Zolojka/Późną nocą nad morzem

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Późną nocą nad morzem.

Spali napół ubrani.
Po północy wszystko czworo wstali, ubrali się, nie zapalając światła, aby nie zwrócić uwagi sąsiadów i wyszli pocichu, nie odzywając się do siebie.
Było ciemno, ale niezupełnie, bo dął silny, ostry wiatr, który chwilami spędzał chmury z nieba.
— Nord-ost! — mruknął stary Paweł.
Wyrwani z ciepłej pościeli, dygotali z zimna.
Chata ich stała na samym skraju wsi, tak, że wyszedłszy z niej, po kilku krokach byli już na łączce pod cmentarzem za wioską.
Stary wyprowadził pocichu krowę i poomacku zaprzągł ją do wozu, który przezornie już wieczorem podciągnął pod cmentarz.
Pod cmentarzem, niby czarne flagi śmierci, łopotały posępnie mance na wysokich, pionowych ujmach. Trzeba było wejść na Trupią Drogę — w sam raz po północy. Kiedy indziej możeby się które z nich i bało, ale teraz, gdy szło o zdobycz, serca ich pełne były męstwa i pogardy dla strachów. Zresztą sami szli, jak duchy.
Kiedy przechodzili koło cmentarza, uderzył w ich nozdrza zapach smoły.
— Myślałby kto, że tu z ziemi djabelski smród z piekła bucha, a to tylko nowe kołki w płocie, smołą posmarowane! — rzekł swym głębokim basem stary Paweł. — Etta, ty dobrze masz zapamiętane, gdzie te bity są?
— Jo, ale trzeba wejść w wodę! — odpowiedziała dziewczyna. — Głęboko nie będzie, bo aba.
Na Bałtyku niema ani przypływu, ani odpływu morza, jest tylko fala przybytnia i odbytnia, zwana przez rybaków z niemieckiego „flut” i „aba”.
— Eltychy macie? — upewnił się stary.
Józk mruknął potwierdzająco.
Przeszli przez las i zeszli z gór na strąd.
Fale roztrącały się o brzeg dźwięcznie i głośno. Widać było w ciemnościach ich twardy, białawy błysk i toczące się ku brzegowi białe grzebienie. Strąd był blady z zimna, jakie szło od wiatru i morza.
— Flut! — płaczliwie niemal odezwał się Józk. — Woda gruba!
Szli długo strądem, huczącym od fal, patrząc to w jasne światło rozewskiej bliży, to w czarną, spienioną otchłań.
— Preszcy! — zawołała Zolojka do ojca, jakby tem słowem chciała powiedzieć, że trudno będzie wejść w morze.
— Bity! — również lakonicznie odpowiedział ojciec, co miało mniej więcej znaczyć:
— Wiesz przecie, że za bitą rybak w ubraniu po szyję w wodę wejdzie, prędzej niż za łososiem!
— Daleko jeszcze? — wołał Józk.
Etta nie odpowiedziała.
Ale po chwili stanęła i wskazała:
— Tu!
— Wiesz na pewno?
— Jo!
Podeszli aż na sam zoloj, gdzie Etta zaczęła im dokładnie opisywać położenie bit.
— Bekę macie? — pytał stary.
Józk wrócił do wozu i przyniósł z niego „bekę” — długi osęk. Zaczął nim grzebać w dnie morskiem.
— Jo, ty Etta mówisz, że tu? Może tu co było, nie mówię, ale, jeśli było, to chyba już alali, bo niema nic! — mówił złośliwie.
— Co ty w rowie grzebiesz! — zniecierpliwiła się Etta. — Bita jest w bece za sachejem!
Bernard, który tymczasem ubrał się w „eltychy”, wydarł bratu osęk, wszedł powyżej kolan w wodę i zaczął macać dno.
— Jest! — wykrzyknął po jakimś czasie półgłosem.
— Jest! Jest! A co?
— Nie wiem. Zdaje się — belka. Za sachejem siedzi...
— Spróbuj, czy można alać beką!...
— Nie, nie można... Boję się, że ją zrobię flott...
Józk, również już w eltychach, odwinął kilka sążni lejpra i zrobiwszy pętlę, zaczął brnąć za osękiem Bernarda do bity, starając się poruszać tak, aby się jak najmniej narażać na zmoczenie przez fale. Kiedy oplątywał liną wbity mocno w piasek kawał drewna, stał po pas w zimnej wodzie, a piana zbryzgała mu twarz.
Ciągnęli wszystko czworo, z całej siły mocując się z owym nieznanym przedmiotem, który opierał się im niby uparty samobójca, za wszelką cenę pragnący zginąć.
— Coby cię sześćdziesiąt kóp djabłów odrazu zabrało! — klął Bernard.
Rzecz „puściła” tak nagle, że Etta i Bernard upadli na kolana.
Po chwili łup leżał na piasku. Był to gruby, pięciometrowy pień sosnowy.
Chwalili go sobie we czworo, ciesząc się. Na co im się mógł przydać, jeszcze nie wiedzieli, ale był — wielki, gruby, ciężki, a to wystarczało.
Drugi kloc był niemniej okazały.
Dalej znaleźli znowu trzy grube, ciosane belki i dwie piękne deski sosnowe. To było wszystko, co Etta wypatrzyła.
Wracali przemoczeni od grubych lejprów, zdyszani. Zwłaszcza mokry był Józk, którego wielka denega przychwyciła niespodziewanie, obaliła i potoczyła po dnie tak, że mało brakowało, a byłby utonął. Śmierci wprawdzie uniknął, ale mokry był do nitki i dzwonił zębami.
Gdy wróciwszy do domu, zaczęli w największej cichości łup alać przez okno na strych, błysnęło niespodziewanie światełko latarki elektrycznej Kułaka, oświetlając kolejno wysunięte przez okienko stryszku głowy Etty i Józka, opleciony sznurem gruby pień, a na dole „naddających” go Pawła i Bernarda.
— Żeby cię ziemia pogryzła! — zaklął znów Bernard.
Światło zgasło, ciężkie kroki ucichły, rozległo się trzaśnięcie drzwiami.
— Kułak nie powie nic! — uspokajał syna stary.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.