Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ginał, bez surduta i kamizelki, ale zato w niezwykle brudnej koszuli i połamanym cylindrze. Uśmiecha się życzliwie i zachęca mnie, ażebym śmiało szedł naprzód. Możeby mu oddać bułki i szynkę?
Idę, a w tej chwili z bocznej ulicy wybiega czwórkami banda dzieci i wyrostków obojej płci, mogących mieć od pięciu do piętnastu lat życia. Oczywiście bawią się w wojsko, o dziesiątej z rana!… Na czele tej armji pędzi jakaś dziewucha w poszarpanej spódnicy, z kołtuniastemi włosami na głowie, na ręku z dzieckiem, którego drobna twarzyczka jest pokryta piętnami i ranami. Za dziewuchą kilkunastoletni chłopak, z grubym i ochrypniętym głosem, udaje furmana i pogania przed sobą dwu może ośmioletnich malców, a za nimi — legjon małych i dużych, w kurtkach, surducikach, kolorowych sukienkach, w czapkach sukiennych, kapeluszach albo i z gołą głową — idą wciąż czwórkami.
— Rawniajś!… — wrzasnął chłopak grubym głosem, zatrzymując się na brzegu kałuży.
Gromada wyrównała się.
— Siagam, marś!… — zakomenderował znowu i — cała banda runęła w wodę. Trzask, prask, łomot!… poczułem błoto na twarzy, na włosach i na popielatym garniturze… Zanim zdążyłem przetrzeć oczy, banda uciekła. Tylko naprzeciw mnie wciąż stał jegomość w połamanym cylindrze, śmiejąc się głupowato.
— Pięknie wychowujecie dzieci!… — zawołałem, wściekły z gniewu.
— Któż ich ma chować?… Chi!… chi!… chi!…
— Od czegóż są rodzice?…
— Rodzice poszli na robotę…
— A ochrony to nie macie?…
— Ochrony?… Chi!… chi!… chi!…
— A szkoły?…
— Iii chi!… chi!…