Ze wspomnień (Conrad, 1934)/Przedmowa bez ceremonji

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Przedmowa bez ceremonji
Pochodzenie Ze wspomnień
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZEDMOWA BEZ CEREMONJI

Nie potrzebujemy w zasadzie silnego bodźca aby mówić o sobie, a jednak ta niewielka książka jest wynikiem przyjaznej zachęty, nawet lekkiego przyjaznego nacisku. Broniłem się dość żywo, lecz przyjazny głos powtarzał mi z charakterystycznym uporem: „Słuchaj, musisz koniecznie napisać swoje wspomnienia“.
Nie był to żaden argument, ale poddałem się odrazu. Jak trzeba, to trzeba!
Oto jaką siłę ma słowo. Ten, który pragnie innych przekonać, powinien zaufać nie właściwemu argumentowi, lecz właściwemu słowu. Siła dźwięku działa zawsze mocniej niż siła argumentu. Nie mówię tego z pogardą. Korzystniej jest dla ludzkości rządzić się wrażeniem niż refleksją. Nic z tego co po ludzku jest wielkie — w tem znaczeniu że dotyczy ogromnej liczby istnień — nie zrodziło się z namysłu. Natomiast każdy zdaje sobie sprawę z potęgi słów — takich naprzykład jak Sława lub Litość. Innych nie wymieniam. Nie trzeba ich szukać daleko. Te dwa słowa — wygłaszane z zapałem, z przekonaniem, z wytrwałością — samym swym dźwiękiem wprawiły w ruch całe narody i rozkołysały suchy, twardy grunt, który jest podłożem całej naszej społecznej budowy. Jeśli chcecie, wymienię także i „Cnotę“! Trzeba naturalnie uważać i na ton wypowiedzianego słowa. Na właściwy ton. To bardzo jest ważne. Trzeba mieć potężne płuca i grzmiące lub czułe głosowe struny. Nie mówcie mi o dźwigni Archimedesa; był to roztargniony osobnik o wyobraźni matematyka. Nauki matematyczne budzą we mnie wielki szacunek, ale nie umiem się obchodzić z maszynami. Dajcie mi właściwe słowo i właściwy ton, a świat z miejsca poruszę.
Cóż to za marzenie — dla pisarza! Albowiem pisane słowa mają także swój ton. Tak! Byle tylko znaleźć właściwe słowo! Tkwi ono gdzieś z pewnością wśród szczątków wszystkich radosnych uniesień i wszystkich skarg, rozbrzmiewających już od pierwszego dnia kiedy nadzieja — nieśmiertelna nadzieja — zstąpiła na ziemię. Może słowo to jest gdzieś blisko pod ręką, nie zauważone i niewidzialne. Ale cóż mi z tego? Wiem że są ludzie, którzy potrafią znaleźć odrazu igłę w stogu siana. Co do mnie, nigdy się takiem szczęściem nie cieszyłem.
A przytem chodzi także i o ton. Jeszcze jedna trudność. Bo jakże osądzić czy ton jest właściwy czy nie, nim jeszcze padło słowo, które może poleci z wiatrem nie zauważone przez nikogo i wcale świata nie poruszy? Żył ongi cesarz, który był mędrcem i poniekąd pisarzem. Notował na tabliczkach z kości słoniowej myśli, maksymy, uwagi, ocalone przez los ku zbudowaniu potomności. Wśród różnych powiedzeń — cytuję z pamięci — jest tam uroczyste napomnienie: „Niech wszystkie twoje słowa mają ton bohaterskiej prawdy“. Ton bohaterskiej prawdy! Bardzo pięknie, ale sądzę że łatwo było surowemu cesarzowi spisywać wzniosłe rady. Prawdy, według których ludzie postępują, są po większej części skromne a nie bohaterskie; istniały zaś czasy w historji, gdy słowa bohaterskiej prawdy budziły w ludziach tylko szyderstwo.
Niech się nikt nie spodziewa, że znajdzie na kartach tej książki słowa o niezwykłej potędze lub ton porywającego bohaterstwa. Wprawdzie obniża to moje pojęcie o samym sobie, ale muszę wyznać iż rady Marka Aureljusza do mnie nie przemawiają. Odpowiedniejsze są dla moralizatora niż dla artysty. Mogę wam obiecać prawdę z rodzaju tych skromnych — i szczerość pozatem. Tę zupełną, chwalebną szczerość, która wydaje człowieka w ręce jego nieprzyjaciół, a jednocześnie różni go często z przyjaciółmi.
„Różni“ jest może zbyt silnem wyrażeniem. Nie umiem sobie wyobrazić ani wśród swych przyjaciół, ani wśród wrogów kogoś tak znudzonego bezczynnością, aby chciało mu się ze mną pokłócić. „Szczerość rozczarowuje przyjaciół“ — bliższe jest prawdy. Większość przyjaźni — prawie wszystkie przyjaźnie w okresie pisarskim mego życia — zawdzięczam swym książkom; i wiem, że powieściopisarz żyje w swem dziele. Tkwi w niem jako jedyna rzeczywistość wymyślonego świata, wśród urojonych rzeczy, wydarzeń i ludzi. Pisząc o nich, pisze jedynie o samym sobie. Ale to uzewnętrznienie się nie jest zupełne. Pisarz pozostaje do pewnego stopnia jakby za zasłoną, obecność jego jest raczej przeczuwana niż oczywista — niby ruchy i głos dochodzące zza ekranu powieści. W tych oto zapiskach zasłona ta nie istnieje. I nieodparcie przychodzi mi tu na myśl pewien ustęp z „Naśladowania Chrystusa“, gdzie ascetyczny autor, co tak głęboko znał życie, mówi: „Bywa że osoby, które szanujemy na podstawie ich reputacji, przy osobistem zetknięciu psują opinję, jaką miało się o nich“. Oto niebezpieczeństwo grożące pisarzowi powieści, który zaczyna mówić o sobie bez obsłonek.
Gdy te wspomnienia wychodziły w odcinku, strofowano mię za złą gospodarkę, jakby tego rodzaju pisanie było czemś nakształt pobłażania samemu sobie, jakby trwoniło materjał przyszłych tomów. Widocznie zbyt mało we mnie jest z literata. Doprawdy, człowiek, który aż po trzydziesty szósty rok życia nie napisał ani jednego wiersza z myślą o druku, nie może siebie zmusić do zapatrywania się na swoje istnienie i przeżycia, na wszystkie swe myśli, doznania i wzruszenia, na swoją przeszłość, i swoje żale, i wszystko co go kiedykolwiek spotkało — wyłącznie jako na tworzywo dla swoich rąk. Robiono mi już podobne uwagi ze trzy lata temu, gdy wydałem „Zwierciadło morza“, tom złożony ze wspomnień i wrażeń. Uwagi te były praktyczne. Lecz wyznam, że nie mogłem nigdy zrozumieć tego rodzaju oszczędności, jaką mi zalecano. W „Zwierciadle morza“ pragnąłem złożyć hołd morzu, jego statkom i ludziom, którym zawdzięczam w wielkim stopniu że stałem się tem, czem jestem. Okazanie czci ich cieniom wydawało mi się możliwe jedynie w takiej formie. Inaczej sobie tego wyobrazić nie mogłem. Widać zły ze mnie ekonomista — ale jestem stanowczo niepoprawny.
Dojrzewałem na morzu, wśród szczególnych warunków morskiego życia, i mam specjalny pietyzm dla tej postaci swojej przeszłości; albowiem skupione w niej wrażenia były żywe, jej zew bezpośredni a wymagania tego rodzaju, że mogłem im sprostać z właściwem młodemu wiekowi uniesieniem i siłą. Nie było w tych wymaganiach nic, coby mogło wprowadzić rozterkę do młodego sumienia. Wyrwałem się ze swego kraju wśród gromów rzucanych na mnie przez wszystkich ludzi, mających choćby najlżejsze prawo do wypowiadania opinji; od pozostałych mi najbliższych osób oddzielała mię nietylko wielka przestrzeń ale poniekąd i niepojęty dla nich rodzaj życia, które uwiodło mię tak tajemniczo i sprowadziło z drogi posłuszeństwa — to też mogę śmiało powiedzieć, że naskutek ślepej siły okoliczności morze stało się na długi szereg lat mym światem a marynarka handlowa jedynem domowem ogniskiem. Nic więc dziwnego iż w moich dwóch wyłącznie morskich książkach, „Murzynie z załogi Narcyza“ i „Zwierciadle morza“ (a także w kilku krótkich opowieściach z morskiego życia, np. w „Młodości“ i „Tajfunie“) usiłowałem z nieledwie synowskim szacunkiem odtworzyć życie drgające w wielkim świecie wód, w sercach prostych ludzi, którzy od wieków wędrują po jego pustych obszarach, a także oddać to coś żywego, co zdaje się tkwić w okrętach — dziele ludzkich rąk i przedmiocie ludzkiej pieczołowitości.
Życie twórcze pisarza musi się często zasilać wspomnieniem i szukać rozmowy z cieniami — chyba że autor postanowił pisać tylko aby strofować ludzkość za to czem jest, lub chwalić ją za to czem nie jest, albo też wogóle uczyć ją jak się zachowywać. Nie będąc ani sprzeką, ani pochlebcą, ani mędrcem, nie uprawiałem żadnej z tych rzeczy i jestem gotów znieść z pogodą lekceważenie będące udziałem tych, którzy nie zajmują się wścibstwem w jakimkolwiek zakresie. Lecz rezygnacja nie jest obojętnością. Nie chciałbym aby mię uważano tylko za widza, co stoi na brzegu wielkiej rzeki, unoszącej tyle istnień. Pragnąłbym, żeby mi przyznano dar pewnej wnikliwości, która umie się wypowiedzieć głosem sympatji i współczucia.
Zdaje się iż conajmniej jeden z miarodajnych odłamów krytyki posądza mię o to, że się odnoszę do faktów z pewnego rodzaju ponurą obojętnością; Francuzi nazwaliby to sécheresse de coeur. Piętnaście lat niezachwianego milczenia wobec pochwał lub nagany świadczy dostatecznie o mym szacunku dla krytyki — pięknego kwiatu wyrosłego z osobistych wynurzeń w ogrodzie literatury. Lecz tamto posądzenie jest bardziej osobistej natury, dosięga człowieka poza jego książkami i dlatego wolno mi o niem wspomnieć w dziełku, które jest osobistą notatką na marginesie publicznej karty. Nie czuję się bynajmniej dotknięty owym zarzutem. Oskarżenie — jeśli wogóle można to nazwać oskarżeniem — zostało wypowiedziane z jaknajwiększym szacunkiem; brzmiała w niem nuta żalu.
A oto moja odpowiedź. Jeśli jest prawdą, że każda powieść zawiera autobiograficzne pierwiastki — a trudno temu zaprzeczyć, ponieważ twórca może wyrazić tylko siebie w swem dziele — to dla niektórych pisarzy publiczne rozwodzenie się nad swemi uczuciami jest wstrętne. Nie chciałbym wychwalać przesadnie cnoty powściągliwości. Często jest to poprostu kwestja temperamentu. Ale powściągliwość niezawsze świadczy o chłodzie. Bywa także oznaką dumy. Największe z upokorzeń grożących pisarzowi, to widzieć jak pocisk jego wzruszenia omija cel — wzbudzenie łez lub śmiechu. Nic bardziej nie upokarza! A to dlatego, że jeśli cel jest chybiony, jeśli pokaz uczuć nie wzruszył czytelnika, wówczas wrażenie przepada niechybnie, budząc wstręt lub pogardę. Nie można mieć za złe żadnemu artyście, iż wzdraga się przed ryzykiem, które tylko durnie biorą na siebie z ochotą, a którego jedynie geniusz może bezkarnie się podjąć. W zadaniu polegającem głównie na tem, że w mniejszym lub większym stopniu obnaża się duszę przed ludźmi, wzgląd na przyzwoitość — nawet za cenę powodzenia — jest u pisarza tylko szacunkiem dla własnej godności, związanej nierozdzielnie z godnością jego dzieła.
Pozatem bardzo trudno na tej ziemi być całkowicie wesołym lub też całkowicie smutnym. Śmieszność, jeśli jest głęboko ludzka, nabiera cech bólu; niektóre zaś z naszych cierpień (tylko niektóre, nie wszystkie, bo właśnie zdolność do cierpienia czyni człowieka wzniosłym w oczach innych ludzi) mają swe źródło w słabościach, do których należy się przyznać z uśmiechem współczucia, jako do wspólnego dziedzictwa nas wszystkich. Radość i smutek na tym świecie przenikają się nawzajem, stapiając swe kształty i szepty w półmroku życia tajemniczego jak mroczny ocean, a olśniewająca, czarowna jasność wymarzonych nadziei tkwi nieruchomo hen w dali, u krańca odległego widnokręgu.
Tak! I jabym pragnął trzymać magiczną pałeczkę, dającą władzę nad śmiechem i łzami, uznaną za szczyt literatury pięknej. Lecz aby się stać wielkim czarodziejem, trzeba się poddać tajemnym i nieodpowiedzialnym siłom, znajdującym się poza nami lub też w naszych własnych piersiach. Słyszeliśmy wszyscy o prostaczkach sprzedających duszę dziwacznemu djabłu za miłość lub potęgę. Najzwyklejszy umysł potrafi dostrzec, nie wytężając się zbytnio, że na tego rodzaju umowie musi się wyjść jak Zabłocki na mydle. Nie uważam aby moja antypatja i nieufność do podobnych tranzakcyj dowodziła szczególnej mądrości. Może zaważył tu mój zawód marynarza — w połączeniu z wrodzoną mi skłonnością do trzymania się jedynej rzeczy bezspornie mojej — lecz odczuwam poprostu wstręt do utraty, nawet na jedną chwilę wzruszenia, tej pełnej władzy nad samym sobą, która jest pierwszym warunkiem dobrej służby. A pojęcie o dobrej służbie przeniosłem z mego wcześniejszego do późniejszego życia. Ja, który nie szukałem nigdy w pisanem słowie nic poza pewną postacią Piękna, przeniosłem tamten artykuł wiary z pokładu okrętów na bardziej ograniczoną przestrzeń mego biurka, i sądzę że stałem się przez to raz na zawsze niedoskonały w oczach wykwintnego towarzystwa czystych estetów.
Zarówno na politycznem jak i na literackiem polu ludzie najczęściej zdobywają sobie przyjaciół przez namiętność swych uprzedzeń i konsekwentną ciasnotę poglądów. Ale nigdy nie umiałem kochać tego, co nie jest godne miłości lub nienawidzieć tego, co na nienawiść nie zasługuje — wyłącznie przez szacunek dla jakiejś ogólnej zasady. Nie wiem, czy trzeba odwagi aby to zeznać. Gdy przebyliśmy połowę drogi wyznaczonej nam w życiu, patrzymy beznamiętnie na radości i niebezpieczeństwa. Tedy oświadczam ze spokojem, że w wysiłku dążącym do wywołania skrajnych wzruszeń, podejrzewałem zawsze poniżający odcień nieszczerości. Aby głęboko innych poruszyć, musimy z całym rozmysłem dać się porwać uniesieniu poza granice właściwej nam wrażliwości; jest to może dość niewinne i nieuniknione, jak u aktora, który na scenie podnosi głos ponad ton zwykłej rozmowy — ale jest jednak konieczne. Niewielki to grzech bezwątpienia. Lecz niebezpieczeństwo polega na tem, że pisarz staje się ofiarą swej przesady, traci poczucie własnej szczerości i w końcu zaczyna lekceważyć samą prawdę, jako coś zbyt zimnego, zbyt tępego dla jego celu, jako w gruncie rzeczy coś, co wyraża zbyt słabo zachłanne wzruszenie twórcy. Od śmiechu i łez prosta droga do szlochów i chichotu.
Te uwagi mogą się wydać egoistyczne; ale zasady zdrowej etyki nie pozwalają potępić człowieka za to, że dba o własną uczciwość. To jego prosty obowiązek. A już w żadnym razie nie można potępić artysty, który dąży — choćby pokornie i nieudolnie — do twórczego celu. W tym wewnętrznym świecie, gdzie myśl artysty i jego wrażliwość dążą do przeżywania zmyślonych przygód, niema policjantów, ani praw, ani nacisku okoliczności lub lęku przed opinją, któreby pomogły twórcy utrzymać się w mierze. Któż się zatem oprze pokusom, jeśli nie jego własne sumienie?
A przytem — pamiętajcie że to jest miejsce i okazja do zupełnej otwartości — sądzę że każda ambicja jest uprawniona prócz tych, które pną się wgórę po ludzkiej łatwowierności i ludzkich nędzach. Wszelkie umysłowe i artystyczne ambicje są dozwolone aż do granic zdrowego rozsądku, a nawet poza jego granicami. Nikomu to krzywdy nie wyrządzi. Jeśli ambicje artysty są szalone, tem gorzej dla niego. Zaiste — takie ambicje, podobnie jak i cnota, bywają same dla siebie nagrodą. Czy to jest szaleńcza zarozumiałość, jeśli pisarz wierzy we władczą potęgę swej sztuki, jeśli próbuje coraz innych środków, innych dróg, aby potwierdzić tę wiarę przez osiągnięcie głębszej wymowy w swem dziele? Gdy artysta usiłuje sięgnąć głębiej, nie znaczy to aby był nieczuły. Dziejopis serc nie jest dziejopisem wzruszeń, a jednak przenika głębiej, mimo swej powściągliwości, ponieważ celem jego jest dotarcie aż do samego źródła śmiechu i łez. Widok ludzkich spraw zasługuje na podziw i litość. A także i na szacunek. Nie można pomawiać o obojętność tego, kto składa powściągliwy hołd ludzkim sprawom w westchnieniu, które nie jest szlochem, w uśmiechu, który nie jest grymasem. Rezygnacja, bynajmniej nie mistyczna lub oderwana, rezygnacja o szeroko otwartych oczach, świadoma siebie i natchniona przez miłość, jest jedynem z uczuć, które blagą stać się nie może.
Nie uważam jednak rezygnacji za ostatnie słowo mądrości. Zbyt jestem na to dzieckiem swego czasu. Ale myślę że właściwą mądrością jest pragnąć tego, czego chcą bogowie, nie wiedząc może czego oni pragną — a nawet czy mają wogóle jakie pragnienia. W tej sprawie życia i sztuki „jak“ ważniejsze jest dla naszego szczęścia, niż „dlaczego“. Zgodnie z powiedzeniem tego Francuza: „Il y a toujours la manière“. Święta prawda. Tak. Sposób także coś znaczy. Sposób w jaki człowiek się śmieje, płacze, ironizuje, oburza czy zapala, wypowiada swą opinję — i nawet kocha. Sposób postępowania, który — niby rysy i wyraz ludzkiej twarzy — odbija wewnętrzną prawdę dla tych, co umieją patrzeć na swoich bliźnich.
Ci, którzy mnie czytają, wiedzą o mem przekonaniu że świat, doczesny świat, spoczywa na paru bardzo prostych wyobrażeniach, tak prostych, że muszą być prastare. A między innemi spoczywa głównie na pojęciu Wierności. W czasach, kiedy się można spodziewać że tylko to, co zawiera jakikolwiek element rewolucyjny, przyciągnie ogólną uwagę, nie byłem rewolucyjny w swych książkach. Buntowniczy duch jest niezmiernie wygodny z tego względu, że pozbawia człowieka wszelkich skrupułów w stosunku do idej. Jego surowy, bezwzględny optymizm jest mi wstrętny dla groźby fanatyzmu i nietolerancji, którą zawiera. Należałoby oczywiście zbyć te sprawy uśmiechem; lecz nieudolny ze mnie esteta i nie lepszy filozof. Wszelkie pretensje do wyjątkowej sprawiedliwości budzą we mnie tę pogardę i gniew, od których filozoficzny duch powinien być wolny...
Zdaje się że, chcąc utrzymać ton konwersacyjny, odbiegłem niepotrzebnie od przedmiotu. Nie posiadałem nigdy w pełni sztuki rozmowy — tej sztuki, która, jak słyszałem, uchodzi obecnie za przepadłą. W mych młodych latach — latach co kształtują przyzwyczajenia i charakter człowieka — obcowałem najczęściej z długotrwałem milczeniem. Głosy, które je przerywały, nie miały nic wspólnego z konwersacją. Bynajmniej. Więc nie nabrałem tego nawyku. Ale dygresje nie rażą zbytnio w tej książce, choć jej to wytykano — zarówno jak i lekceważenie chronologicznego porządku (co już samo w sobie jest zbrodnią), oraz niezwykłą formę (co jest nieprzyzwoitością). Zapowiedziano mi surowo, że czytelnicy odniosą się niechętnie do bezceremonjalnego charakteru mych wspomnień. „Jakże mi przykro!“ zapewniałem łagodnie. „Czyż mogłem zacząć od sakramentalnych słów: urodziłem się takiego to a takiego dnia, w takiej to a takiej miejscowości? Jest to miejscowość bardzo odległa, co pozbawiłoby wszelkiej wagi moje zeznanie. Nie przeżywałem nadzwyczajnych przygód, którebym mógł kolejno opowiadać. Nie znałem wybitnych ludzi, o którychbym mógł wygłaszać banalne uwagi. Nie byłem zamieszany w wielkie lub skandaliczne sprawy. Te kartki są tylko krótkim psychologicznym dokumentem i nie pisałem ich poto by wyciągać jakiekolwiek osobiste wnioski.
Ale mój oponent nie został ułagodzony. Oświadczył, że powyższe argumenty nie są żadnem usprawiedliwieniem dla tego, co jest już napisane, lecz dowodem iż wcale pisać nie należało.
Zgadzam się z tem, że prawie wszystko, wszystko na świecie mogłoby służyć za słuszny powód aby nie pisać wcale. Ale ponieważ te kartki są już gotowe, chcę powiedzieć na ich obronę co następuje: wspomnień swych, kreślonych bez żadnego względu na ustalone zwyczaje, nie rzuciłem na papier bez systemu i celu. Tkwi w nich pewna nadzieja i pewien zamysł. Nadzieja, że może z tych kart wyłoni się nareszcie wizja osobistości; człowiek tkwiący za książkami tak zasadniczo różnemi jak naprzykład „Szaleństwo Almayera“ i „Tajny agent“ — a jednak konsekwentny i zrozumiały na tle swego życia. Taka jest moja nadzieja. Bezpośredni cel, związany ściśle z nadzieją, dąży do przedstawienia osobistych wspomnień przez wierne oddanie moich uczuć i wrażeń, dotyczących napisania mej pierwszej książki oraz mego pierwszego zetknięcia z morzem.
Może w połączonych świadomie dźwiękach tej podwójnej melodji niektórzy z mych przyjaciół odkryją gdzieniegdzie subtelną harmonję.

J. C. K.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.