Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Widzisz? — mówił prawie szeptem, uradowany jak dziecko. — Serduszko. Ładne. Równiutkie, okrąglutkie, jak serce Pana Jezusa. Napiszę na tem datę i schowam.
Przyglądali się kamykowi jak dzieci. Zolojka pozazdrościła go Papaszce i już chciała starego wyśmiać, ale się powstrzymała.
— Pójdę do domu! — mówił stary, chowając kamyk do kieszeni. — A co to? Teraz Józk sam chodzi w nocy za bitami?
— Ja nie wiem. My za bitami nie szukamy! — odpowiedziała dziewczyna, choć cała wieś wiedziała dobrze, że to namiętność całej jej rodziny.
— Wczoraj był u nas... późno... zmoczony... Wódkę pił...
Dziewczyna zachmurzyła się.
— Ja nie wiem, gdzie on chodzi! — odpowiedziała niechętnie. — Mnie nie mówi!.. Zresztą wczoraj był sztorm...
— Ja tylko tak...
Skinął jej głową i podreptał dalej, szurując deską po piasku.
Ona też poszła w swoją drogę, trochę zaniepokojona tem, co jej o bracie mówił. Zmoczony! Jestto możliwe, aby on sam jeden w sztorm bity alal? Nie! Więc gdzie był?
Niedaleko Papaszkuewej stegny kilku rybaków z nieuniknionem „hijooohi” ciągnęło z trudem po piasku bat ku wozowi, zaprzężonemu w parę krów. Dźwignąwszy z wielkim mozołem łódź, ułożyli ją na wozie, poczem znów zaczęli zmagać się z upartemi, leniwemi zwierzętami. Przedstawieniu przyglądały się uważnie dwa wilki i gromadka pstro ubranych dzieci.
Nadszedł rybak, niski, barczysty, z głową jak ceber i wielkiemi, jak filiżanki, niebieskiemi oczami. Zaczął rybakom coś tłumaczyć, potem wyprzągł krowy, chwycił dyszel i bez najmniejszego wysiłku wyciągnął

166