Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wóz z łodzią na stegnę, wśród śmiechów i krzyków rybaków.
— Jo, Michał Kustos! — zawołał schodzący huśtającym się krokiem z wydmy rybak, jak hak połamany, z podaną naprzód, niby u ptaka, głową w kapturze, z pod którego wystawało strzepiące się futro, nos jak dziób i chuda, śpiczasta bródka.
— Jo, Michał Kustos! — zawołał, patrząc na Zolojkę czarnemi, upartemi oczami w głębokiej obwódce. — Mocny w plecach! Ale ja jestem mocny w głowie... Dlatego ja będę najbogatszy na całym półwyspie.
— Za bursztynami idziesz?
— Nei... Ja tam mam klepce postawione na mjewy...
— Najbogatszy człowiek na półwyspie łapie mjewy w klepce, jak mały knop...
— Nie wiesz, że każda fala morska niesie złoto, nic nie wiesz — mówił, patrząc na nią mocno przepastnemi, trochę wytrzeszczonemi oczami, w których wirowała mgiełka obłędu. — W piasku morskim jest też złoto, tylko ludzie nie umieją go wydobywać... I nie trzeba, żeby wszyscy umieli, bo wtenczas wszyscyby mieli...
Roześmiał się głupkowato.
A wtem, stąpnąwszy przypadkiem w kałużę, syknął.
Zolojka zaśmiała się.
— Skorznie dziurawe! — rzekł, tajemniczo zwrócony w jej stronę i odszedł, chichocąc trochę niesamowicie.
Dziewczyna idzie dalej.
Morze szumi, pluszcze, pryska. Szerokie fale biegną wciąż naprzód, a czasem na morzu fala zderzy się z falą i trzaśnie, jakby olbrzym w dłonie klasnął. Strąd rozciągnął się tu szeroko, odepchnąwszy od morza góry, porosłe zielonym, zwartym, gęstym lasem.

167