Zgon Acerna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
(Przekierowano z Zgon Acerna/Dośpiewek)
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Kondratowicz
Tytuł Zgon Acerna
Pochodzenie Poezye Ludwika Kondratowicza/Tom II
Wydawca Wydawnictwo Karola Miarki
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Mikołów-Warszawa
Źródło skany na commons
Indeks stron
ZGON ACERNA.

CHWILA Z XVII WIEKU. — (1608 roku).



I.

Czego ten stary brytan, opuściwszy szyję,
Do furty Jezuickiej drapie się i wyje?
A wyje tak żałośnie, aż przechodzi mrowie!
O! takie skowytanie pewno zgon przepowie!
Znają w całym Lublinie jego sierść, nazwisko:
To jakiegoś żebraka wysłużone psisko,
Chce się z panem obaczyć, polizać mu ręce.
Próżno uliczne żaki i szkolne młodzieńce
Ciskają nań kamieńmi; kruchciani dziadowie
Napróżno swemi szczudły biją go po głowie:
Pies kurczy się, zaskomli w postawie pokornej,
Ale go nie odpędzisz od furty klasztornej;
Chciałby wcisnąć się milczkiem i omylić straże,
Ale Ojciec odźwierny wpuszczać go nie każe.

Wtem stateczny przechodzień we dzwonek zadzwoni —
Brytan przypadł mu do nóg, rzucił się do dłoni,
Jakby prosił o łaskę błagalnym wyrazem,
Iżby w bramę klasztorną wcisnąć się z nim razem.
Przychodzień go pogłaskał: To ty, psino wierna!
Jedyny przyjacielu biednego Acerna!
Pójdziem nad jego łoże, oczy mu zasłonim:
My w Polsce tylko jedni zapłaczemy po nim!
Przy skonaniu pieszczocha sarmackiej cytary
Pożałuje pies stary i przyjaciel stary...
A reszta Polski zimna — nie wie, ani zważa,
Że w tej chwili utracą wiernego gęślarza,
Co jej chlubę poczciwie głosił w świat daleki!
Tak powiadał przychodzień — łzę otarł z powieki,
I zadzwonił powtóre, po trzecie, po czwarte;
Skrzypnęły rygle furty powoli otwarte,
I z za furty, co z ciężkim zgrzytem się rozpada,
Twarz Ojca odźwiernego wychyla się blada:
— Czego tu waszmość chcecie? tak silnie dzwonicie!
Po dziewiątej godzinie, choćby szło o życie,
Nie wolno bywać obcym za klasztorną kratą,
Chyba da Ojciec rektor zezwolenie na to.
— To idźcie do rektora i wracajcie żwawo.
— Ach! czy to wasza miłość? Sam wpuścić mam prawo:
Lekarz Albertus Oczko, miły gość w klasztorze,
Za furtę Societatis zawsze wchodzić może.
Tak mówił Jezuita z uśmiechem słodyczy;
A brytan wpadł do furty, smutnie zaskowyczy
I pobiegł w kurytarze.
— Cóż Klonowicz przecię?
Czy zdrowszy dziś, czy słabszy? nic o nim nie wiecie?
Zapytał Wojciech Oczko. — Źle — odrzekł odźwierny —
Daliśmy mu w klasztorze kątek miłosierny
Za to, że nas osławił po sarmackiej ziemi,
Za to, że szczypał zakon pismy dotkliwemi,
Że nas przezwał gangreną straszliwych bezprawi,
Co kraj cały zarazi i o śmierć przyprawi.

My mścić się nie umiemy na sprawcach potwarzy,
Bo Chrystusa znieważa ten, kto nas znieważy.
Bóg zwrócił na bluźniercę zagniewane oko —
I ów Acernus głośny, sławiony szeroko,
Przyszedł na stare lata do torby i kija,
Nędza go i zgryzota przed czasem dobija,
A kraj, co w jego pismach tak wielce spodoba,
Nie dźwignął swego wieszcza z barłogu Hioba.
Lecz przyszedł Jezuita, wziął z błota oszczercę,
Okazał niegodnemu miłościwe serce;
Gdy się nędzarz w kałuży zasłużonej wala,
Dał mu gościnny kącik swojego szpitala:
Niech świat patrzy i uzna Jezuitów czyny,
Jak chlebem odpłacamy za żądło gadziny.
Rzekł odźwierny i westchnął w prostocie gołębiej;
Westchnął i Wojciech Oczko boleśniej i głębiej:
Na starego lekarza osiwiałej rzęsie,
Jak gwiazda promienista, łza gorzka się trzęsie.

II.

— Do celi, gdzie Acernus, wejść teraz nie możem:
Rektor go pojednywa z miłosierdziem Bożem.
Dzisiaj prosił o spowiedź z pokorą i skruchą,
Rektor jego spowiedzi sam raczył dać ucho,
Sam wprowadzi grzesznika w wiekuiste wrota,
I Olejem namaści, i da Chleb żywota;
Sam wydrze jego duszę piekłu i rozpaczy.
My wrogom przebaczamy — niech im Bóg przebaczy!
Tak, wiodąc sklepieniami ciemnych kurytarzy,
Odźwierny Jezuita sam do siebie gwarzy,
Bo lekarz, w tęsknej myśli pogrążywszy ducha,
Słów jego nie uważa, przechwałek nie słucha.

III.

Przed nizkiemi drzwiczkami zakonniczej celi,
Nie śmiejąc do niej pukać, przybyli stanęli.
Stamtąd płacz dolatywał i rozmowa cicha:
To schorzały głos starca, to mocniejszy mnicha;

Aż wkońcu pełnym dźwiękiem do ucha uderzy
Uroczysta harmonia łacińskich pacierzy.
Snadź już rektor ukończył spowiedniczą pracę,
Rzekł: „Ego te absolvo, jam vade in pace!”
I słychać głuchy łoskot jak o trumnę młota:
To skruszony pokutnik tak się w piersi grzmota.
Odźwierny kląkł się modlić, jak ustawy każą.
Wojciech padł na kolana z uroczystą twarzą
I modlił się ze łzami: Ach! odpuść mu, Chryste!
Ścieżki jego żywota tak były cierniste,
Dni jego na tak ciężkiej upływały probie!
Przygarnij Męczennika, przygarnij ku Sobie!
Niechaj pieśniarz lechicki, w cierniowej koronie,
Godzien będzie Hosanna śpiewać przy Twym tronie!

IV.

W celi zabrzęknął dzwonek. Na ten sygnał cichy
Wychodzą ze swych komnat na kurytarz mnichy,
Wszystka czeladź klasztorna sypie się jak mrowie,
I dziady z pod kościoła, i szkolni żakowie.
I otwarły się drzwiczki od ubogiej celi:
A tam na wiązce słomy, na grubej pościeli,
Klęczał schorzały starzec, i ręce kościste
Podnosząc ku Niebiosom, wołał: Jezu Chryste!
Dozwól, bym godnie przyjął ostateczne chryzma,
Udziel mi zlitowania, co doznał łotr Dyzma,
Umierając na krzyżu!... Chciał dalej wieść modły,
Ale piersi schorzałe już starca zawiodły:
Tylko ustami rusza, ręce splótł na łono.
Wtem znowu uroczyście w dzwonek uderzono;
Rektor Hostyę podniósł, chory głos natęża;
Upadli na kolana laicy i księża.
Oto Baranek Boży!...”
Chory patrzał k'ziemi,
I sercem upragnionem, usty złaknionemi
Przyjął Chleb odkupienia... odżył w nowe siły:
Oczy jego tak dziwnym blaskiem zaświeciły,

Coś tak dziwnym urokiem twarz mu promienieje,
Źe zda się nowe życie i nowe nadzieje
Poczęły igrać w tętnach młodzieńczego łona,
Wstąpiły w marny szkielet, co za chwilę skona.
Choć jeszcze nitka życia w piersiach mu nie pękła,
Lecz już dusza głęboko w Niebiosa zasiękła;
Oczy tak mu się wpiły w krucyfiks na stole,
Że ostatni dar ziemski — cierpienia i bole —
Gotów przenieść jak kamień... Ale zwolna... zwolna,
Słabnie lepianka ciała, słabnie nieudolna,
I boleść chorowita znów dotyka zmysły;
Oczy wieszcza przygasły, ręce mu powisły,
Osunął się na pościel, czując kres złowrogi.
Rektor prędko namaszcza czoło, ręce, nogi
Ostatniem pomazaniem — chory, zda się, kona...
Nie! — tylko dusza jego, w Niebo uniesiona,
Zda się z padołem płaczu zerwała widocznie.
Lekarz przerwał modlitwy: Niechaj trochę spocznie,
Niechaj zbolałą głowę przytuli na łoże,
A jeszcze siła życia zagrać w piersiach może.
Więc skończono obrządek — a ci, co klęczeli,
Szepcąc pacierz, odeszli od nędzarskiej celi;
Tylko został z gromnicą jeden Jezuita,
I stary dziad kościelny, który Psałterz czyta,
I stary Wojciech Oczko z kroplami tyzanny,
I stary wielki brytan, co jęk nieustanny
Ronił po kurytarzach. Acernus śpi błogo;
Już mu łza nie pomoże, leki nie pomogą;
Jeszcze ocknie się trochę, by pożegnać ludzi,
A potem, znów gdy zaśnie, aż na Sąd się zbudzi.

V.

Ściemniało... noc zapada. U głowy Łazarza
Lampa długim płomieniem krwawo się rozżarza.
Knot napojony tłuszczem i skwarczy i czadzi,
Ogień pała nierówno — jaskrwiej, to bladziej;
A po wilgotnej celi, po sczerniałej ścianie,

Mżą się ruchome cienie, jak duchów latarnie.
Piękna była w tem świetle blada twarz Acerna:
Wąs przyprószon siwizną, a broda pomierna
W uściech nieco uśmiechu, z jakim sypia dziecię,
Na czole zmarszczki cierpień — ślad życia na świecie,
Jedna ręka na piersiach, jakby boleść dławił,
Druga w górę wzniesiona, jakby błogosławił.
Bo może dusza wieszcza błogi kraj oblata,
Żegna swoją ziemicę, odchodząc ze świata.
Może gromadę ziomków przeprasza najczulej,
Co kielich jego życia goryczą zatruli,
A on, gdy cierpliwości braterskiej me stało,
Ciskał nieraz w ich czoła satyryczną strzałą.
Już mu Pan Bóg odpuścił — przeznał dobre chęci;
Odpuśćcie jego winę i ludzie zawzięci!
Bo jego cała wina, że czuł nadto żwawo,
Że jęcząc opatrywał swoją ranę krawą!!
Acernus śpi, jak gdyby w zachwyceniu Bożem;
A stara jego harfa, wisząca nad łożem,
Nietknięta od nikogo, zda się, pieśnią dycha,
Niedosłyszanem drganiem pobrząkiwa z cicha.
O! wierna towarzyszka marnego rzemiosła,
Tak się z duszą pieśniarza zbratała i zrosła,
Że stęskniona po panu zagrała boleśnie,
Że przeczuła pieśń duszy, którą śpiewa we śnie,
I poczęła mu wtórzyć — znane jej zadanie
Drganiem strun odbić serca śpiewaczego drganie.
Och! po tylu westchnieniach, tylu pieśniach burzy,
Czyż nakoniec cherubów muzyce zawtórzy
Na wieczny odpoczynek nad znużoną głową?...

VI.

A w celi tak coś straszno i tak coś grobowo,
Że czuć obecność śmierci, nim jeszcze zapuka:
Wojciech smutny, że leków nie pomoże sztuka,
Głowę oparł na ręku, wzrok wlepił w Acerna,
A łza starej przyjaźni, rzewna, miłosierna,

Zastygła w jego oczach. Lampa ledwie błyska,
Migają płachty cieniów, jak czarne zjawiska,
Wiatr uderza do okien, wzdycha Jezuita,
A dziad chrapliwym głosem Miserere czyta.

VII.

Wieszcz ocknął się ze drzemki i słodko uśmiecha;
Przyjacielsko powitał starego Wojciecha,
I rzekł doń: Miły Oczko! wierzyć nie możecie,
Gdziem to ja latał we śnie — och! po całym świecie!
Śniłem, że jestem Flisem...[1] w ładownej komiędze,
Zda się, szybko nurtami wiślanemi pędzę;
Od źródeł płowej Wisły do Gdańskiego grodu.
Obiegłem całą przestrzeń, jak niegdyś za młodu.
A cała ta kraina, na żyznym zagonie
Usiadła, jak pieszczocha, u Boga na łonie;[2]
Jakie tam żyzne pola, jakie piękne lato,
Jak tam w wioskach wesoło, jak w miastach bogato!
Jakie echa dla pieśni w tej miłej zaciszy,
Hukniesz kędyś nad Wisłą — trzy powiaty słyszy!...[3]
Wzniosłem się na powietrze — wytężyłem oko,
I widziałem Ruś piękną, całą Ruś szeroką.
Do odwiecznego Lwowa zawitałem gościem,
Krążyłem nad Kamieńcem, nad krzepkim Zamościem,
Zlatałem Busk, i Sokal, i Horodel stary,
Przesnułem się świętymi w Kijowie pieczary.
Zakrążyłem raz jeszcze — i spadłem jak ptaszę
Na puszcze roksolańskie, stare puszcze nasze:
Wszędy mię było pełno... Zajrzałem do kwiatka,
Byłem pszczółką, gdzie żwawa krząta się gromadka,
Przyniosłem kroplę miodu dla pszczółek i dla się,
Skosztowałem go nieco: upoił mię zda się,
Upoił aromatem macierzystej niwy...
I od wioski do wioski latałem szczęśliwy,
Widziałem prace ludu pasterskie i rolne,
Dzieliłem jego trudy i życie mozolne,

Zabiegłem w jego serce, przeznać duch człowieczy,
I widziałem tam pięknych, siła pięknych rzeczy!...
Kochałem go i dawniej: małeć to zasługi...
Och! gdybym drogtj życia przechodził raz drugi,
Tylkobym z ludem wiejskim zbratał się najściślej,
I jemu wszystkie pieśni, wszystkie oddał myśli:
Tam się serce odmładza, tam dusza korzysta;
Pieśń byłaby dźwięczniejsza, a myśl bardziej czysta.
Możni mi ją zbrudzili, uczeni, bogaci,
Zarazili mi serce niechęcią do braci...
Gdyby mnie otaczali wyrobnicy prości,
W dniachbym mego cierpienia nie bluźnił ludzkości,
Nie bluźnił Panu Bogu!!... Gromiąc błędy cudze,
Ani mi się marzyło o własnej zasłudze.
A pole do zasługi szerokie mi dano:
Całą drogę cierniową, krzyżami usłaną.
Gdzie przez ostre kamienie, pokrzywy i osty,
Przez Golgotę do Nieba prowadzi szlak prosty.
Chrystus szedł tym gościńcem, ale szedł inaczej;
Mnie dano krzyż — jam dźwigał, klnąc moich siepaczy!
Kląłem głośno — jak niegdyś modlił się Psalmista,
Przy dźwięku świętej harfy, co była tak czysta...
Gdy święcone jej struny skalał śmiech mój zimny,
Już przestała wydzwaniać modlitwy i hymny;
I duch mój obumierał, nie czując swej straty,
Stał się gorzki jak piołun, jak oset kolczaty...
Przyszła ciężka choroba i nędza złowroga,
I przykrzejsze od nędzy miłosierdzie wroga.
Chleb mój jadłem z popiołem, zwiądłem jako trawa,
Lecz modlić się z Dawidem nie miałem już prawa,
Po w dniach mojej boleści bluźniłem Jehowie...

VIII.

— Ej, panie Fabianie! — Wojciech mu odpowie —
Zbyt się brzydką rozpaczą unosisz w tym względzie.
Pan Bóg za twoje pieśni karać cię nie będzie,
Zgorszeniem się potomnych serca nie napoją:
Poczciwa chęć natchnęła każdą pieśnię twoją.

Wszak w Worku Judaszowym i Zwycięstwie bogów
Pragnąłeś zedrzeć larwę szkodliwych nałogów;
A swojemu krajowi usłużyłeś godnie:
Jak Herkules potwory, tyś zwyciężał zbrodnie.
Acernie! twoją chwałę wiek przyszły zobaczy,
Tylko w ostatniej chwili nie daj się rozpaczy!
Tak starca Wojciech Oczko przekonywać zacznie,
I rękę uściskając, bada puls nieznacznie.
A w pulsach krew zastygła kipi gorączkowo,
Podsycona marzeniem i żwawą rozmową.
Po mętnych jego oczach blask przebieżał wilczy;
Drżą mu spalone usta.. ale jeszcze milczy;
Chmurnieje mu na czole troska frasobliwa;
Zbiera ostatek myśli, co już się rozrywa;
To cały pokraśnieje, to jak mur poblednie;
Z ust mu się wymykają gorączkowe brednie;
Oczko chce dać lekarstwa, przemawia doń z cicha.
Lecz on już głosu nie zna, a rękę odpycha;
Wzrok jego bezprzytomny, jak winem pijany,
Wlepił się nieruchomie w jeden kątek ściany,
I w wilgotnej komnaty ponurem przezroczu
Widzi kształty, dla innych niedojrzane oczu.

IX.

I szepce: Ha! to śmiesznie: ktoś mi mówił wczora,
Że ja zwalczyłem zbrodnie, jak Herkul upiora,
Że mi Polska zostanie wdzięczna i pamiętna,
Żem zmazał z jej oblicza kalające piętna.
Tak!... żółć z mojego pióra ... wygryzła ich wady!...
A cóż znaczy na ścianie ot ten lichwiarz blady,
Co z brodą szafranową i z postawą lisa?
Jako smok afrykański, krew słonia wysysa,
Tak on wysysa biednych, krew ludzką wypija...
A cóż znaczy ta druga pełzająca żmija,
Co się wszędy doczołgnie, co się wszędy wetrze,
Przedaje wyrok sędziów, przedaje powietrze.

Co na haczyk swej wędki uczepiwszy złoto,
Wyciąga dusze ludzkie i znaczy sromotą?...
Poco tu ów świętoszek najszkodliwszy z ludzi,
Co z rzemiosła cześć bliźnich rozdziera i brudzi?
Słuchajcie, jak on wzdycha! patrzcie, jak się modli!...
Wszak w Polsce od mych pisem zginęli już podli,
— Jak muchy od cykuty!!... A toż co za dziwa?
Woźny do trybunału sprawę przywoływa;
Przychodzą dwaj pieniacze ku sędziowskiej radzie:
Jeden swoje dowody — drugi halerz kładzie,
Chce przekupić statutów przysięgłego stróża;
Patrzcie, jak się dłoń sędziów przedłuża... przedłuża,
I kościstemi palcy złoto k'sobie zgarta!...
Czego chce ta niewiasta ze wstydu odarta,
Co przedaje wstyd innych?... Patrzaj na tych graczy:
Jeden z twarzą wybladłą, z wyrazem rozpaczy,
Majątek i poczciwość na rzut kości ciska!...
Czy widzicie ohydne uczuć targowiska?
Czy słyszycie jęk smętny, co aż serce targa?
To ubogiej sieroty żałościwa skarga,
Na której całe mienie już chciwością pała
Złoczyńca we lwiej skórze — ludzkości zakała!
Patrzcie... wysuwa szpony... Ktoś puka we wrota:
Tłoczy się do drzwi możnych podłość i głupota;
Przymila się pochlebca do Plutusa dzieci,
Jak jaskółka za latem, on za szczęściem leci...
Patrzajcie, jak obżarstwo zapalczywie zmiata
Zagraniczne przysmaki ze stołu magnata!
Patrzajcie, jak lenistwo po sutej biesiadzie,
W aksamitnych wezgłowiach spoczywać się kładzie,
A panu za gościnność wdzięcznie a uprzejmie
Przedaje swą szablicę i swój głos na sejmie!...
Wszak już takich występków nie ma Polska nasza,
Od czasu, gdym je skarcił w mym Worku Judasza?
Robactwo się nie pastwi nad społecznem ciałem??
Więc nienapróżno żyłem — niedarmo śpiewałem —

I Pan Bóg mię nagrodził w miłosierdziu świętem,
Że hydrę nieprawości znękałem ze szczętem!...
Lecz patrzajcie: tam szatan poruszył się w ciemnie...
Czego on tak chychoce? urąga się ze mnie!
Urąga się z mych pieśni, co miałem w pokorze
Zanieść jako zasługę przed Oblicze Boże!...

X.

Na wspomnienie szatana struchlał Jezuita,
Dziad kościelny pobledniał, kropielnicę chwyta
I podał egzorcyście. Ksiądz pokropił ściany:
Vade, vade, sathanas! — wyjęknął zmieszany
I gęsto krzyżem żegna chorego i celę: —
Odejdź, odejdź do piekieł, ciemności aniele!
— Nie! szatan nie odchodzi, nie lęka się krzyża...
Lecz patrzcie.. gość promienny do mnie się przybliża,
Uśmiechem uspokaja, gdy się serce trwoży...
Bądź mi pozdrowion, gościu, posłańcze ty Boży!
Ja czytam w jego oczach wyrok przebłagania,
Wiankiem cierni jak tarczą głowę mi osłania,
Aby potwór zabójczy nie zbliżył się do mnie
Patrzajcie... ja nie marzę... ja mówię przytomnie.
Ja widzę ich — obadwaj latają w przestrzeni,
I obadwaj promiennym blaskiem otoczeni;
Lecz z jednego blask krwawy płomieńmi wybucha,
A w środku czarna postać straszliwego ducha.
Jakże dzikie szyderstwo czytam w jego twarzy!
Jaka zabójcza groźba na oczach się żarzy!
Straszno mi... módl się księże... krop święconą wodą,
Bo mię jego źrenice przepalą, przebodą...
O!... teraz mi już lepiej... przyleciał duch biały,
Jego tęczowe blaski całkiem mię obwiały,
A promyk z jego oczu aż mi serce głaska...
O, Hosanna! Hosanna! Zbawienie i Łaska!...
Czyż dla mnie takie szczęście? dla mnie taka chwilka?
Za kilka łez gorących, za mych cierni kilka,
Za miłość pól rodzinnych, com kochał z zapałem,
Za piosnki... których jeszcze — ach! nie dośpiewałem...

Co znaczy taka miłość? co znaczą te pieśnie? —
Teraz czuję, co mogłem... ale już niewcześnie...
O! gdyby jeszcze wskrzesnąć, gdyby pożyć więcej!
Dziśbym kochał goręcej i śpiewał goręcej,
Nie doznawałbym wstydu, co mię dzisiaj miota,
Żem zmarnował niebacznie cel mego żywota...
Wiele mi było dano — wiele się dopomną...
Biada mi!...
I odwrócił głowę nieprzytomną,
I kościstemi dłońmi zasłaniając oczy,
Wołał, że duch ciemności już mu piersi tłoczy,
Że mu nad samem uchem straszliwy wróg świata
Nicestwo jego życia na oczy wymiata.
— Uspokój się — rzekł Oczko — to gorączkę znaczy.
— Módl się — powtarzał kapłan — broń się od rozpaczy,
Bo to szatan, jak zwykle, straszy przed skonaniem.
Padajmy na kolana — pomódlmy się za nim!
Poklękli... ale chory snadź jeszcze nie kona,
Silnie kipi mu w piersiach modlitwa stłumiona.
Choć słów nie wydobędzie z zachrypłego gardła.
Znaczno z promiennych oczu, że myśl nie umarła.
Jeszcze usta bełkocą to słowa nadziei,
To psalm pokutujących — Miserere mei;
A w starej jego harfie, co wisi na ścianie,
Znów po strunach przebiegło harmonijne drganie.

XI.

Zaskrzypiały drzwi w celi — i ksiądz rektor wchodzi,
A za nim ciżba mieszczan, i starzy, i młodzi:
Zeszła się na skonanie garstka prawowierna, —
To sławetni sąsiedzi, to krewni Acerna.
I spojrzeli po sobie i szepcą do ucha:
Jeszcze stary nie oddał Panu Bogu ducha.
Przecież był rajcą miejskim... jak duszno w tej celi!
Jakie twarde wezgłowie!... słoma na pościeli!
Wstyd... umiera, jak nędzarz... a mógł zebrać grosza.
Tak powiadał pan Andrys do pana Bartosza.

— Zachciałeś! — mówił Bartosz — ot harfa na ścianie!
Jeszcze mu teraz w głowie piosenka i granie.
Oj, piosenki... piosenki... chciałbym słyszeć zdala:
Dziwnie muszą odbijać od murów szpitala.
Patrzaj, jak zmizerniało, jak mu się wychudło;
Tak to puszy poetów hypokreńskie źródło!
Jeździł dawniej do Gdańska ze szkutem i tratwą,
A w Gdańsku to nie żarty... tam o pieniądz łatwo:
Szyper przywozi pańską pszenicę lub żyto,
To go Niemcy nakarmią, napoją sowito,
A jeszcze, jak to u nich stary zwyczaj każe,
Od łasztu sprzedanego dają po talarze.
Mając z kopę talarków — o mocny mój Boże!
Wcale niezły handelek zaprowadzić może.
Człek nakupił atłasu, tabintu, jedwabi,
A u nas taki towar zawsze kupca zwabi,
Potem handelek szerszy, potem jeszcze szerszy...
A on w Gdańsku cóż robił? — rzucił się do wierszy,
I opisywał flisów rozliczne przygody,
Nadwiślańskie wybrzeża, wioseczki i grody,
I powrócił do domu z całym poematem.
I chciał się swemi rytmy popisać przed światem
Bywało kopę groszy zaledwie gdzieś złowi,
To zaraz do Krakowa i szle drukarzowi.
Sława rośnie po świecie — a tu długi rosną;
Więc rusza do lichwiarza z postawą żałosną:
Daj grosza na zastawę, ulituj się, bracie!
A nasz Fiksel lubelski, waszmoście go znacie,
Nim da halerz, to przezna cały człeka zasób,
Bierze lichwę w dwójnasób, albo we trójnasób:
Cóż za dziw, kiedy potem dług ze długu rośnie?
— Tak, tak, panie Bartoszu! — odpowie żałośnie
Pan Stach, co był w kościele starszym sodalisem:
Niechby sobie nakoniec zabawiał się Flisem;
Lecz go duma szatańska jeszcze dalej niesie:
Na księży Jezuitów bryknął w swym Ekwesie.
Wyniosła go pod Niebo Aryanów tłuszcza;

Lecz Pan Bóg takich rzeczy płazem nie przepuszcza,
I patrzcie, jakie zebrał niedowiarstwa plony!
— Tak, tak — rzecze pan Krzysztof, Aulicus rzeczony,
Bo służył w pańskich dworach: — mniejsza z Jezuity;
Ale jeśli plebejusz, sukmaną okryty,
Pocznie pańskim splendorum złorzeczyć niegodnie,
Wojewodów zadraśnie, hetmany ubodnie;
Gdy swawolnemu pióru popuściwszy wolę,
W jasny naród szlachecki satyrą ukole:
To musi z głodu umrzeć za karę bezprawi —
Niech się robak nie dziwi, że go lew zadławi.
Z panami najbezpieczniej, kiedy człek najsłodziej:
Dzisiaj Worek Judaszów bokiem mu wychodzi...
— Albo to, czy przystało mieszczańskiemu bratu —
Zarzucił pan Mikułasz, rajca skabinatu:
Gdy się sędzia żydowski puszy we swej chwale,
Jakby zasiadł w koronnym wielkim trybunale!
Potrzeba być obrotnym, wzbudzać postrach w Żydzie:
Stąd zyski i przezyski, stąd gotówka idzie,
A na szali Temidy ważąc adwersarzy,
Gdzie położą funt pieprzu, niech słuszność przeważy.
A u niego bywało sprawiedliwość kuta,
I dla niewiernych Żydów wertuje statuta.
Cóż za dziw, że zubożał sądowniczą władzą?
I głowę mu przekrzyczą, i grosza nie dadzą!
Tak rozprawiali z sobą sławetni mieszczanie; —
A harfa po raz trzeci zabrzękła na ścianie,
I chory siłę w piersiach odzyskał nieznacznie,
I jakby w takt jej brzęku odzywać się zacznie:

XII.

Obywatele miasta, sąsiedzi i krewni!
Dziękuję wam za pamięć, dziękuję najrzewniej.
Już sądziłem, że umrę (to cios najdotkliwszy),
Was ani pożegnawszy, ani przeprosiwszy...
Zbliżcie się, dajcie ręce... w ostatniej godzinie
Niech przed wami testament śmiertelny uczynię!...

Tu obecni spojrzeli, zdumieni po trosze,
Jakby zdając się pytać: Skąd nędzarz ma grosze?
I komu je zapisze? — Dobrze-ć, panie bracie! —
Odpowie pan Mikułasz, rajca w skabinacie. —
A wy zasię, sławetni i zacni mężowie,
Zważajcie pilnem uchem, co Acernus powie,
Aby, gdy ciało jego już opuści dusza,
Uroczyste zeznanie zanieść do ratusza,
A tam przed urzędniki i ad legis mentem
Ugi-untowaó je pismem, stwierdzić juramentem.
Słuchajcie, bo to wielce uroczysta chwila!!
A chory blade czoło na rękę pochyla,
Odgarnął długie włosy, co mu twarz cieniły,
I z piersi ostatecznej dobywając siły,
Tak jął mówić:

XIII.

Oświadczam w mym przytomnym stanie:
Żem wierzył w Kościół święty, naukę, podanie,
Że żyłem wedle jego praw i obyczaju,
Bo to wiara mych ojców i mojego kraju.
A jeżeli przed laty targnąłem się śmiało
Na to, co moim oczom zdrożnem się wydało,
Niech pobożni Ojcowie, wasza niechęć znika,
Jak to mi Bóg odpuścił usty spowiednika. —
Tu uderzył się w piersi, a westchnąwszy skrycie,
Uczynił nizki pokłon Ojcu Jezuicie. —
Tę miłość, która pierśmi władała mojemi,
Przekazuję mej matce — rodowitej ziemi.
Nie przestanę z za grobu, gdzie mię Pan Bóg zowie,
Modlić się o jej szczęście, o społeczne zdrowie,
O zgodę panów radnych, o pomyślność kmieci:
A jeśli moja prośba do Pana zaleci,
To mam dobrą otuchę, że skrócę jej nędzę,
Od niej głód, mór, pożogę, szarańczę odpędzę.
Jakiż dam upominek dla miłego miasta,
Gdzie mi dano naukę, gdzie młodość podrasta,
Gdziem piastował urzędy na sędziowskiej ławie?

Cóż mu prócz kości moich w pamięci zostawię?
Ja kocham piękny gród nasz — ale tego mało.
O! jeżeli potomność otoczy mię chwałą,
Jeśli się opromieni moja chęć i praca,
Niech wszystek marny promień to miasto ozłaca. -
Ja z krain wiekuistych tu wytężę oczy,
Moja rzewna modlitwa te dachy otoczy,
Wieże waszych kościołów i urzędów ławy,
Abyście sąd ludowi wymierzali prawy.
Tymczasem, bracia moi, cni obywatele,
Nie gardźcie temi rady, których wam udzielę,
W których całą życzliwośó, co się w sercu mieści,
Testamentem oddaję z łoża mej boleści.
Miasto moje rodzone! tyś jest grodów kwiatem,
Pan Bóg dał ci być pięknem, ludnem i bogatem.
Król nowe przywileje coraz ci stanowi:
Bądźże wdzięczne a wierne Bogu i królowi!
Czemu pod twemi dachy tyle wiar się mnoży?
Czemu u was w pogardzie jeden Kościół Boży?
Dlaczego w rzeczach wiary tyle zdań was dzieli?
Czemu twoi duchowni Chrysta zapomnieli?
Czemu serce światową rozkoszą oddycha?
Dlaczego harde głowy podnosi im pycha? —
Zaklnijcie stan szlachecki, na Boga was proszę:
Niech rzuci buntownicze zjazdy a rokosze;
Niech raczej jednomyślnie, jak czynili starzy,
Wspólnemu dobru grwoli z królem się kojarzy.
Zaklnijcie deputatów, co do nas w tej chwili
Na trybunał koronny zjechać się raczyli:
Niechaj czynią sąd ludziom sumienny a ścisły,
By bicze pomsty Bożej nad nami nie zwisły.
Aby tych pięknych murów, gwoli złej przemocy,
Nie rozbiła łza wdowy, albo jęk sierocy...
Wy zasię, cni mieszczanie, do sądów się zbierzcie,
I napiszcie uchwałę i mieczem uderzcie
Przedajność i bezbożność, co ku złemu uczy,
Lichwiarstwo, co krwią ludzką pasie się i tuczy,

I wybiegi pieniactwa, co do zguby pędzą,
I zbytki, które kiedyś opłacimy nędzą.
Niech kocha gród rodzinny każde małe chłopię,
Niechaj grzech fundamentów jego nie podkopie.
Niech cnota jego mury ugruntuje święcie...
To testament Acerna — to jego zaklęcie.
Na dowód, że się wszystko wedle prośby stanie,
Dajcie rękę, przesławni lubelscy mieszczanie!
Rękę waszemu bratu!... Cofacie się od niej?
Och! dajcie wasze słowo, a skonam swobodniej!...
Wyciągnął drżące dłonie. Zmieszany widocznie,
Cofnął się tłum zebrany, nie wiedząc, co pocznie,
Wzajem patrzy na siebie i do drzwi się skupia;
Jakby mu się wydało, że ta ręka trupia,
Że te słowa zapału — to z gorączki brednie.
Chory westchnie głęboko, twarz jego poblednie.
A wzrok, co jeszcze ogniem błyskawicy pała,
Wlepił na czarną ścianę, gdzie harfa wisiała.

XIV.

Harfo moja poczciwa, narzędzie ty Boże!
Komuż ja cię zapiszę? w czyje ręce złożę?
Lublin złowrogie miasto dla pieśni Sarmaty...
Pamiętam, kiedy tutaj przed dwudziestu laty
Umarł Jan z Czarnolasu, a ja, płacząc smutnie,
Pytałem: komu dzisiaj zostawisz twą lutnię?
A któryś z dobr;^'ch ludzi rzekł pochlebue słowa:
To twój spadek, Acernie — cythara Janowa...
Och! jeżeli to prawda, żem godzien tej łaski,
Patronie pieśni polskiej! Janie czarnolaski!
Jeżelim twoją lutnię odziedziczył w darze,
Słabo grałem — lecz grałem, jak mi serce każe.
Może popsuł jej struny niewdzięczny harfista,
Ale z rąk mych wychodzi nieskalana, czysta.
Jak była w twoich rękach — świętości nie traci:
Grałem przy niej dla Boga i dla miłej braci...
Mistrzu mój! ty w Niebiesiech zarzutu mi nie dasz,

Że choć jeden brzęk struny puściłem na sprzedaż;
Świadkiem moim niech będzie Bóg, serca świadomy,
Świadkiem ziemia lechicka i ten barłóg słomy,
Na którym dogorywam... Są tam łzy goryczy...
A ktokolwiek ten spadek po mnie odziedziczy,
Ktokolwiek będzie na niej ciągnął hymn ten samy,
Niechaj struny oczyści od tej rdzawej plamy.
Niech nie gardzi starego pieśniarza przestrogą:
Bo dźwięki chrapowate urodzić się mogą,
Staną się niepodatne jego słowa wieszcze,
Zamiast serca łagodzić, porozjątrza jeszcze,
Zamiast dusze oczyścić, jeszcze je poplami,
I stanie przed sąd Boży z próżnemi rękami.
Jak niewierny najemnik... Za pieśnię goryczy
Zapłatę jego żniwa czyż mu Bóg policzy?
Czyż, widząc jego chwasty, gorzko nie zapyta:
Dlaczegoś nie pracował, jak dobry najmita?...
O! kto nie chce mieć zgryzot i łez na ostatku,
Ktokolwiek pieśnię moją odziedziczy w spadku,
Niech ją samą miłością rozkołycha szczerze,
Niech z mojego przykładu swjch wzorów nie bierze!
A choćby kiedy ludzie zimni a nieczuli
Octem mu czarę życia i żółcią zatruli,
Choćby mu zgryzła serce jadowita żmija,
Niech nektar niesie braciom, a żółć sam wypija...
Bogdajby słowa pieśni nikogo nie bodły!...
A szkodliwszy od żółci panegiryk podły
Niech od ciebie, śpiewaku, będzie zawsze zdala,
Niech mojej staroświeckiej harfy nie pokala.
A jeśli mój następca płocho a niebacznie
Niegodnemu pieśń chwalczą pobrząkiwać zacznie,
Ty, pomnąc, żeś służyła piosenkom Acerna,
Pęknij pod jego ręką, moja harfo wierna!...
Tu głos wieszcza potężniał... potężniał pomału,
A twarz jego nabiegła rumieńcem zapału,
I drgają jego palce, jakby dźwięki chwyta.
Czegoś się zakłopotał Ojciec Jezuita,

Lica jego pobladły — i rzekł do lekarza:
Uśmierzajcie tę gorączkę, co mu krew rozżarza...

XV.

— Acernie! Pan Bóg z tobą — rzecze Oczko z cicha —
Hamuj zapęd twej piersi, gdy się rozkołycha;
Nie daj się dobrowolnie rozwijać malignie,
Wypij nieco tyzanny, to ci krew ostygnie.
— Nie trwóżcie się — rzekł chory — o bracia najszczersi!
Krew już i bez tyzanny zastyga w mej piersi,
Ja czuję, że przeżywam mój ostatek ducha;
Lecz nim zgaśnie kaganiec, niech żywiej wybucha!
Przy ostatecznym blasku nim zgore oliwa,
Może się jaka prawda z cieniów wydobywa;
Dajcie niech się wynurzy, póki myśl migota...
Wiesz, jakem szukał prawdy przez mój ciąg żywota...
Boże mój! czemuż właśnie prawda się odsłania
W ostatecznej godzinie... w godzinie skonania?...
Jak myśl kipi! a słowa powoli się wleką,
A jeszcze mój testament do końca daleko;
A tutaj jedno z drugiem kojarzy się tłumnie,
A tutaj biedna głowa marzy bezrozumnie,
A tutaj serce rwie się, rozpada na części...
Czyż chwilom ostatecznym Pan Bóg nie poszczęści?
A muszę, nim pożegnam oblicze tej ziemi,
Wygadać mój testament przed ludźmi dobremi,
Wygwarzyć wszystkie bóle, wszystkie me rozkosze...
Na czem to ja stanąłem?... pomóżcie mi, proszę!

XVI.

I ja byłem szczęśliwy — ja... dziś nędzarz stary!
I mnie niegdyś kochano — kochano bez miary;
Nie dorównałem inszym gładkością urody,
Lecz miałem nieco sławy — byłem jeszcze młody —
A młodość, głośne imię i dostatku nieco,
Zdoła zawsze podziałać na duszę kobiecą.
Jam ją kochał... och! kochał... o przepuść mi Boże!
Więcej niż własną duszę — niźli Ciebie może!

Przy niej cała mej duszy skupiła się siła,
Myśl ukradziona pieśniom u jej stóp gościła;
Jej obraz wciąż przede mną, uczucia me draźni;
Widziałem ją na jawie okiem wyobraźni.
A w snach moich, w snach pięknych, ona wciąż się marzy...
Przebaczcie, Aniołowie! ale waszej twarzy
Niepodobna tak piękną i tak Boską zostać,
Jak ja oczyma duszy widziałem jej postać!...
Spełniły się wyroki... przeszło dni niewiele,
I kapłan nasze ręce połączył w kościele;
Nastała chwila szczęścia — przelotna a skora.
Przyszła snem — i uciekła, jako senna zmora...
Piękne były jej słowa, gdy rzewna jak dziecię,
Schyloną moją szyją rączkami oplecie,
I zda się całą przyszłość w moje ręce składa.
A ja myślałem w duszy: O biada mi, biada!
Jeżeli na tem czole spłoszę kiedy radość,
Jeżeli temu sercu nie uczynię zadość!...
I czyniłem modlitwy Przenajświętszej Pannie,
By tak wspólnem uczuciem goreć nieustannie...
Musiałem źle się modlić przed Dziewicą świętą:
Bo próśb nie wysłuchano, modłów nie przyjęto...
Nie spełniłem jej szczęścia, jak to mi się marzy:
I zapał uroczysty uleciał z jej twarzy,
Powszednia jakaś próżność i zimna rachuba
Już owionęła duszę pięknego cheruba.
Egoizm w taką szatę jej postać przyodział,
Że trudny stał się myśli i uczuć z nią podział...
Wreszcie jednego serca było jej za mało,
Jej myśl biegła gdzieindziej, jej serce kłamało:
I pierzchły mego szczęścia urocze widziadła,
I gadzina zazdrości do piersi się wjadła.
Zabójcze żądło w piersiach czułem tak boleśnie.
Ból przerywał sny moje, modlitwy i pleśnie,
Obrzydził mi naturę, od pracy odpędza...
I przyszły w dom niezgoda, zgryzota i nędza.
Zdrowie mię opuściło, a w długiej chorobie

Byłem nieznośny ludziom, nieznośny sam sobie...
Cóż za dziw, że tak długo cierpiąc nadaremnie,
Towarzyszka żywota odeszła ode mnie?
Rzuciła mię w chorobie?... Sąsiedzi i krewni!
Ulitujcie się nad nią! któż jej los zapewni?
Niech jej Bóg po mym zgonie lepszą dole zdarzy:
Och! dosyć za swą płochość poniosła potwarzy!...
Powiedzcie jej sąsiedzi, żem w ostatniej chwili
Niedole mego życia przebaczył najmilej.
Niechaj ma duszę moją na życzliwym względzie,
Niech sama mi przebaczy, niech szczęśliwa będzie.
Ja tam z wysokich Niebios, jeśli Bóg pozwoli,
Dopomogę modlitwą do jej lepszej doli.
Oddajcie jej ten pierścień z życzliwemi słowy,
Bo grób doczesnych ślubów zdejmuje okowy.
Tu ręką cisnął czoło, jakby zbierał zmysły,
A łzy długo tajone ze źrenic wytrysły;
Stęknął... i głosem cichym, urwanym co chwila,
Dokończyć pożegnania jeszcze się wysila.

XVII.

— Bracia moi, ziomkowie dobrzy towarzysze!
Żebraczym testamentem cóż ja wam zapiszę?..
Dobry Wojciechu Oczko, cóż zostanie tobie?
Ty w życiu, we złej doli, w ostatniej chorobie,
Zawżdy byłeś mi bratem — więc nie wzgardź ofiarą:
Mam pieśni Horacego i Biblię starą.
Tam znajdziesz pokarm duszy, tam sercu osłodę...
Lubiłem zbierać księgi w moje lata młode,
I zebrałem przez życie mnogie foliały;
Ale na starość książki na chleb się przedały,
Bom często łaknął chleba... biada niedołędze!
Tak odzież po odzieży, a księga po księdze
Rozbiegły mi się z domu... Mam jeszcze opończę:
Zabierzcie ją, Bartoszu, gdy ja żywot skończę.
Bo mnie włożyć do trumny dość starej sukmany..
Mam pałasz damasceński srebrem dźwirowany,
Przyda się wam, Krzysztofie, do wojennej sprawy;

Lecz go sami musicie wykupić z zastawy...
Wy, panie Mikołaju, ot ten krzyżyk weźcie,
Oddajcie waszej żonie, poczciwej niewieście,
Co w ostatniej chorobie z dobrocią kobiecą
Przysłała mi jarzyn lub owoców nieco...
Przeżegnaj twoją dziatwę — niech przyjmie gromada
Ostatnie pozdrowienie szpitalnego dziada...
Powiedz dziatwie, że kiedy w trumnie się położę,
Przyślę z Nieba gościniec — przeżegnanie Boże...
Wam zaś, panie Jędrzeju, cóż oddam w ofierze?
Przymijcie psa mojego, niech wam domu strzeże;
Niedługo się naprzykrzy, strzegąc wasze wrota:
Zabije go poczciwa po panu tęsknota...
Oto, bracia, już wszystko, co miałem na świecie...
Jeszcze mam do was prośbę... czy spełnić zechcecie?
Wszak byłem waszym ziomkiem, każdy tego świadom:
Sercem, głową i pismem służyłem sąsiadom;
Wszakże pospołu z wami całe życie prawie
Czyniłem sprawiedliwość na sędziowskiej ławie;
Wszak niegdyś mem imieniem było miasto dumne...
Złóżcie więc kilka groszy na żebraczą trumnę.
Poślijcie na podzwonne, pomyślcie o stypie
Dla żebractwa... co piaskiem oczy me zasypie...
A teraz... Bóg was żegnaj! odchodzę w świat nowy...
Ciężą mi... och! jak ciężą cielesne okowy!...
A w kościanym szkielecie dusza niecierpliwa,
Jako z klatki ptaszyna... targa się... wyrywa...
Chce lecieć na swobodę... do słońca... do ciepła...
Chryste... rozwiąż jej więzy...
Tu mowa zakrzepła,
Chory usnął... i cisza nastąpiła w celi.
Obecni bicie serca i oddech przycięli.
Zegar wybił godzinę — a gdy echo kona,
Ozwała się na ścianie harfa nieruszona
Kaz i drugi — a potem wszystkie struny pękły.
Oczko wokoło siebie rzucił wzrok przelękły,
Zbliżył się do chorego — wziął za puls — i płacze:

Już przed Bogiem stanąłeś, lechicki śpiewacze,
Módlcie się!...
I obecni poklęknęli bladzi;
I stał się cichy rozruch w klasztornej czeladzi;
Jezuita krzyż skreślił nad umarłą głową,
I Requiem aeternam wyciągnął grobowo;
Zahuczał dzwon kościelny, ile jęku stanie,
Głosząc po całej Polsce Acerna skonanie...




DOŚPIEWEK.



Nazajutrz stał się w mieście rozruch i żałoba:
Trup, co leżał w szpitalu, na łożu Hioba,
Złożono w pyszną trumnę na spoczynek w ziemi,
Obitą aksamitem, frendzlami srebrnemi;
Na trumnie leży harfa z porwanemi struny;
Cały kościół obito w grobowe całuny;
Zebrani na trybunach szlachta i panowie
Tak płacą hołd zapóźny zasłużonej głowie.
Kraj, który patrzał zimno, gdy zabija nędza,
Dziś na pogrzeb śpiewaczy złota nie oszczędza.
I sowity był pogrzeb — i naród się cieśni,
I w sto głosów śpiewano rekwialne pieśni,
I Ojciec Jezuita z wysokiej ambony
Wyliczał jego zasług szereg niezliczony;
I polskiego Acerna pochwała wymowna
Aż z łacińskim Horacym i Nazonem równa.
A gdy trumnę sierocą złożono na mary,
Stanęły cechy miejskie ze swemi sztandary,
Muzyka trybunalska smutne grała marsze,
I rajce skabinatu — ławniki najstarsze,
Nieśli trumnę do grobu — a potem na stypie
Szlachta wino rozlewa, grosz ubogim sypie,
I hojnie łza wytryska oczmi pijanemi —
Krzyczy: Vivat Acernus! chluba naszej ziemi ! —
Ale łezką serdeczną nad grobem ofiary
Zapłakał stary Oczko — i z nim brytan stary,

Co błądząc po cmentarzu zwieszał smutną szyję.
Zgadł Acernus, że straty pana nie przeżyje:
Przez trzy dni wył nad grobem — na czwarty dzień rano,
Zwlekł kędyś stare kości, — już go nie widziano.

∗             ∗

Od śmierci Acernowej trzeci wiek upływa,
A jeszcze pieśnią jego tchnie lechicka niwa.
Jeszcze jego nagrobek marmurowy, stary,
Pokazują przychodniom u lubelskiej fary.
Czcili go ludzie dawni — uczcijcie współcześni,
Męczennicy żywota, męczennicy pieśni!
Ojcze! jeżeli pragniesz przekonać twe dziecko,
Jak są wiersze i piosnki zabawką zdradziecką,
To przyprowadź je tutaj, a opowiedz wiernie
O żebraczym szpitalu i biednym Acernie;
A jeśli łzę postrzeżesz na oczach młodzieńca,
Jeśli ten wzór do piosnki jeszcze nie zniechęca,
Odżałuj twego syna — Nieba go wybrały
Do cierniowej korony i do palmy chwały!
Lipiec 1855. Borejkowszczyzna.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Kondratowicz.