Ze wspomnień cyklisty/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Ze wspomnień cyklisty
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

A teraz opowiem, chwila po chwili, o wszystkich myślach, jakie przesuwały mi się przez głowę, o wszystkich uczuciach, jakie poruszały serce. Uczynię to nie dla prostej reklamy, nie ażeby chwalić się wznoszeniami i upadkami ducha, ale — dla nauki moich współpacjentów. Niech nareszcie dowiedzą się, co to znaczy mieć chore nerwy, niech usłyszą, jakim nieprawdopodobnym fluktuacjom ulega dusza ludzka i — jak cudny wpływ wywiera na nią natura i świeże powietrze.
O, mój doktór — to wielki doktór!… On wiedział, co zapisać.
Na pięć minut przed dziewiątą jeszcze byłem w mieszkaniu i w doskonałym humorze. Wyniosłem rower do sieni, lekko sprowadziłem go ze schodów i — punkt o dziewiątej — znalazłem się przed domem. Ale kiedy rozejrzałem się po ulicy, kiedy zobaczyłem dwa szeregi kamienic blado-żółtych, blado-niebieskich, blado-zielonych, które przypomniały mi szlafroki szpitalne — ogarnął mnie niewymowny smutek.
Czym ja naprawdę zwarjował — pomyślałem — ażeby w takim stanie zdrowia wybierać się rowerem za miasto?… Przecie i jednej wiorsty nie ujadę… przecie mnie każdy wóz zmiażdży… przecież ja powinienem iść do szpitala i odziać się w taki blado-żółty szlafrok, a nie wybierać się na zamiejskie wycieczki.
W dodatku było mi jakby wstyd, że chcę jechać na spacer wówczas, gdy wszyscy moi koledzy, wszyscy ludzie przyzwoici, albo wybierają się do swoich zajęć, albo już siedzą w biurach i pracują. I co pomyślą znajomi, jeżeli który zobaczy mnie w powszedni dzień, wyjeżdżającego rowerem?… Chyba to, że mnie wypędzili z biura, albo że okradłem bank i uciekam!…
Zdawało mi się, że nie mogę odetchnąć głębiej, jakgdybym miał sparaliżowane płuca. To znowu uczułem, że z całego ciała wyrastają mi niby igły, cieniutkie jak włos, a długie — jak słupy telegraficzne i że temi igłami ciągle o coś zawadzam: o kamienicę, o balkon, o latarnię…
— Ależ ja nie mogę jechać!… ja muszę znowu iść do doktora… — krzyknąłem sam do siebie, aż obejrzał się przechodzący posłaniec.
Lecz przypomniawszy sobie, że doktór nie kazał mi przychodzić do siebie, dopóki nie wyjadę za miasto, machinalnie skoczyłem na siodło, ująłem kierownik, nacisnąłem pedały i — jak lokomotywa potoczyłem się gładkim chodnikiem. Zręcznie wyminąłem jakąś damę z torbą, przesunąłem się między dwoma bardzo smutnymi Żydkami, zadzwoniłem na bawiące się dzieci i o mało nie przejechałem pieska, który gryzł szpulkę do nawijania nici. Miałem uczucie, że mi wyrastają skrzydła.
A więc ja mogę jechać, bodajby siedemdziesiąt wiorst za miasto!… — pomyślałem.
Lecz w chwilę później już nie myślałem o niczem, ponieważ trzeba było ustąpić z chodnika na środek ulicy, omijać wozy i dorożki i nie potrącać stróżów, którzy jakby umyślnie, podsuwali miotły pod rower. Nawet nie wiem, dlaczego panowie ci fatygowali się zamiataniem, w nocy bowiem padał silny deszcz i umył Warszawę jak szklankę.
Cwałowałem ze siedem minut, zwalniając lub przyspieszając biegu. Naraz głód tak skręcił mi wnętrzności, że zeskoczywszy z rowera, wbiegłem do najbliższej cukierni i zażądałem czekolady. Trzeba dobrze pomieszanych klepek, ażeby jechać na wycieczkę po szklance herbaty!
Siedząc na werendzie przed cukiernią, widziałem studentów, którzy spieszyli na lekcje. Byli to młodzi ludzie, mizerni, w wytartych mundurzynach, w wypłowiałych czapkach, zafrasowani zbliżającemi się egzaminami. A jednak na ich widok uczułem jakby zazdrość…
Prawda, że oni idą do roboty a ja — na spacer; prawda, że ja będę pił czekoladę, a oni może nie jedli śniadania; prawda, że ja już mam parę tysięcy rubli rocznie, do których im bardzo daleko. Ale zato oni jeszcze uczą się i będą się uczyć, a ja już nie!… Za każdy rok uczenia się chętnie oddałbym dziś rok życia; tylko niestety — niema banku, który zdyskontowałby ten weksel.
Dopiero, kiedy człowiek dojrzeje i zdobędzie tak zwane stanowisko, dopiero wówczas rozumie nietylko wartość nauki, ale i niepowrotnosć zmarnowanego czasu. Ilu rzeczy ja dziś nie wiem, o których wiedzą inni; a ile razy palił mnie wstyd za moją niewiadomość!…
Podano czekoladę. Sparzyłem sobie usta, ale nie pozbyłem się przykrych myśli. Czy to ja dzisiaj nie mógłbym mieć dwudziestu tysięcy rubli rocznie, tak samo jak mąż niewiernej Karoliny, gdybym się był porządnie uczył?… Ależ naturalnie, że miałbym!… Przecie w szkołach uchodziłem za jednego z najzdolniejszych uczniów; tymczasem dziś moi mniej zdolni koledzy już porobili karjery, o jakich ja nawet marzyć nie mogę.
Pijąc czekoladę i jedząc świeże ciastka, przypominałem młode lata. Do szkół chodziłem we Lwowie, jednocześnie z Fryderykiem Szulcem, synem pewnego emeryta Niemca, i z Baruchem Holzenknopf, jedynakiem Żydówki, wdowy, która miała sklepik galanteryjny. Umyślnie wspominam te dwie osobistości, ponieważ przez wiele lat kpiliśmy z nich, nazywając nurkami i kowalami, za to, że każdy uczył się nietylko przedmiotów szkolnych, ale i pozaszkolnych i nie przyjmował udziału w naszych koleżeńsko-społecznych zajęciach.
Pamiętam, że w piątej klasie, cały rok zeszedł nam nad roztrząsaniem kwestji, komuby wystawić pomnik we Lwowie — Mickiewiczowi czy Słowackiemu? Jedni głosowali za Mickiewiczem, drudzy za Słowackim, inni za Florjańskim; wytworzyły się partje, miał nawet odbyć się pojedynek… A tymczasem Fryderyk Szulc i Baruch Holzenknopf znaleźli sobie tanią nauczycielkę i przez ten rok nauczyli się wcale dobrze francuskiego. Od wakacyj już każdy z nich czytał francuskie dzieła, co, o ile pamiętam, trochę mnie irytowało. Szulc i Holzenknopf… ma też kto uczyć się francuskiego!… Boże odpuść!
W szóstej klasie mieliśmy jeszcze cięższe obowiązki natury ogólnej. Przez pierwsze półrocze roztrząsaliśmy kwestję, czy średnie zakłady naukowe w Galicji nie powinnyby wysyłać przedstawiciela na sejm krajowy. W drugiem zaś półroczu spadła nam na kark sprawa niejakiego Iksowicza, podejrzanego o szpiegostwo, którego trzeba było osądzić, wyprawić mu kocią muzykę i powybijać szyby.
Tymczasem Fryderyk Szulc i Baruch Holzenknopf znaleźli jakiegoś studenta z wydziału filozoficznego, który za małe pieniądze tak doskonale wyuczył ich fizyki i chemji, że zdali egzamin ze szczególnemi odznaczeniami.
W siódmej klasie było najgorzej. Od wakacyj do Wielkiej Nocy opracowaliśmy projekt przeniesienia do Lwowa najznakomitszych zmarłych rodaków i umieszczenia ich w kościele naszego gimnazjum. Zaś po Wielkiej Nocy, prawie na same egzaminy, musieliśmy zająć się rehabilitacją Iksowicza, który wcale nie był szpiegiem i nawet położył wielkie zasługi, w roku 1848 w Poznańskiem. Zaledwie jednak ofiarowaliśmy mu dyplom honorowy i wieniec obywatelski (w jednym z wieńczących go naszych kolegów Iksowicz poznał zeszłorocznego dyrektora kociej muzyki!…), przyszła wiadomość, że Iksowicz nietylko nie położył zasług w Poznańskiem, lecz pocichu dawał pieniądze na lichwiarskie procenty w Galicji…
Naturalnie odebraliśmy mu i dyplom honorowy i wieniec obywatelski, ale byłem tak zirytowany całą tą awanturą, że o mało nie przepadłem na egzaminach. Wtedy sprawdziłem, że istotnie mam niezwykłe zdolności: nieraz bowiem w ciągu dwu dni przygotowywałem się z przedmiotów prawie całkiem nieznanych!…
A tymczasem Fryderyk Szulc i Baruch Holzenknopf, przy pomocy owego studenta z wydziału filozoficznego, tak wybornie przygotowali się ze wszystkich matematyk, że pomimo dosyć miernych zdolności, otrzymali najlepsze patenty.
Gdy byłem w szkołach, i ja i moi rodzice marzyliśmy, abym został inżynierem. Na nieszczęście matematyka przedstawiała mi tyle trudności, że musiałem wyrzec się inżynierji i pojechać do Berlina na wydział handlowy. W Berlinie, ku niemałemu zdziwieniu, spotkałem się z moimi dwoma kolegami-nurkami: Szulc uczył się elektrotechniki a Holzenknopf chemji.
I znowu przez pierwsze semestry my, handlowcy, mieliśmy dużo pracy doniosłości społecznej: układaliśmy program dla Koła polskiego w Berlinie. W roku zaś następnym, gdy Koło polskie propozycyj naszych nie przyjęło, zniechęceni do polityki, zajęliśmy się modernistyczną literaturą i sztuką. Tymczasem Fryderyk Szulc od rana do nocy przesiadywał w pracowni elektrotechnicznej, a Baruch Holzenknopf, w chwilach wolnych od zajęć w politechnice, biegał po całym Berlinie i studjował fabrykację i handel mydłem. Wszystko go interesowało: gatunki mydeł, tłuszcze, zapachy, etykiety, reklamy, ceny surowych materjałów, główne rynki zbytu… Dzięki temu zacietrzewieniu już w drugim roku studjów między berlińskimi mydlarzami uchodził za powagę.
Śmieliśmy się i z Szulca i z Holzenknopfa, mówiąc, że może wykształcą się w swoich fachach, lecz już na całe życie zostaną obojętnymi dla wyższych zagadnień ludzkiego ducha. Lecz gdyśmy się raz zeszli dla roztrząsania kwestji wschodniej, przekonaliśmy się, że tak Szulc, jak Holzenknopf wcale nie gorzej od nas znali modernistyczną literaturę i najzawilsze kwestje społeczne.
W rezultacie — Szulc, ukończywszy wydział elektrotechniczny w Berlinie i zrobiwszy parę wynalazków, starał się o posadę przy politechnice lwowskiej. Lecz gdy mu jej nie dano, przyjął miejsce w zakładach Siemensa i Halskego, gdzie płacą mu piętnaście tysięcy marek rocznie. Zaś Holzenknopf otworzył pod Wrocławiem fabrykę zbytkownych mydeł, obsadził ją Żydami i swoich robotników dopuścił do udziału w zyskach. Ja, najzdolniejszy z pośród moich kolegów, zostałem buchalterem i muszę wysługiwać się innym za dwa tysiące rubli!…
Gdybym uczył się w gimnazjum matematyki i fizyki, byłbym dziś inżynierem, a gdybym w czasie studjów handlowych więcej czasu poświęcał obranemu fachowi, zapewne miałbym dziś większą pensję i wyższy awans przed sobą.
Oto dlaczego za każdy rok nauki oddałbym rok życia i dlaczego widok studentów budzi we mnie żal i zazdrość.
Dopiłem czekoladę, dojadłem ciastko… basta!… trzeba jechać dalej. Już jest wpół do dziesiątej. W ciągu kilkunastu minut przebiegłem myślą sześć czy osiem lat życia. Dowód — co warte życie ludzkie!
Zapłaciłem kelnerowi, wskoczyłem na siodło, znowu lecę jak ptak. Niebo, o ile je widać z pomiędzy dachów, jest pogodne, termometr wskazuje dziesięć stopni, kurzu niema, słowem — piękny dzień majowy, akurat na leczniczy spacer. Czuję taki zapas sił muskularnych, iż chyba przez cały dzień mógłbym nie zsiadać z roweru… Wtem, na zakręcie ulicy…
To ona!… Karolina… O mało nie dostałem się pomiędzy tramwaj i dorożkę… Na szczęście nie była to Karolina, ale pani adwokatowa Y., bardzo piękna brunetka.
Nie, ja nie mogę jechać za miasto w takim stopniu zdenerwowania. Już wprawdzie nie mam trudnego oddechu, ale te długie igły w ciele wciąż mi się przypominają, wciąż niemi zawadzam o kamienice i balkony. W dodatku mam nową przykrość: nieopisany wstręt do zakalcowatych bułek i zeschniętej szynki, którą mnie poczęstowała Rózia. Gdyby nie wstyd, rzuciłbym na ulicę te przysmaki, tak obrzydliwemi wydają mi się po czekoladzie i ciastkach.
Co za szkoda, co za szkoda — że wypisałem się z Towarzystwa cyklistów!… Mógłbym zawrócić do cyklodromu i tam, nie narażając się na oddalenie od miasta, od mieszkania i od pomocy lekarskiej, mógłbym przejeździć kilka zaleconych godzin. Teraz zaś muszę pędzić za miasto… Choć, co prawda, doktór polecił nietylko rower, ale i wiejskie krajobrazy.
Więc brnijmy dalej. Niech się dzieje, co chce.
Pełen wahań, zbliżam się ku rogatkom. Bruk staje się coraz gorszy, domy coraz niższe, sklepy uboższe, ludzie brudniejsi. Tu z pewnością będę mógł oddać moje bułki i szynkę. Po nierównych kamieniach rower zatacza mi się, a gdy chcę jechać prędzej, podrzuca mną, aż dzwonią zęby.
Masz djable kaftan!… Od rogatek zaczyna się taki zły bruk, że ani sposób jechać środkiem drogi, która w dodatku ma z obu stron głębokie i cuchnące kanały, a za kanałami już nie chodniki, tylko ścieżki błotniste, na których łatwo kogo przejechać i zostać zwymyślanym.
Ten sznur domów niskich, drewnianych, koloru szpinakowego, brunatnego, albo czekoladowego, domów, które pochylają się ku ulicy, albo grzęzną w ziemi, nazywa się u nas przedmieściem. Sądząc po szybach zakurzonych, niekiedy powybijanych, musi tu mieszkać największa biedota. Jeden sklepik z wiktuałami, drugi z norymberszczyzną, dalej — szewc, stolarz i fryzjer (co on tu robi?) — oto przedstawiciele miejscowego handlu i przemysłu. Możnaby mniemać, że setki mil oddzielają nas od Warszawy, z jej wystawami złota, jedwabiów, ciętych kwiatów, drogich owoców, z jej cukierniami, magazynami strojów damskich i składami materjałów aptecznych, których niedługo będzie chyba więcej, aniżeli sklepów z pieczywem.
Naprzeciw domu barwy orzechowej, z szafirowemi okienicami i czerwonym dachem, rozlała się czarna kałuża, większa od niejednego z warszawskich dziedzińców. Otom wpadł!… oto spacer!… Z lewej strony kałuża, z prawej kanał, mający ze dwa łokcie głębokości, a między niemi — wąziutka błotnista ścieżka, na końcu której sterczy jakiś szpakowaty oryginał, bez surduta i kamizelki, ale zato w niezwykle brudnej koszuli i połamanym cylindrze. Uśmiecha się życzliwie i zachęca mnie, ażebym śmiało szedł naprzód. Możeby mu oddać bułki i szynkę?
Idę, a w tej chwili z bocznej ulicy wybiega czwórkami banda dzieci i wyrostków obojej płci, mogących mieć od pięciu do piętnastu lat życia. Oczywiście bawią się w wojsko, o dziesiątej z rana!… Na czele tej armji pędzi jakaś dziewucha w poszarpanej spódnicy, z kołtuniastemi włosami na głowie, na ręku z dzieckiem, którego drobna twarzyczka jest pokryta piętnami i ranami. Za dziewuchą kilkunastoletni chłopak, z grubym i ochrypniętym głosem, udaje furmana i pogania przed sobą dwu może ośmioletnich malców, a za nimi — legjon małych i dużych, w kurtkach, surducikach, kolorowych sukienkach, w czapkach sukiennych, kapeluszach albo i z gołą głową — idą wciąż czwórkami.
— Rawniajś!… — wrzasnął chłopak grubym głosem, zatrzymując się na brzegu kałuży.
Gromada wyrównała się.
— Siagam, marś!… — zakomenderował znowu i — cała banda runęła w wodę. Trzask, prask, łomot!… poczułem błoto na twarzy, na włosach i na popielatym garniturze… Zanim zdążyłem przetrzeć oczy, banda uciekła. Tylko naprzeciw mnie wciąż stał jegomość w połamanym cylindrze, śmiejąc się głupowato.
— Pięknie wychowujecie dzieci!… — zawołałem, wściekły z gniewu.
— Któż ich ma chować?… Chi!… chi!… chi!…
— Od czegóż są rodzice?…
— Rodzice poszli na robotę…
— A ochrony to nie macie?…
— Ochrony?… Chi!… chi!… chi!…
— A szkoły?…
— Iii chi!… chi!…
Pół-warjat trzymał w rękach opadające spodnie i śmiał się wciąż. Myślałem, że mu wybiję zęby, alem się pohamował i tylko rowerem zepchnąłem idjotę ze ścieżki. O kilkanaście kroków dalej spostrzegłem na kanale jakiś rodzaj mostku i nie bez trudności przeszedłem po nim na drogę. Ohydny jest ten bruk podmiejski; w każdym razie bezpieczniejszy aniżeli kałuża.
Gniewny, z zabłoconem odzieniem i powalaną twarzą ciągnąłem rower po kamieniach, złorzecząc losowi, że w tym kierunku popchnął mnie na spacer. Nagle z poza żydowskiej fury, zwolna toczącej się gościńcem, ukazała się grupa jeźdźców: dama i dwaj panowie. Mężczyźni mieli bronzowe kurtki, świeże cylindry, małe wąsiki i szkiełka w oku, dama w czarnej amazonce posiadała ogromne blond włosy i czarne oczy. Rysów nie potrafię opisać, ale były prześliczne.
Gdy zbliżyli się do mnie, koń damy, przestraszywszy się leżącej na drodze gałęzi, rzucił się w prawo, potem w lewo, potem schylił głowę ku ziemi… Lecz w tej chwili pan jadący z lewej strony, przystojny brunet, schwycił rozhukanego za lejce i w okamgnieniu uspokoił, co zabawiło damę, ale bardzo nie podobało się panu, jadącemu z prawej strony.
Wszystko to stało się w kilka sekund i wprowadziło mnie w zachwyt. Zaniepokojone konie groziły mi poważnem niebezpieczeństwem; nie myślałem jednak o tem, lecz utonąłem w bohaterskich marzeniach.
W mojej wyobraźni wypadek nie przeszedł tak gładko jak w rzeczywistości. Koń damy rozpędził się na dobre i, wobec przerażonych towarzyszów, niósł ją po brukowanym gościńcu… Dama, śmiertelnie blada, wypuściła cugle z drobnych rączek, zachwiała się na siodle i już… już… miała roztrzaskać cudną głowę o jeden z przydrożnych kamieni, gdy nagle… młodzian w stroju cyklisty rzucił się przed oszalałe zwierzę, stalową prawicą uchwycił mundsztuk, osadził konia w miejscu, a piękna dama, zemdlona, osunęła się w jego objęcia.
Tym młodzieńcem byłem — ja.
Nadjechali wykwintni towarzysze damy, zajęli się cuceniem, a przystojny brunet (ten sam, który w rzeczywistości zatrzymał konia), z kwaskowatą minę podziękował mi i zapytał o nazwisko.
„— Poważam się być niedyskretnym — mówił elegant — gdyż ojciec panny Heleny zapewne zechce złożyć panu wizytę… i osobiście eeee… tego… za bohaterskie znalezienie się…
„— Spełniłem mój obowiązek i nie oczekuję żadnych objawów wdzięczności — odpowiedziałem elegantowi, gromiąc go dumnem spojrzeniem.“
Brunet lekko zarumienił się i ścisnąwszy mi rękę, szepnął:
„— Człowiek, taki jak pan, nie mógł inaczej postąpić…“
Rozstaliśmy się. Wróciłem do domu z niezagojoną raną w sercu; od pierwszego bowiem spojrzenia pokochałem cudną Helenę na wieki.
Postanowiłem nigdy w tym kierunku nie wyjeżdżać za miasto, ażeby po raz drugi nie spotkać tej, której za cenę mego szczęścia uratowałem życie. Los jednak chciał inaczej. W chwili, kiedy powstrzymałem oszalałego rumaka, czy może wcześniej, albo później, zginął mi zegarek. Ponieważ była to droga pamiątka (kupiłem go, jeszcze starając się o Henrykę), więc ogłosiłem o zgubie w kilku pismach i obiecałem uczciwemu znalazcy dziesięć rubli nagrody.
Jakoż zguba znalazła się. Na trzeci dzień po ogłoszeniu, wszedł do mego mieszkania siwy pan, wspaniałego wzrostu, o szlachetnej fizjognomji (był nieco podobny do naszego dyrektora) i pokazując mi zegarek, spytał:
„— To pan zgubił?…“
„— Tak jest…“ — odpowiedziałem, sam nie wiedząc dlaczego, bardzo zmieszany.
„— Jeżeli tak — odparł starzec o szlachetnej fizjognomji — więc pan uratowałeś życie mojej córce… O nie wypieraj się — zawołał. — Kiedy moja córka, zemdlona padła w twoje objęcia, zegarek ten dostał się do jej kieszeni…“
Milczałem, bo i cóżem miał robić, przekonawszy się, że jestem odkryty. Szlachetny zaś starzec mówił dalej:
„— Ocaliłeś memu dziecku życie, ale — zabrałeś spokój. Posłuchaj mnie, młodzieńcze: Helena pokochała cię pierwszą i ostatnią miłością i umrze, gdybyś nie podzielił jej uczuć… Jestem bogaty… bardzo bogaty… — mówił drżącym głosem, a łzy spływały mu po obliczu. — W dzień ślubu sto tysięcy rubli daję za Heleną…“
„— Panie — odrzekłem — będę szczerym. I ja kocham pańską córkę najwyższą miłością, na jaką może zdobyć się człowiek. Ale jestem ubogi, dumny i — pańskich stu tysięcy rubli przyjąć nie mogę…“
„— Szlachetny młodzieńcze — zawołał starzec, chwytając mnie w objęcia — właśnie takiej odpowiedzi spodziewałem się od ciebie… A więc słuchaj… Helena będzie ubogą jak ty… Helena, do mojej śmierci, nie otrzyma żadnego posagu… Dam jej tylko siedem tysięcy rubli rocznej renty…“
„— Ha — odpowiedziałem — jeżeli tak… jeżeli panna Helena jest biedną…“
W tem miejscu piękne moje marzenia uległy przerwie: usłyszałem wrzawę i o kilkadziesiąt kroków przed sobą zobaczyłem widowisko, jakie chyba nieprędko drugi raz ujrzę. Na gościńcu stał wóz, otoczony gromadą kobiet i wyrostków obojej płci. Z gromady co chwilę ktoś przybiegał do wozu, schylał się i prędko uciekał, ażeby po chwili — znowu powrócić, z drugiej strony. Za pochylającymi się pędził chłop, odziany w burkę, i wykonywał batem gwałtowne ruchy zgóry nadół.
Jakaś bijatyka?… — pomyślałem, przyśpieszając kroku.
Kiedym zbliżył się o tyle, że mogłem rozróżniać fizjognomje, do wozu przybiegła dosyć młoda kobieta, w czarnej, wypłowiałej spódnicy i podartej chustce popielatej. Uklękła na ziemi i gorączkowemi ruchami poczęła zgarniać do fartucha leżące pod wozem kartofle. A tymczasem chłop w burce, mocno ująwszy plecione biczysko, z całej siły walił po plecach klęczącą. Kartofle rozsypywały się jej z fartucha, chłop walił coraz gwałtowniej, ale ona nie przestawała zgarniać. Wreszcie, zebrawszy może ze dwie kwarty kartofli, podniosła się i zaczęła uciekać w moją stronę. Prawą ręką rozcierała zbite plecy a lewą ściskała fartuch, jęcząc:
— O mój Boże!… mój Boże!…
Szlochała tak strasznie, że chłop rozjuszony opuścił biczysko. A tymczasem pod wóz rzuciły się inne kobiety i wyrostki i poczęli zgarniać kartofle, czego już im nikt nie bronił.
Możeby tej biedaczce oddać bułki i szynkę?… — pomyślałem, patrząc na skatowaną kobietę. Potem, zwróciwszy się do chłopa, zawołałem gniewnie:
— I nie wstyd wam gospodarzu tak mordować…
— To pan się wstydź!… — wrzasnął chłop i niewiele brakło, ażeby mnie zwalił biczyskiem. — Psie ścierwa!… — wołał — porżnęły mi worki nożami, wysypały kartofle i teraz kradną… Z czem ja wrócę do dom?… przecie i ja mam kogo żywić…
Za mną rozległo się ostre gwizdnięcie, a w gromadzie ktoś zawołał:
— Strażniki!…
Kartofle z pod wozu prawie znikły i banda rozpierzchła się między budynkami podobniejszemi do chlewów, aniżeli do ludzkich mieszkań. Szczególniej uderzył mnie drewniany dom piętrowy, w którym brakło chyba z połowy okien.
— O, teraz możecie się poskarżyć, jeżeli idą strażnicy — rzekłem do chłopa. — Ale bić kobiet nie wolno…
— To się pan skarż!… — odparł chłop.
Zaciął konia, zawrócił i pojechał w stronę przeciwną miastu. I ja wsiadłem na rower, a ponieważ szosa była gładka, więc potoczyłem się jak strzała. Machinalnie patrząc przed siebie, ażeby nie wpaść na świeży szaber, którym szosę tu i owdzie połatano, zatopiłem się w smutnych rozmyślaniach.
Cóżto za dzicz zamieszkuje najbliższe okolice Warszawy!… Kilkunastoletnie draby, zamiast pracować w warsztatach, bawią się w konie i w wojsko, a całe gromady dzieci, zamiast uczyć się, biegają po ulicach, obryzgują błotem ludzi spokojnych, albo na współkę ze swemi rodzicielkami, w biały dzień, na środku gościńca, rabują chłopów!… Niejednokrotnie słyszałem o podobnych łajdactwach; ale dopiero kiedym je zobaczył na własne oczy, zrozumiałem, jak straszna demoralizacja panuje na naszych przedmieściach.
Biedny chłop, on także — jak sam powiedział — ma kogo żywić… Co za szkoda, że nie oddałem mu bułek i szynki, ażeby choć w części wynagrodzić…
Nagle błysnęła mi pyszna myśl, prawdziwe natchnienie!… Gdyby na tem przedmieściu założyć ochronę, małe dzieci nie tułałyby się po ulicach, nie oswajałyby się z widokiem przestępstwa — i w rezultacie podniosłaby się moralność ogółu.
Cudowna idea!… Jak tylko spotkam zacną panią Ulińską, zaraz opowiem jej wypadek z błotem i z kartoflami i namówię, ażeby w tamtej okolicy postarała się otworzyć ochronę. Zacna kobieta, która tak mało potrzebuje dla siebie i jest niesłychanie wytrwała, z pewnością urzeczywistni mój pomysł. Ochrona… tak — ochrona!… I to koniecznie w tem miejscu, gdzie łobuzy ochlapały mnie błotem… Później możnaby założyć drugą, tam gdzie kradli chłopu kartofle.
Tymczasem leciałem po gościńcu jak sokół po niebie. Ale przypomniawszy sobie po dziesięciu minutach wściekłej jazdy, że kochany doktór nie pozwolił mi męczyć się, wstrzymałem rower i usiadłem pod topolą, obok szosy. Nie było kurzu, wozy pokazywały się rzadko, więc mogłem puścić wodze marzeniom.
I otóż zupełnie pomimo mej woli, przyszło mi na myśl, że jednak mam dziwnie poczciwe instynkta… Choćby naprzykład ten pomysł ochrony… Iluż to cyklistów, ilu nawet konnych przejeżdżało gościńcem, a przecie nikt nie pomyślał, że na tem przedmieściu należałoby otworzyć ochronę!… No, muszę przyznać, że i ludzie oceniają mnie, przynajmniej do pewnego stopnia… Ktokolwiek mówi o mnie, zawsze musi zakończyć:
— Ten Fitulski, to bestja pyszny chłopak!… Kobieciarz — bo kobieciarz, ale co za serce, jaka imaginacja, jakie szlachetne popędy!…
W tej chwili niewidzialna dłoń fantazji uchyliła przede mną zasłonę przyszłych wypadków. Dzięki ojcu mojej małżonki, Heleny, której uratowałem życie, (wtedy, na szosie), założyłem w Warszawie naprzód — niewielki kantor, a następnie „Bank do handlu z dalekim Wschodem,“ którego interesa szły tak świetnie, że po piętnastu latach uczciwej pracy miałem już kilka miljonów rubli majątku!… Tak jest, ja, ten sam Fitulski, któremu obecnie płacą sto osiemdziesiąt rubli na miesiąc, miałem swój własny bank i kilka miljonów rubli…
Moje powodzenie było tak olśniewające, a moje zasługi tak wielkie, że po ogłoszeniu piętnastego sprawozdania założonej przeze mnie instytucji, grono najpoważniejszych obywateli przyszło do mnie z prośbą, ażebym pozwolił uczcić się jubileuszem… Wyznaję, że propozycja zakłopotała mnie. Lecz gdy przewodniczący delegacji oświadczył, że cały naród pragnie złożyć hołd mojej pracy i zasługom, musiałem schylić głowę…
W dniu przeznaczonym na uroczystość, po stosownem nabożeństwie, deputacja obywatelska zawiozła mnie do Szwajcarskiej Doliny. Na ulicach stały gęste tłumy ludu i słychać było szmer:
„— To on!… To ten, co ma swój bank i zarobił dziesięć miljonów rubli… To ten, co podał projekt otworzenia ochrony na przedmieściu, gdzie go łobuzy ochlapały błotem…“
Przy wejściu orkiestra powitała nas marszem z „Aidy“, zaś w samej Dolinie bardzo liczne grono dam, z różnokolorowemi parasolkami w rękach, ugrupowało się w taki sposób, że każdą parasolkę białą, czerwoną, niebieską, różową — otaczały parasolki zielone. Tworzyło to bukiet różnobarwnych kwiatów, na tle zielonych liści.
Kiedy zeszedłem ze schodów, pokrytych dywanami, dziewczynki (córeczki urzędników naszego banku), ubrane za motyle, doręczyły mi stos telegramów z New-Yorku, Londynu, Paryża, Konstantynopola, Teheranu, Pekinu, a nadewszystko z Tobolska, Tomska, Irkucka, Jakucka i t. d. Jeden z delegatów przyjął depesze, poczem najstarsza, może trzynastoletnia dziewczynka wypowiedziała prześliczny wiersz, zaczynający się od słów:

O Ty, co jesteś chlubą narodu,
Pozwól, ażebyśmy ci za młodu...

Dalszego ciągu nie pamiętam, ale był tak wzruszający, że obecni mieli łzy w oczach. Ja pohamowałem się tylko dlatego, ażeby oszczędzić łez na najwznioślejszy moment uroczystości.
Na środku Doliny wznosiła się estrada, na niej purpurowy baldachim, a pod nim złocony fotel. Muzyka zagrała marsza z „Tannhäusera“, a jeden z otaczających mnie szepnął:
„— Niech czcigodny jubilat siada ostrożnie, bo te psiekrwie kelnery złamali nogę u fotela…“
(Co za dziwaczne pomysły w marzeniach!…)
Nie potrzebuję mówić, że usiadłem na fotelu, jak na wyostrzonym nożu, przeważnie myśląc tylko o tem, ażeby się nie przewrócić.
Tymczasem pomiędzy zielonością otaczającą Dolinę, ukazały się damy w sukniach białych, różowych, niebieskich, ponsowych, co sprawiało efekt żywych konwalij, róż, maków i niezapominajek. Muzyka zagrała Bohaterski Polonez Szopena, i rozpoczęła się defilada. Więc szli finansiści, przemysłowcy, kupcy, przedstawiciele towarzystw pożyczkowych i oszczędnościowych, przedstawiciele cechów rzemieślniczych, przedstawiciele inteligencji, a nareszcie delegowani z przedmieść. Niektórzy z pośród nich wyglądali tak okropnie, że doprawdy nie wiedziałem, co robić: utrzymywać równowagę na chwiejącym się fotelu, czy pilnować zegarka i portmonetki?
Gdy skończył się pochód, wstąpił na estradę wysoki, siwy mężczyzna (bardzo podobny do dyrektora naszego banku) i zaczął:
„— Czcigodny jubilacie! Nie będę podziwiał Twego genjuszu, dzięki któremu w ciągu piętnastu lat zdobyłeś wielomiljonową fortunę… (Głosy: Niech żyje!…) Nie będę podnosił Twoich operacyj finansowych, dzięki którym stałeś się jakby kierownikiem handlu z dalekim Wschodem… (Głosy: Brawo!… brawo!…) ale nie mogę pominąć Twoich obywatelskich uczuć, które ogarnęły najskromniejsze warstwy naszego społeczeństwa. Wszakże to Ty, nawet jadąc na spacer higjeniczny, zalecony Ci przez światłego lekarza, nawet wówczas zwracałeś uwagę na potrzeby uboższej naszej braci. Orlem spojrzeniem ogarnąłeś demoralizację przedmieść, dojrzałeś młodzież bez pracy, dzieci pozbawione nauki. Wszakże to Ty powziąłeś genjalną myśl zbudowania ochrony, w miejscu gdzie dotychczas panował występek albo lenistwo. Wszakże to Ty zachęciłeś zacną kobietę, ażeby urzeczywistniła wielki Twój pomysł, Ty dodawałeś otuchy w chwilach niepowodzenia, Ty niejednokrotnie zwiedzałeś wznoszący się budynek, a każda Twoja wizyta nietylko potęgowała siły pracowników, ale i nadewszystko w dziwnie uszlachetniający sposób wpływała na mieszkańców przedmieścia. To też, gdy przed kilkunastoma laty nie wstydzono się na przedmieściach rabować pracowitych wieśniaków, wiozących jarzyny do miasta, dziś niejeden wolałby umrzeć z głodu na cudzych kartoflach, aniżeli wyciągnąć do nich świętokradzką rękę!“
Długo jeszcze w ten sposób mówił przedstawiciel wdzięcznego społeczeństwa, ale uwaga moja była tak zajęta przewracającym się fotelem, że niewiele słyszałem. To wiem, że na zakończenie pięknej mowy reprezentant podał mi bronzowy medal wielkości talerza. Na jednej jego stronie był wizerunek ochrony, na drugiej — mój portret otoczony laurowym wieńcem.
Nagle usłyszałem turkot wozu… Ocknąłem się… Gdzie ja jestem?… Jestem przy szosie, pod topolą, a obok mój — rower.
Więc znowu puściłem cugle fantazji, znowu, wbrew najsurowszym zakazom doktora, poddałem się przywidzeniom, znowu zaostrzyłem moją chorobę!… Basta!… Od tej chwili nie pozwalam sobie na żadne marzenia… Będę patrzył, będę słuchał i tym sposobem między mną i halucynacjami rozciągnę siatkę realnych wrażeń…



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.