Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

która całemi dniami bawiła się z dziećmi na placu przed kościołem, bez trudu ucząc się po kaszubsku.
Nie można powiedzieć, aby szewiec poddawał się bez walki. Skóry trochę miał, więc zaczął próbować. Kształtował machinalnie skórę, kształtując sobie równocześnie logicznie w głowie skorzeń o jednym szwie, przekonany, iż tam, gdzie na niemożliwości utkną palce, pójdzie dalej natchnienie, które palce za sobą pociągnie. Ale właśnie, myśląc logicznie, dochodził do niemożliwości tak jawnej, iż przeskoczyć jej myślą nie mógł. Własna logika wykopywała mu pod nogami przepaść.
Przyszedł do przekonania, że miejsce mu nie odpowiada — ten nowy pokój. Sława, blask genjalnego skorznia zrodził się nie tu lecz tam, w budzie Edwarda Kunsztownego, gdzie mu było cicho i spokojnie, jak w celi klasztornej, gdzie nie zaglądała ani żona, ciągle coś przestawiająca lub myjąca, ani dziecko ze swemi pytaniami, śmiechem, zabawami, pieszczotami.
Poszedł do Edwarda Kunsztownego i poprosił go, żeby mu pozwolił pracować w budzie. Skorznie z jednym szwem, to rzecz niełatwa, wymaga spokoju, a tam ciągle bialka, dziecko.
— Osobliwie! — zgodził się Edward Kunsztowny i dał mu klucz od budy.
— Tam zimno! — przestrzegał.
Zimno było, ale tylko w pierwszej chwili. Szewiec wkrótce o zimnie zapomniał. Rozgrzewała go praca, denaturat i strach, od którego biły na niego siódme poty.
Kilka dni walczył tam ze swym genjalnym skorzniem, cierpiąc strasznie. Wyginał płat skóry na wszystkie strony, to brutalnie mocnemi, prostemi chwytami, to znów pieszcząc go drżącemi, zasmolonemi palcami — na nic! Wziął od Tomasza kilka gazet, z których próbował stworzyć model — i to mu się jakoś udawało, ale ze skóry zrobić — niepodobieństwo.

178