Ze wspomnień cyklisty/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Ze wspomnień cyklisty
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Doktór jest stanowczo genjalny, a jego rada, ażeby nie zagłębiać się w boleści, lecz rozpatrywać się w otaczających przedmiotach, zasługuje na nazwę: nieocenionej. Naprzykład Warszawa, którą niby znam od kilkunastu lat, dzisiaj ukazała mi się jakby w nowem oświetleniu, toż samo i moje mieszkanie. Siedzę w niem przeszło dwa lata, ale dopiero dziś widzę, że jest ono wcale ładne. Leży na drugiem piętrze, okna wychodzą na spokojną ulicę. Przedpokoik bardzo niewielki, ale na skromne potrzeby wystarcza. Salonik o dwu oknach ma obicia perłowego koloru i piec porcelanowy. Znajduje się w nim stół pokryty dywanem, sześć krzeseł, dwa fotele, duża, bardzo duża sofa, pianino, parę malutkich stoliczków, szafka na książki przyzwoicie oprawne i trochę innych drobiazgów. Zaś w pokoiku sypialnym mam tapety blado-niebieskie, jedno okno, żelazne łóżko, szafę na rzeczy, stolik, przy którym mogę pisywać i jadać, nocną szafkę, krzesła wyplatane. Słowem — mieszkanko jak pudełeczko: nawet mógłbym damy przyjmować, o ile raczyłyby…
Wszystko to odczułem i zrozumiałem dopiero dzisiaj, dzięki przepisowi doktora. W tej chwili również przychodzi mi na myśl, że należałoby nastroić pianino; bo jakkolwiek sam nie grywam, ale gdyby raczyła mnie kiedy odwiedzić jaka dama…
O kobiety!… ile wy dobrego, lecz i ileż złego możecie na ten biedny świat sprowadzić?… My, niby to królowie stworzenia, rządzimy państwami, bankami, jesteśmy kasjerami, mężami stanu, buchalterami, feldmarszałkami, a jednak ileż razy szczęście całego życia…
Basta!… doktór nie pozwolił przypominać sobie minionych cierpień, poić się słodką trucizną, która spala serce, a jednak narzuca się wyobraźni… Odurzenie w goryczy, rozkosz w bólu, nieśmiertelność w konaniu!… Wiem, że mi to szkodzi na nerwy, a jednak wciąż powracam do przeklętego, a tak ukochanego tematu…
Choć doprawdy nie pojmuję, dlaczego nie miałbym bodaj kilka minut popieścić się wspomnieniem okrutnej istoty, która rozdarła mi duszę? Spać przecież będę, jestem pewny, a chwilkę pomarzyć, powzdychać…
Byłem tak przekonany o skuteczności przepisów doktora, że pofolgowałem marzeniom… Cóż mi to zaszkodzi, jeżeli nie od dzisiaj, tylko od jutra przestanę myśleć o niej i o moich cierpieniach?…
Człowiek niekiedy czuje dziką potrzebę rozdrapywać zabliźniające się rany i to okrucieństwo na samym sobie sprawia mu przyjemność. Więc i ja czułem rozkosz, oskarżając samego siebie o niepowodzenia miłosne. Kto wie, czy słodka Henryka nie byłaby dziś moją, gdybym z nią częściej rozmawiał o sercu i poezji, aniżeli o interesach bankowych i towarzystwie cyklistów? Niedarmo jedna z jej przyjaciółek, blada i wiotka panna Cecylja, przezywała mnie prozą, jeżdżącą na rowerze…
A Karolina?… Czy ona winna, że na lekcjach buchalterji, zamiast wzdychać do niej, myślałem tylko o rachunkach?… Albo w ostatnich czasach, kiedy już postanowiłem ożenić się, czy widywałem ją jak najczęściej, czy mówiłem o wiekuistem przywiązaniu, czy przepisałem dla niej choć aby jeden wierszyk jakiego modnego poety?… Odwiedzałem ją parę razy na miesiąc, ale więcej troszczyłem się o oszczędzenie stu pięćdziesięciu rubli, aniżeli o zdobycie jej wzajemności.
Ale poco to wszystko: wystarczy jeden fakt dla dowiedzenia, że nie miałem rozumu. Jak mogłem, jak śmiałem, ja, proletarjusz z dwoma nędznemi tysiącami rubli pensji, uwielbiać kobietę, o którą starał się człowiek, mający dwadzieścia tysięcy rubli rocznie, a obok tego kapitały?
A czy nie powinienem spalić się ze wstydu, że w chwili, kiedy za Karoliną szalał dyrektor kopalni, kiedy na przedślubne wydatki złożył u jej stóp sześć tysięcy rubli, ja, nędzny buchalter, targowałem się z samym sobą, czy jej dać dwa tysiące, czy tylko tysiąc rubli na wyprawę.
I czemże jest zawód, jaki mnie spotkał, czem cierpienia, jakich od ośmiu dni doznaję, wobec zaniedbań, nietaktów, a nawet gburostwa, jakie spełniam dawniej niż od pół roku?… I to ja śmiem wyobrażać sobie, że do mego skromnego mieszkania wejdzie kiedy jaka wyższa, jaka uczuciowa kobieta, że zagra na tem pianinie, że usiądzie na tej sofie? O głupcze! powinienbyś uważać się za szczęśliwego, gdyby odwiedziła cię nie jakaś wielka dama, ale pokojówka albo przyzwoitsza kucharka…
Tymczasem noc zapadła, a ja znalazłem się w łóżku, nie wiedząc, kiedy się rozebrałem, ani ile czasu upłynęło na marzeniach. Czułem tylko wielkie podniecenie nerwowe, skórę miałem rozpaloną, oddech prędki, a w głowie, w piersiach, nawet w rękach i w nogach gwałtownie uderzały pulsa. Zdawało mi się, że pokój zaczyna chwiać i posuwać się coraz prędzej, a nareszcie tak szybko, że mi tchu zabrakło. Myśli moje zapalały się i gasły jak błyskawice, przeczuwałem, że stanie się cos dziwnego, ale nie byłem ani niespokojny, ani zaciekawiony, tylko zdecydowany.
Nagle zobaczyłem zdaleka fioletową gwiazdę, która szybko zaczęła się zbliżać, rosnąć, a gdy zbliżyła się na kilka kroków ode mnie — pękła, cicho rozsypując się niby rzymska świeca, na tysiące innych gwiazd fioletowych. W chwilę później ukazała się druga gwiazda, purpurowa, znowu zaczęła zbliżać się, rosnąć i znowu rozsypała się na gwiazdy purpurowe. Po niej nastąpiła gwiazda żółta, zielona, niebieska, znowu fioletowa, coraz w krótszych odstępach czasu, z coraz jaskrawszemi wybuchami. Było to nieme bombardowanie, które cały pokój zapełniło migotliwemi gwiazdami. Gwiazdy te, nie gasnąc, zaczęły wiązać się między sobą promieniami koloru żółtego, zielonego, niebieskiego, purpurowego i utworzyły sieć z drgających węzłów i nitek, które ciągle zmieniały barwę.
Uczułem delikatną woń niby perfum białej róży, a jednocześnie usłyszałem równie delikatny szept, ale nie w pokoju, tylko w mojej własnej piersi:
„— W taki sposób między sobą i przywidzeniami rozciągnie pan siatkę wrażeń realnych, od których odbiją się widziadła…” — mówił głos męski.
Aha!… — pomyślałem — więc tak wygląda siatka wrażeń realnych, o której mówił doktór?… teraz nie potrzebuję lękać się przywidzeń… mogę marzyć…
Dreszcz mną wstrząsnął, usłyszałem bowiem w saloniku głos jej… Karoliny… Siatka z różnokolorowych gwiazd i promieni rozwiała się i, pośród błękitnej mgły, ujrzałem niezapomnianą kochankę mojej duszy. Ubrana w czarną aksamitną suknię, Karolina siedziała na sofie i paliła mnie oczyma, w których głęboki smutek zdawał się walczyć z życzliwością.
Nie!… ja dla tej kobiety nie byłem obojętnym… Ona wiedziała, że w swoich rękach trzyma szczęście mego życia, ona rozumie cierpienia…
I znowu w mojej własnej piersi usłyszałem rzewny głos kontraltowy:
„— Tak postanowiło okrutne przeznaczenie — mówiła Karolina — że kobieta nie może uszczęśliwić każdego, który ją kocha, chociaż nie byłby jej obojętnym… Ale uspokój się, miłość twoja znajdzie nagrodę… Do którejkolwiek zwrócisz się kobiety, mnie znajdziesz, albowiem ja jestem każdą, a każda mną…”
Niebiańska postać zwolna rozpłynęła się we mgle, lecz w miarę, jak znikał obraz Karoliny, błękitna przestrzeń zaczęła napełniać się kobiecemi figurami, z początku niewyraźnemi, stopniowo zarysowującemi się coraz dokładniej i jaśniej.
Jedna miała namiętny uśmiech i oczy dziecka, druga rozpuszczone włosy i twarz świętej, trzecia, w bogatej jedwabnej sukni, zdawała się uosabiać mądrość, czwarta, z przecudnemi ramionami, wyglądała na królowę, inną, z rękoma opartemi na kolanach, stroił kostjum grecki, z pod którego wychylały się nadziemskie kształty…
Nie było dwu do siebie podobnych, a jednak każda miała coś takiego, co przypominało Karolinę.
Uczułem, że z oczu płyną mi łzy, i że razem z niemi ucieka mój żal do Karoliny, pretensje do jej męża i nieuleczalna rozpacz.
Tymczasem błękitna przestrzeń zaczęła się mącić i zapełniły ją siwe obłoki. Doleciał mnie ostry zapach cygara, a wśród dymu poczęły zarysowywać się trzy ludzkie figury. Przypatrzywszy się uważniej, poznałem olbrzymi wzrost i lwią głowę naszego dyrektora, żółtawą cerę i łysinę kasjera, a nareszcie łagodną twarz doktora. Cienie rozmawiały.
„— I skąd mu się to wzięło?… — mówił kasjer. — Człowiek spokojny…”
„— Jak telefon przed południem“ — wtrącił dyrektor.
„— Kart nie znał…“
„— Wolał kobiety…“
„— Nie bywał na wyścigach…“
„— Ścigał się na ulicy…“ — bąknął dyrektor.
„— Nie włóczył się po knajpach…“
„— Zapewne przyjmował u siebie…“
„— Ze wszystkich przyjemności znał tylko jazdę na rowerze…“ — mówił kasjer.
„— Na czem on jeździł, my nie wiemy — przerwał dyrektor. — W każdym razie był to łajdak, jeżeli nie gorszy, to i nie lepszy od innych…“
„— Kiedy bo dyrektor uprzedził się do niego za przetrzymanie urlopu…“
„— Więc niech powie doktór, w jakim stanie znalazł go…“
„— Tak — odezwał się lekarz — robi to wrażenie obłędu na tle erotycznem…“
„— Ale czy to jest obłęd?…“ — nalegał kasjer.
„— W każdym razie są halucynacje węchowe, słuchowe, wzrokowe…“
„— Cóż z nim zrobimy?…“ — zapytał dyrektor.
„— Trzeba go oddać do domu zdrowia…“
„— A więc oddaj go pan i niech już o nim nie słyszę!…“ — zawołał dyrektor.
„— Jak to on się nazywa, jak?…“ — zwrócił się lekarz do kasjera.
„— Anastazy Fitulski…“
— Jezus!… Marja!… — krzyknąłem i pół nagi wyskoczyłem z łóżka na środek sypialni.
W życiu jest wiele rzeczy strasznych, ale chyba najstraszniejszą — obłąkanie… To też doznawałem takiej trwogi, jakiej chyba nie doświadcza żaden skazaniec na szafocie. Brakło mi tchu, nie wiedziałem, gdzie jestem, ukląkłem i chciałem złożyć jakąś przysięgę, to znowu zerwałem się, ażeby uciekać z mieszkania… Może nawet wyskoczyłbym z okna, gdyby mi nie zabrakło władzy w nogach, jak się to zdarza podczas przykrego snu.
Zwolna odzyskiwałem przytomność. Znikły cienie, zniknął dym, w pokoju można było czytać. Pobiegłem do umywalni, zanurzyłem głowę w wodzie i otrzeźwiałem.
Co się to stało?… Czy spałem?… W każdym razie od podobnych snów niech mnie Bóg na drugi raz zachowa… A może to nie był sen, tylko naprawdę halucynacje?…
W tej chwili nietylko zrozumiałem, ale odczułem doniosłość przestróg lekarza, ażeby unikać przywidzeń, ażeby nie marzyć, bo to stanowi rzeczywiste niebezpieczeństwo w mojej chorobie.
Zegarek wskazywał czwartą; za kilkanaście minut wejdzie słońce. A ponieważ dziś muszę wyjechać za miasto, bodaj — z dziesięć wiorst, więc — nieźle byłoby do jakiejś siódmej godziny poleżeć w łóżku.
Znowu poleżeć?… I może znowu zobaczyć siatkę z gwiazd… widmo Karoliny… piękne kobiety… A potem usłyszeć rozmowę, że jestem warjat na tle erotycznem!…
O Karolino! gdybym kochał cię więcej aniżeli świat cały, więcej niż własną duszę, to jednak po dzisiejszej próbce wyrzekłbym się nietylko ciebie, ale wszystkich kobiet, jakie były, są i kiedykolwiek będą na ziemi… Już zrozumiałem, że lepiej zostać pustelnikiem, aniżeli warjatem…
Słońce weszło. Podniosłem rolety i ażeby zająć czemś uwagę, sam wyczyściłem kamasze i garderobę, wyjąłem z szafy garnitur cyklistowski, naoliwiłem panewki roweru i mocno napompowałem obręcze. Ledwie zdążyłem umyć się, szczęknął zatrzask we drzwiach i weszła uśmiechnięta służąca z herbatą. Widok jej sprawił mi pewien rodzaj zakłopotania i przemknęło mi przez myśl, że możeby zgodzić do usług lokaja?… Taka młoda dziewczyna włazi do mnie, kiedy jej się podoba, nie troszcząc się, że doktór zabronił mi nawet patrzeć na kobiety, nawet o nich myśleć.
— O!… — zawołała — pan sam wyczyścił kamasze?… I wyjeżdża pan rowerem? To trzeba kupić szynki i bułek… Ale wróci pan na obiad?…
Mówiąc tak, uśmiechała się poufale, przewracała oczy i wogóle robiła miny, które nie zgadzały się z przepisami lekarza. To też zirytowany przerwałem:
— Rózia za dużo gada… Można i bez gadania przynieść szynki.
Spojrzała na mnie zdumiona.
— O dla Boga!… — rzekła — co się też to z ludźmi wyrabia?… Jeszcze onegdaj…
— Mówię, ażeby mi kupić szynki!… — zawołałem, tupiąc nogą.
— Więc to tak?… — odparła rozzuchwalona dziewczyna. — Będę ja teraz wiedziała…
Wybiegła z pokoju, trzaskając drzwiami, i dopiero po upływie godziny przyniosła mi jakiś ochłap, który nazwała szynką.
Siedziałem zwrócony do okna i anim spojrzał na złośnicę. Na tem samem piętrze, naprzeciw moich drzwi, mieszka młoda wdowa, u której stołuję się i u której służy Rózia. Jeżeli nie zerwę tych stosunków, jeżeli nie wyniosę się na inną ulicę, będę do końca życia jadał obiady mdłe, w których najczęściej powtarza się mostek cielęcy, będę widywał spojrzenia pełne łez mojej gospodyni, która sądzi, że powinienem się z nią ożenić i jeszcze będę musiał znosić impertynencje Rózi, która nie wyczyściła mi dzisiaj butów i odzywa się do mnie jak do równego. Hola!… panienko…
Mieszkanie moje tak mi obmierzło w tej chwili, żem pomyślał, czyby na parę tygodni nie przenieść się do jednego z kolegów, choćby tylko na noclegi. Bo i co ja będę tu robił sam, wobec takich okropnych snów czy halucynacyj jak dzisiejsza?… A na djabła mi ten salonik z pianinem, na którem nikt nie grywa, z krzesłami, na których nie ma kto siadać, z kanapą…
No, mniejsza o kanapę, ale z Rózią muszę zrobić ład, jeżeli nie chcę doprowadzić do tego, ażeby mi kołki na łbie ciosała… I to jeszcze wówczas, kiedy doktór zabrania mi myśleć nawet o najdystyngowańszych kobietach, nie dopiero o pokojówkach.
A co!… Dochodzi już dziewiąta, a ja jeszcze w domu. Ubrałem się w popielaty kostjum, włożyłem czarne pończochy w żółte pasy, wsunąłem w kieszeń rewolwer a w torebkę na kierowniku zakalcowate bułki z wysuszoną szynką i — jestem gotów.
Przejrzałem się w lustrze… Ja tak znowu bardzo źle nie wyglądam. I łydki mam jak z żelaza… Ej!… czy kochany doktór nie przesadził ze stanem mego zdrowia?… Zresztą punkt o dziewiątej zaczynam kurację i będę żył tak higjenicznie, tak dietetycznie, że kameduła może mi pozazdrościć… A tymczasem…
— Róziu!… Róziu, proszę cię na chwilkę…
To dopiero gałgan, słyszane rzeczy?… Ani się odezwie!
Swoją drogą, gdyby odtrącić sny okropne, dzień zacząłby mi się dobrze: cały ranek, od wschodu słońca, nie myślałem o zdradzieckiej Karolinie… Doktór powinien być ze mnie kontent.
A więc w drogę. Żadnych marzeń, żadnych wspomnień, tylko przypatrywać się ludziom i rzeczom i zdawać sobie sprawę z tego, co mnie otacza. W ten sposób między mną i przywidzeniami utworzy się siatka realnych wrażeń… Br… siatka… Byle nie ta, którą widziałem dziś w nocy…



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.