Zolojka/Bity są

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bity są!

— Gdzie ty się włóczysz, dziewczyno! Gdzie ty chodzisz! Ani nawet na pólnie nie przyjdziesz.
— Bity są! — przerwała matce krótko Zolojka.
Wszystkim oczy błysnęły.
Podnieśli głowy.
— Jakie? Gdzie? — pytał swym głębokim basem stary, z zawieszoną w powietrzu ręką z kopczykiem tabaki.
— Widział kto prócz ciebie? — zapytał żywo małomówny zwykle Bernard.
— Nie wiem jakie, bo siedzą w beczce za sachejem. Może Papaszk widział, bo go rano na strądzie spotkałam... Ale w dzień nikt alać nie może, bo bity duże... Za Konkową stegną...
Zaczęła opowiadać, gdzie bity są, a oni słuchali pilnie, wiedząc, że jej wierzyć można. W szajce ich, namiętnie trudniącej się tajemnem i niedozwolonem wyławianiem bitów, odgrywała rolę wywiadowcy. Jej nadzwyczajna znajomość wybrzeża, po którem wałęsała się od małego dziecka, i jej prawdziwie rybacki instynkt sprawiał, że morze nie miało dla niej tajemnic. Patrzyła przez wodę, jak przez szkło. Najmniejsza zmiana w kierunku fali, fałdy czy zmarszczki na wodzie, nowy odcień w zabarwieniu — wszystko było dla niej wskazówką niezawodną. Gdy rybak, wypatrujący przyczajonej bity, wchodził nieraz po kolana w wodę, aby zobaczyć dokładniej, jej wystarczyło spojrzeć na wodę z „góry” i już wiedziała, co w niej jest. Znała też doskonale miejsca, w których przy danym wiatrze i prądzie ze względu na ukształtowanie dna i wybrzeża musiały się bity zbierać, jak wiedziała też, gdzie szukać bursztynów. Dla tych przyczyn patrzono nieraz przez palce na jej samotne tułanie się po strądzie.
To też i neńka, choć zła była i chciała szkalować, odrazu zmiękła i zapytała:
— A masz ty co zjadłe?
I po chwili już stała przed Zolojką miska ze smażonemi szprotami i druga miska z bulwą.
Bo bity — to wielka rzecz i nigdy niewiadomo, co bita może dać. Raz w Boru rybacy znaleźli szkatułkę z kasą okrętową. Gdyby tak Bóg zesłał teraz kilka tysięcy dolarów!...
Zolojka jadła łapczywie i opowiadała o bitach.
— A nie wiesz, Etta, jakie to bity? — spytała zamyślona neńka.
— Może deski, może belki... Są pod wodą, dobrze nie widać, ale duże...
— Kisty jakiej nie widziałaś? — pytała matka.
— Nie wiem, może jest i kista...
— A może beczka jaka?
— We wodzie nie widać.
Przypomniało się starej, jak raz dwóch rybaków znalazło wielką beczkę pełną masła. Było tego na cały rok i jeszcze drugim sprzedawali...
— Daleko! — krzywił się Józk, słuchając opowiadania siostry.
— Zaprzęgniemy krowę! — odpowiedział ojciec.
— Nie wiesz, widział kto? — pytał Bernard.
— Myślę, że nie. Wszyscy byli wyjechani za mancami... Może Papaszk widział, ale te jego lorbasy w dzień alać nie będą, bo trzeba zaprząc krową, chyba w nocy albo nad ranem... Będziemy pierwsi...
— Jo!
Stary przyległ trochę na łóżku po obiedzie i zaczął marzyć o tajemniczych bitach. Mogą to być tylko belki i deski — także dobra bita! — a może być — kto wie? — skrzynia z suknem angielskiem, albo okseft wina — i tak było raz... Trzech chłopców znalazło koło ślepej bliży, wraz za Dąbkową — okseft wina. Wtoczyli go do lasu, wywiercili dziurkę, a że nie mieli czem pić, powyjmowali słomę ze skorzni i tak pili przez źdźbła. Nie jedli nic, tylko pili i spali. Trzy dni ich rodzina szukała, aż ich wreszcie znalazła przy oksefcie śpiących... To była dobra bita.. Żeby Pan Bóg taką dał... Rybacy są na wino, jak muchy na cukier...
A ten statek z pszeńcą też był dobry... Wjechał na ousech... Nie przewrócił się, stał, ale załoga musiała go opuścić... Miał później przyjechać retung, ale rybacy, jak się zwiedzieli, że tam jest pszeńca, zaczęli się zjeżdżać ze wszystkich stron — nawet z Helu i z Karwji nad Bałtykiem. Sołtys wprawdzie stróżował, ale na brzegu, a rybacy byli na morzu... To każdy sobie wszedł do „rumu” i nabrał pszeńcy, ile chciał... Była potem rewizja, jo, i niektórym worki z pszeńcą odebrali... Ale ta komisja podzieliła się na kilka partyj, a gdzie rewizja już była, tam na drzwiach robili kredą krzyż... Chłopcy to zobaczyli i wnet wszędzie były krzyże, tak że komisja sama nie wiedziała, gdzie już była a gdzie nie... U jego tatka znaleźli dwa worki pszeńcy zakopanej w ziemi i kazali alać do sołtysa... Tatk wziął worki na plecy, obszedł kilka chat, a kiedy komisja odeszła, zaniósł worki do chaty.
Dobra też była „Clara Feer“, finlandzki statek, trzymasztowy. Nowiutki był, spód miał cały miedzią obity, przejechał przez osuch, wjechał w bekę, gdzie było głęboko, nie siedział na mieliźnie, był „flott”. Kapitan wiedział, że z beki musi być przejście na zielenicę, ale nie wiedział gdzie. Tysiąc marek dawał temu, kto go wyprowadzi za osuch — ale rybacy udawali, że nie wiedzą, bo doch okręt nie mógł wiecznie stać w bece, wiatr go musiał przewrócić, a cały spód miał od miedzi... Jeden rybak się znalazł, powiedział, że za tysiąc marek przeprowadzi... Wtedy mu drudzy zaczęli tłumaczyć, żeby sobie nie dał tego statku zgryźć, że doch jeśli się rozbije, to będzie bita warta więcej niż tysiąc marek... Rybak objął komendę nad statkiem, ale zamiast do Kusfeldu, przeprowadził go do Boru i statek się rozbił... To wtedy każdy nabrał żeglów i lejprów i deski z deku ludzie zdejmowali i ten „koper” łamali i sprzedawali żydom do Gdańska... Jo, to była też dobra bita...
Ale najlepsza bita to był „Archimedes”. Ten statek wszyscy zawsze z wdzięcznością wspominali, nazywali go egipskim śpichrzem Józefa. To było w listopadzie. Statek szedł z Gdańska, pod dekiem miał dobry towar, na deku drzewo. Morza było dużo, był sztorm. Gdyby on był szedł z denegi na denegę, nicby mu się nie stało, ale on szedł rowem i przechylał się na bok. A wtedy to drzewo na deku zwaliło mu się na jeden bok, przyszła wielka denega i statek się przewrócił i rozbiło go o „osuch”. Utonął kapitan, szturman i kilku ludzi, a kilku ludzi się uratowało... Rozbity statek leżał na osuchu, a wtedy ludzie alali, co kto chciał...
„On” miał mąkę, masło, orzechy, migdały, cukier, tytoń, rodzynki, najlepszy koniak i machandel gdański, szynki, wino... To było życie, to była bita! Ten dźwigał na plecach dwa worki mąki, tamten wór kawy, a jeden kamień sera to był taki duży, że dwóch ludzi niosło go na ramionach na drągu przetkniętym przez dziurę w środku. On, Paweł, wziął sobie beczkę czerwonego wina, przyniósł trzydzieści pustych butelek, ustawił je rzędem a potem butem wywalił zatyczkę w beczce i tak z niej wino nalewał do butelek strumieniem grubym, jak ramię... Jo, „Archimedes”, to była błogosławiona bita... Prawdziwy śpichlerz Józefa...
Stary Paweł nie jest pesymistą, nie narzeka na życie, nie mówi, że na świecie dziś gorzej, niż dawniej, ale —
— Takich bitów teraz już niema i nie będzie! — kończy, myśląc o błogosławionej pamięci „Archimedesie”, którego rybacy „rozalali” do ostatniego gwoździa.
— Doch! — pociesza się. — Bity zawsze jeszcze są! Kto wie, co Bóg zesłał!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.