Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czegoś równie cudnego jeszcze nie widziała! Takie czyste, chłodne, tak się mieni w słońcu...
— Pojedziesz z nami? — spytał ogromny rybak z groźnemi sumiastemi wąsami i szafirowemi oczami, czystemi i pogodnemi jak u dziecka.
— Jo! Jo! Jo! — ucieszyła się dziewczynka.
— Zmarznie! — zawołał ktoś.
— Nei, ja chcę jechać! — upierała się Agnes.
Ktoś narzucił na nią ciepłą kurtkę i w chwilę później złotą jej główkę ledwo było widać z poza stosu manc i lejprów.
Szewiec wdrapał się na „górę” i stamtąd przyglądał się morzu szerokiemu, falującemu łagodnie, i złotemu strądowi i statkom na „sztimrsztrychu”, i roześmianym ogorzałym twarzom rybaków a przedewszystkiem kołyszącej się na wyiskrzonych pawiowych falach czarnej łodzi z tym czerwonym sweaterkiem i zieloną czapeczką. Widok był piękny — lecz szewiec przysłonił oczy dłonią — jak gdyby go słońce raziło — i nikt nie widział że płakał, i nikt nie widział, że starą jego twarz wykrzywił grymas płaczu — zgoła dziecinny.
Znowu zaczęto ciągnąć niewód — a tym razem zdobycz była znacznie większa niż poprzednio.
— Przyniosła nam mała szczęście! — cieszyli się rybacy. — Masz na pólnie!
Nasypali jej pełne wiaderko szprotek.
Szewiec podziękował.
Widziano go po południu, jak wsiadał do pociągu idącego do Pucka.
I — tyle go widziano!

Szproty zjadły flądry.

Wyjazd szewieca w nikim nie wzbudził podejrzeń. Wiedziano, że miał jechać do Wejrowa po skórę, rozumiano, że sprawy tak ważnej nie może załatwić

181