Zolojka/Z szewiecem coraz gorzej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z szewiecem coraz gorzej.

Sytuacja genjalnego szewieca z Gdańska stawała się z dnia na dzień gorsza.
Mając nieczyste sumienie, przestał wychodzić z domu, znowu zaczął bać się ludzi, a że nikomu ze swych myśli nie mógł się zwierzyć i musiał trapić się sam — wrócił do denaturatu. Sposępniał, przestał się golić, myć, nie odzywał się do żony i nie pytał już o córkę, która całemi dniami bawiła się z dziećmi na placu przed kościołem, bez trudu ucząc się po kaszubsku.
Nie można powiedzieć, aby szewiec poddawał się bez walki. Skóry trochę miał, więc zaczął próbować. Kształtował machinalnie skórę, kształtując sobie równocześnie logicznie w głowie skorzeń o jednym szwie, przekonany, iż tam, gdzie na niemożliwości utkną palce, pójdzie dalej natchnienie, które palce za sobą pociągnie. Ale właśnie, myśląc logicznie, dochodził do niemożliwości tak jawnej, iż przeskoczyć jej myślą nie mógł. Własna logika wykopywała mu pod nogami przepaść.
Przyszedł do przekonania, że miejsce mu nie odpowiada — ten nowy pokój. Sława, blask genjalnego skorznia zrodził się nie tu lecz tam, w budzie Edwarda Kunsztownego, gdzie mu było cicho i spokojnie, jak w celi klasztornej, gdzie nie zaglądała ani żona, ciągle coś przestawiająca lub myjąca, ani dziecko ze swemi pytaniami, śmiechem, zabawami, pieszczotami.
Poszedł do Edwarda Kunsztownego i poprosił go, żeby mu pozwolił pracować w budzie. Skorznie z jednym szwem, to rzecz niełatwa, wymaga spokoju, a tam ciągle bialka, dziecko.
— Osobliwie! — zgodził się Edward Kunsztowny i dał mu klucz od budy.
— Tam zimno! — przestrzegał.
Zimno było, ale tylko w pierwszej chwili. Szewiec wkrótce o zimnie zapomniał. Rozgrzewała go praca, denaturat i strach, od którego biły na niego siódme poty.
Kilka dni walczył tam ze swym genjalnym skorzniem, cierpiąc strasznie. Wyginał płat skóry na wszystkie strony, to brutalnie mocnemi, prostemi chwytami, to znów pieszcząc go drżącemi, zasmolonemi palcami — na nic! Wziął od Tomasza kilka gazet, z których próbował stworzyć model — i to mu się jakoś udawało, ale ze skóry zrobić — niepodobieństwo. Wyczerpany, padał na zydelek, pił i z coraz większą tęsknotą myślał o Gdańsku.
Zaryzykował próbę ostatnią. Poświęciwszy większy płat skóry, powyginał go tak jak papier i zeszył — jednym szwem, aby mieć model. To mu się udało, ale nie mogło tu być mowy ani o podeszwie, ani o obcasie, wogóle o niczem — to był but teatralny z ceraty i teraz dopiero biedny szewiec zrozumiał, że chcąc taki skorzeń stworzyć, musiałby go wykończyć, zanimby go zaczął robić.
Siedział zrozpaczony.
Pił.
Już nawet myśleć nie mógł.
Ale po pewnym czasie zaświeciły mu w oczach wesołe iskierki.
Model rzekomego skorznia ustawił na półce tak, aby go było widać wraz z tym jednym szwem, zamknął dobrze budę i wyszedł.
Wkrótce rozeszła się po wiosce wieść, iż szewiec ...zrobił skorznie z jednym szwem — ale nie chce nikomu pokazać. Ktoś widział, nawet Edward Kunsztowny widział i kilku przyjaciołom pokazał, ale potem szewiec „zauważył”, że skorzeń stoi na widoku i gdzieś go schował.
Gdy oświadczył, że potrzebuje pieniędzy na zakupno skóry w Wejherowie — dano mu je z pewnem ociąganiem się i wahaniem — ale dano. Z bolesną radością oczekiwano, że pieniądze przepije i ze skorzni znów nic nie będzie — czekano końca komedji, bo wtedy — o, wtedy będzie licho! Porachuje się szewiecowi kosteczki!
Ale nie. Nie było żadnego,„breku”, nie zobaczono szewieca w żadnej oberży, ani tu, ani w Boru. Siedział w swej budzie i słychać było, jak stuka młotkiem. Kilka razy odezwało się nawet słynne

— der Napolion mit Petrolium
hat den Schnurrbart sich beschmiert...


Pewnego dnia rano — a właśnie był wtorek, dzień targowy — bardzo słoneczny, piękny i jasny, szewiec wyszedł po śniadaniu do lasu, jak zwykle ze swą Agnes.

Dziewczynka uszczęśliwiona i ucieszona tem, że znowu z ukochanym ojcem może wyjść do lasu i nad morze, biegała, wołając i śmiejąc się głośno. W mycce z fontaziem i w czerwonym sweaterku wyglądała jak mały koboldzik, jej czarne oczka świeciły, a buzia była czerwona, jak różyczka.
Kiedy wyszli na strąd, zobaczyli niezwykły widok. Rybacy ciągnęli niewód. Wpleceni ramionami w liny ludzie, wpierając silnie nogi w piasek, szli ku „górom”, poczem wracali znów nad samą wodę, znowu wplatali się w linę i leżąc w niej całą wagą ciała, dreptali ku „górom”. Ten łańcuch ludzki nie kończył się nigdy. Zdawało się, że wychodzi z morza i znika w piaszczystym wale.
— Co oni robią? — zdziwiła się dziewczynka.
Ojciec zaczął jej tłumaczyć.
Na strądzie rozległy się okrzyki, chłopcy rzucali w wodę kamieniami. Dziewczynka nie słuchając ojca, pobiegła ku rybakom.
Już szła ku brzegowi matnia, w której coś się rzucało, migało, błyskało, jak gdyby tam wrzało żywe srebro. Mocne ręce żywo szarpały skrzydła niewodu, wszystkie oczy utkwione były w tym jakimś miotającym się węźle — aż wreszcie wysypano na piasek cały stos małych rybek, srebrnych, mieniących się metalicznie pięknemi, żywemi barwami.
— Co to? Co to? — wołała dziewczynka.
— Bretlindzi! — odpowiedział z rozradowaną miną jeden z rybaków.
Agnes wzięła jedną rybkę, skrzącą, jak żywy klejnot, różnobarwnemi blaskami i położywszy ją sobie na rączce, przyglądała się jej w niemem zachwyceniu. Czegoś równie cudnego jeszcze nie widziała! Takie czyste, chłodne, tak się mieni w słońcu...
— Pojedziesz z nami? — spytał ogromny rybak z groźnemi sumiastemi wąsami i szafirowemi oczami, czystemi i pogodnemi jak u dziecka.
— Jo! Jo! Jo! — ucieszyła się dziewczynka.
— Zmarznie! — zawołał ktoś.
— Nei, ja chcę jechać! — upierała się Agnes.
Ktoś narzucił na nią ciepłą kurtkę i w chwilę później złotą jej główkę ledwo było widać z poza stosu manc i lejprów.
Szewiec wdrapał się na „górę” i stamtąd przyglądał się morzu szerokiemu, falującemu łagodnie, i złotemu strądowi i statkom na „sztimrsztrychu”, i roześmianym ogorzałym twarzom rybaków a przedewszystkiem kołyszącej się na wyiskrzonych pawiowych falach czarnej łodzi z tym czerwonym sweaterkiem i zieloną czapeczką. Widok był piękny — lecz szewiec przysłonił oczy dłonią — jak gdyby go słońce raziło — i nikt nie widział że płakał, i nikt nie widział, że starą jego twarz wykrzywił grymas płaczu — zgoła dziecinny.
Znowu zaczęto ciągnąć niewód — a tym razem zdobycz była znacznie większa niż poprzednio.
— Przyniosła nam mała szczęście! — cieszyli się rybacy. — Masz na pólnie!
Nasypali jej pełne wiaderko szprotek.
Szewiec podziękował.
Widziano go po południu, jak wsiadał do pociągu idącego do Pucka.
I — tyle go widziano!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.