Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ani morświnów... Więc z braku innego łupu zaczęła rozmyślać, jakiby wiatr był potrzebny, aby przypędził bliżej kuter z czerwonemi żeglami tak, aby wpadł na groźny osuch, słynny z nieszczęśliwych wypadków, jakie się na nim wydarzały.
— Gdyby było dużo morza — marzyła — a wiatr nordwest, gdyby się im złamał ster, wiatr mógłby przygnać go na nasz ousech... Oni go nie znają, nie wiedzą, że przed ousechem żegła trzeba zwinąć... Jo, doch oni szliby maszyną... A jakby się im maszyna zepsuła? Wpadliby na rewę, przyszłaby zaraz druga fala, trzecia... przewróciłaby kuter — toby było bitów!
Tak to, patrząc w glorję morza, tańczącego w swym mieniącym się płaszczu na cześć nowonarodzonego dnia, marzyła zgoła po piracku sen o rybach i bitach nieodrodna córka rybaka.
Ujrzawszy na strądzie Papaszka, wlokącego za sobą po piasku jakąś deskę, zbiegła z „góry”.

Na strądzie.

Mimo że bita była ciężka, Papaszk, uradowany tanią zdobyczą, szedł raźno, uśmiechając się do dnia pięknego i słońca, ale niemniej wyćwiczonem okiem pilnie zerkając ku morzu, aby sprawdzić, czy aby jaka chytra bita nie przyległa podstępnie pod wodą do dna morskiego w jakiej bece między rewami i nie uniknęła jego uwagi. Ubrany ciepło w całotkany trojer z własnoręcznie strzyżonej wełny i w serdak góralski, przysłany mu przez zaprzyjaźnionego letnika, w ciepłych wełnianych pończochach, kroczył energicznie, aby użyć przed śniadaniem ruchu i powietrza, przyczem w dobry humor wprawiała go „bita” — bo choć to niby tylko jedna deska, nie portfel z dziesięciu tysiącami dolarów, zawsze przecie deska co się zowie — za darmo. Znalezione! Od Boga dane!

164