Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/475

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wtem stateczny przechodzień we dzwonek zadzwoni —
Brytan przypadł mu do nóg, rzucił się do dłoni,
Jakby prosił o łaskę błagalnym wyrazem,
Iżby w bramę klasztorną wcisnąć się z nim razem.
Przychodzień go pogłaskał: To ty, psino wierna!
Jedyny przyjacielu biednego Acerna!
Pójdziem nad jego łoże, oczy mu zasłonim:
My w Polsce tylko jedni zapłaczemy po nim!
Przy skonaniu pieszczocha sarmackiej cytary
Pożałuje pies stary i przyjaciel stary...
A reszta Polski zimna — nie wie, ani zważa,
Że w tej chwili utracą wiernego gęślarza,
Co jej chlubę poczciwie głosił w świat daleki!
Tak powiadał przychodzień — łzę otarł z powieki,
I zadzwonił powtóre, po trzecie, po czwarte;
Skrzypnęły rygle furty powoli otwarte,
I z za furty, co z ciężkim zgrzytem się rozpada,
Twarz Ojca odźwiernego wychyla się blada:
— Czego tu waszmość chcecie? tak silnie dzwonicie!
Po dziewiątej godzinie, choćby szło o życie,
Nie wolno bywać obcym za klasztorną kratą,
Chyba da Ojciec rektor zezwolenie na to.
— To idźcie do rektora i wracajcie żwawo.
— Ach! czy to wasza miłość? Sam wpuścić mam prawo:
Lekarz Albertus Oczko, miły gość w klasztorze,
Za furtę Societatis zawsze wchodzić może.
Tak mówił Jezuita z uśmiechem słodyczy;
A brytan wpadł do furty, smutnie zaskowyczy
I pobiegł w kurytarze.
— Cóż Klonowicz przecię?
Czy zdrowszy dziś, czy słabszy? nic o nim nie wiecie?
Zapytał Wojciech Oczko. — Źle — odrzekł odźwierny —
Daliśmy mu w klasztorze kątek miłosierny
Za to, że nas osławił po sarmackiej ziemi,
Za to, że szczypał zakon pismy dotkliwemi,
Że nas przezwał gangreną straszliwych bezprawi,
Co kraj cały zarazi i o śmierć przyprawi.