Na rozwartej dłoni pokazał jej płaski kamyczek, wielkości małej fląderki, czerwony granit szwedzki, idealnie obtoczony przez morze w kształt serca.

165