Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ale teraz, gdy szło o zdobycz, serca ich pełne były męstwa i pogardy dla strachów. Zresztą sami szli, jak duchy.
Kiedy przechodzili koło cmentarza, uderzył w ich nozdrza zapach smoły.
— Myślałby kto, że tu z ziemi djabelski smród z piekła bucha, a to tylko nowe kołki w płocie, smołą posmarowane! — rzekł swym głębokim basem stary Paweł. — Etta, ty dobrze masz zapamiętane, gdzie te bity są?
— Jo, ale trzeba wejść w wodę! — odpowiedziała dziewczyna. — Głęboko nie będzie, bo aba.
Na Bałtyku niema ani przypływu, ani odpływu morza, jest tylko fala przybytnia i odbytnia, zwana przez rybaków z niemieckiego „flut” i „aba”.
— Eltychy macie? — upewnił się stary.
Józk mruknął potwierdzająco.
Przeszli przez las i zeszli z gór na strąd.
Fale roztrącały się o brzeg dźwięcznie i głośno. Widać było w ciemnościach ich twardy, białawy błysk i toczące się ku brzegowi białe grzebienie. Strąd był blady z zimna, jakie szło od wiatru i morza.
— Flut! — płaczliwie niemal odezwał się Józk. — Woda gruba!
Szli długo strądem, huczącym od fal, patrząc to w jasne światło rozewskiej bliży, to w czarną, spienioną otchłań.
— Preszcy! — zawołała Zolojka do ojca, jakby tem słowem chciała powiedzieć, że trudno będzie wejść w morze.
— Bity! — również lakonicznie odpowiedział ojciec, co miało mniej więcej znaczyć:
— Wiesz przecie, że za bitą rybak w ubraniu po szyję w wodę wejdzie, prędzej niż za łososiem!
— Daleko jeszcze? — wołał Józk.
Etta nie odpowiedziała.
Ale po chwili stanęła i wskazała:

175