Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom I/Część pierwsza/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V

„Istotnie, nie tak dawno jeszcze chciałem prosić Razumichina o dostarczenie mi jakiej roboty, jakich lekcyj, lub czegoś podobnego...“ domyślał się Raskolnikow... „ale czem on teraz może mi dopomóc? Dajmy na to, że lekcje dostanie, przypuśćmy nawet, że się podzieli ostatnim groszem, tak że się uda nawet buty kupić i ubranie poprawić, żeby chodzić na lekcje... hm... No, a dalej? Co można zrobić za dyski? Czy mnie teraz tego trzeba? Doprawdy zabawne, żem poszedł do Razumichina...“
Pytanie, dlaczego szedł do Razumichina, niepokoiło go więcej, niż mógł nawet przypuszczać; z trwogą dopatrywał się jakiejś złej wróżby w tym, napozór, najzwyczajniejszym postępku.
„Jakto? Czyliż istotnie chciałem naprawić wszystko przez jednego Razumichina? Miałże Razumichin być jedynym moim zbawcą?“ zapytywał siebie ze zdziwieniem.
Myślał i pocierał sobie czoło, gdy nagle, ni stąd ni zowąd, tak sama z siebie przyszła mu do głowy myśl arcydziwna.
— Hm „do Razumichina“ — wyszeptał nagle całkiem spokojnie, jakby w stanowczem zdecydowaniu — do Razumichina pójdę, to fakt... ale — nie teraz... Pójdę do niego nazajutrz po tamtem, gdy się już tamto ukończy i gdy wszystko pójdzie nową drogą.
I nagle zatrząsł się.
„Po tamtem“ — zawołał, zrywając się z ławki — „a czyż tamto będzie? Miałożby być istotnie?“
Opuścił ławkę i poszedł, prawie pobiegł; chciał zrazu zawrócić w stronę domu, ale myśl o powrocie do domu przejęła go wstrętem: tam właśnie, w kącie, w owej fatalnej szafie dojrzewało to wszystko już przeszło od miesiąca, i poszedł na oślep.
Jego drżenie nerwowe zamieniło się niebawem w gorączkę; czuł nawet omdlenie; na takim skwarze robiło mu się zimno. Jakby z wysiłkiem, jął się, prawie nieprzytomnie, dla jakiejś wewnętrznej potrzeby, wpatrywać we wszystkie napotykane przedmioty, jakgdyby szukając wymuszonej rozrywki, ale źle mu się to udawało i co chwila wpadał w zadumę. Gdy zaś znowu, drgając, podnosił głowę i oglądał się dokoła, to zaraz zapominał, o czem myślał przed chwilą, a nawet którędy przechodził. W ten sposób przeszedł całą wyspę Wasiljewską, wyszedł na Małą Newę, przebył most i skręcił na Wyspy. Zieloność i chłodek spodobały się zrazu jego znużonym oczom, przyzwyczajonym do pyłu miejskiego, do gliny i do olbrzymich, ścieśnionych i gniotących się wzajemnie domów. Tu nie było ani swędu, ani duszności, ani szynków. Ale wkrótce i te nowe, przyjemne uczucia przeszły w chorobliwe i rozdrażniające. Niekiedy stawał przed jaką umajoną willą, spoglądał za ogrodzenie, widział z oddali, na balkonach i tarasach, wystrojone damy i dziatwę, biegającą po ogrodzie. Szczególnie zajmowały go kwiaty; patrzał na nie najdłużej. Spotykał także wspaniałe powozy, jeźdźców i amazonki; odprowadzał ich wzrokiem ciekawie i zapominał o nich pierw, zanim znikli mu z oczu. Raz zatrzymał się i przeliczył swoje pieniądze: miał około trzydziestu kopiejek. „Dwadzieścia strażnikowi, trzy Natce za list, a więc Marmeladowom dałem wczoraj coś czterdzieści siedem kopiejek, czy pięćdziesiąt“, pomyślał, rozliczając, ale zapomniał wkrótce, poco pieniądze wyjął z kieszeni. Dopiero, gdy przechodził koło jakiejś traktjerni, przypomniało mu się, że jest głodny. Wszedł, wypił kieliszek wódki i zjadł nadziewany czemś pierożek. Dojadał go jeszcze po drodze. Dawno już nie pił wódki, to też, chociaż wypił jeden tylko kieliszek, podziałało to nań odrazu. Nogi mu nagle ociężały i poczuł niepomierną chęć snu. Zawrócił do domu, ale doszedłszy już do wyspy Piotrowskiej, stanął w zupełnem wyczerpaniu, zeszedł z drogi, upadł na trawę i natychmiast zasnął.
W stanie chorobliwym sny odznaczają się często niezwykłą jaskrawością, plastycznością i nadzwyczajnem podobieństwem do prawdy. Składa się niekiedy obraz dziwaczny, ale otoczenie i całe przedstawienie procesu noszą przy tem tyle cech prawdopodobieństwa i odznaczają się takiemi subtelnemi, niespodzianemi, ale odpowiedniemi do całości obrazu szczegółami, że sam śpiący nie wymyśli ich na jawie, choćby był takim artystą, jak Puszkin albo Turgienjew. Takie sny, sny chorobliwe, zwykle pamiętne bywają na długo i wywierają silny wpływ na znękany i pobudzony już organizm człowieka.
Raskolnikow miał sen straszny. Przyśniło mu się jego dzieciństwo w rodzinnem miasteczku. Ma lat siedem i przechadza się w letni dzień z ojcem swoim za miastem. Czas szarawy, dzień duszny, miejscowość zupełnie taka sama, jak ta, która ocalała w jego pamięci; nawet w jego pamięci zatarła się ona daleko więcej, aniżeli ta, którą widział teraz we śnie. Miasteczko stoi odkryte, jak na dłoni, dookoła ani krzaku; gdzieś daleko, ma samym skraju nieba, czerni się lasek: o kilka kroków od ostatniego ogrodu miejskiego stoi karczma, duża karczma, zawsze wywołująca w nim, najprzykrzejsze wrażenie, a nawet trwogę, gdy mijał ją, spacerując z ojcem. Był tam zawsze taki tłum ludzi, tak tam krzyczano, śmiano się, wymyślano, tak obrzydliwie i ochryple śpiewano i tak często się bito; dookoła karczmy kręciły się zawsze takie pijane i straszne twarze... Spotykając się z niemi, przyciskał się do ojca i drżał na całem ciele. Przed karczmą droga, gościniec wiejski, zawsze pełen pyłu, a kurz zawsze gęsty, czarny. Gościniec ciągnie się kręto i o jakie trzysta kroków na prawo okrąża cmentarz miejski. Na cmentarzu cerkiew murowana z zieloną wieżyczką, gdzie raz czy dwa razy do roku bywał z ojcem i z matką na mszy za duszę babki, która już dawno umarła, a której on nigdy nie widział. Wówczas brali ze sobą „kutję“ na białym półmisku, w serwecie, a „kutja“’ była słodka z ryżu i rodzynków, wtłoczonych w ryżu na krzyż. Lubił tę cerkiewkę i stare w niej obrazy, po większej części bez ram, i starego popa z trzęsącą się głową. Obok grobu babki, na którym leżał kamień, była mała mogiłka jego braciszka, który zmarł mając sześć miesięcy, a którego również wcale nie znał i nie mógł pamiętać: ale powiedziano mu, że miał braciszka, więc też za każdym razem, odwiedzając cmentarz, przykładnie i bogobojnie żegnał się nad mogiłką, kłaniał się jej i całował ziemię. I oto śni mu się: idą z ojcem po gościńcu ku cmentarzowi i mijają karczmę; on trzyma ojca za rękę i z trwogą ogląda się na karczmę. Niezwykła okoliczność zwraca jego uwagę: tym razem odbywa się tu jakby jakaś zabawa, tłum wystrojonych mieszczanek, bab, ich mężów i wszelkiej gawiedzi. Wszyscy pijani, wszyscy śpiewają pieśni, a przed gankiem karczmy stoi wóz, ale wóz dziwny. Jest to jeden z tych wielkich wozów, do których wprzega się wielkie szkapy i przewozi się niemi towary i beczki z winem. Zawsze lubił patrzeć na te ogromne konie pociągowe z długiemi grzywami, muskularnemi nogami, gdy szły równym stępem i ciągnęły za sobą istną górę towarów — bez żadnego wysiłku, jak gdyby, nawet z temi wozami było im lżej iść, niż bez nich.
Ale teraz, rzecz dziwna, do takiego wielkiego wozu zaprzężono maleńką chudą, zbiedzoną, chłopską szkapę, jedną z tych, które widywał nieraz, jak mordują się z byle wysokim wozem drzewa lub siana zwłaszcza, gdy wóz ugrzęźnie w błocie lub bruździe, i przytem tak je okrutnie, tak boleśnie biją chłopy batami, niekiedy nawet po samym pysku i po ślepiach, a jemu tak ich żal, tak przykro patrzeć na to, że omal nie płacze, a matka zawsze, bywało, odprowadza go od okna. Aż oto nagle zaczyna być gwarno: z karczmy wychodzą takie wielkie draby z krzykami, ze śpiewami, z harmonjami, pijani, jak bele, w krasnych lub niebieskich rubaszkach, z narzuconemi na plecy armiakami.
— Siadajcie, wszyscy siadajcie! — wola jeden, jeszcze młody, z taką grubą szyją i z mięsistą twarzą, jak marchew — wszystkich odwiozę, siadajcie!
Ale zaraz daje się słyszeć śmiech i wykrzykniki.
— Taki kuc ma nas zawieźć!
— Czyś przy zdrowych zmysłach, Mikołaju: taką kobyłkę zaprząc do takiego wozu?
— Ależ chudzizna musi już mieć chyba ze dwadzieścia latek, moi drodzy!
— Siadajcie! Wszystkich dowiozę — woła znów Mikołajek i, pierwszy siadając na wóz, chwyta za lejce i staje, jak długi na froncie. — Gniady dawniej poszedł z Mateuszem — woła z wozu — a ta kobyłka, moi drodzy, tylko mi serce podrywa: takbym ją, zda się, i zabił, darmo chleb żre, bestja. Mówię siadajcie! Cwałem popędzę!
I bierze do ręki biczysko, z lubością gotując się do oćwiczenia szkapy.
— Ta i siadajmy! Co tam! — śmieją się w tłumie. — Słyszycie, cwałem pojedzie!
— Ona cwałem już z dziesięć Iat nie skakała.
— Poleci!
— Nie żałujcie, moi drodzy, bierz każdy bat i jazda!
— Dobra! Wal ją!
Wszyscy pakują się na wóz Mikołajka ze śmiechem i konceptami. Wpakowało się coś ze sześcioro i jeszcze można posadzić. Biorą sobie jakąś babę, tłustą i czerwoną. Świeci się ona od paciorków na piersiach, gryzie orzeszki i chichocze. Dokoła w tłumie także się śmieją, bo, oczywiście, dlaczegóżby się nie śmiać: taka oto licha klaczynka, a taki ciężar ma powieźć cwałem? Dwóch parobczaków na wozie bierze po bacie, ażeby pomagać Mikołajkowi. Daje się słyszeć: „a nu!“ szkapa szarpie z całej siły, ale nietylko cwałem, lecz nawet stępa zaledwie może podołać, grzebie tylko nogami, kurczy się i przysiada pod ciosami trzech batów, spadających na nią, jak grad. Śmiech na wozie i w tłumie podwaja się, ale Mikołajek zły i coraz wścieklej obdarza ciosami konia, jakgdyby istotnie wierzyli w to, że popędzi cwałem.
— Puśćcie i mnie — woła z tłumu jakiś znęcony parobczak.
— Siadaj! Siadajcie wszyscy! — drze się Mikołajek — wszystkich wytrzyma. Zaćwiczę!
I łoi ją, łoi i nie wie już czem i jak bić w rozjuszeniu.
— Tatusiu! Tatusiu! — woła malec do ojca — tatusiu, co oni robią? Tatusiu, biednego konika biją!
— Chodźmy, chodźmy — odpowiada ojciec — to pijani, dokazują głupcy! Chodźmy, nie patrz!
I chce go odprowadzić, ale on mu się z rąk wyrywa i bezwiednie biegnie do konika. Ale źle już z biedaczką. Ledwie dysze, staje, znów rusza, o mało nie padnie.
— Wal ją na śmierć! — woła Mikołajek — niech się, co chce, dzieje. Zaćwiczę!
— A czy krzyża nie nosisz, człowieku! — wyrywa się głos jakiegoś starca z tłumu.
— Widziane to rzeczy, żeby taka szkapa taki ciężar wiozła — dodaje drugi.
— Zamordujesz! — odzywa się trzeci.
— Co wam do tego! Moje dobro! Co chcę, to i robię. Siadajcie jeszcze! Wszyscy siadajcie! Chcę, żeby koniecznie cwałem poszła!...
Nagle wybucha śmiech ogólny i pokrywa wszystko: szkapa nie wytrzymała coraz częstszych ciosów i w niemocy zaczęła wierzgać. Nawet stary nie wytrzymał i uśmiechnął się. Bo i w istocie; taka licha szkapa, a jeszcze wierzga.
Dwaj parobcy z tłumu zdobywają jeszcze po bacie i pędzą do szkapy ćwiczyć ją z boków. Każdy biegnie na swoją stronę.
— Po pysku ją, po ślipiach ćwiczcie, po ślipiach! — wrzeszczy Mikołajek.
— Śpiewajmy, dalej! — woła ktoś z wozu i wszyscy na wozie podchwytują. Daje się słyszeć wesoła pieśń, brzęczy bęben, w przyśpiewkach świst. Babinka gryzie orzeszki i chichocze.
...On biegnie obok konia, zabiega naprzód, widzi, jak go biją po oczach! Serce mu faluje, łzy ciekną. Jeden z bijących uderza go po twarzyczce; on nie czuje, załamuje rączyny, krzyczy, rzuca się do starca z siwą brodą, który kiwa głową i potępia to wszystko. Jakaś baba bierze go za rękę i chce porwać: ale on się wyrywa i znowu biegnie do konika. Szkapa już ostatnich sił dobywa, ale znowu zaczyna wierzgać.
— A żeby cię djabli! — woła wściekły Mikołajek.
Rzuca bat, nachyla się i wyciąga z dna wozu długą i grubą hołoblę, bierze ją za koniec obiema rękoma i z całej siły zamierza się nad nieszczęsną.
— A to jej zada! — wołają dokoła.
— Zabije.
— Moje dobro! — drze się Mikołajek i z rozmachem opuszcza hołoblę. Daje się słyszeć ciężki cios.
— Wal ją, wal! Cóżeśta stanęli! — krzyczą głosy z tłumu. A Mikołajek rozmachuje się powtórnie i drugi cios z całej siły spada na grzbiet nieszczęsnej klaczy. Ona osiada całym tyłem, ale podskakuje i szarpie, szarpie ze wszystkich sił w różne strony, ażeby wywieźć; ale ze wszystkich stron przyjęta jest przez sześć batów, a hołobla znowu się wznosi i spada po raz trzeci, potem czwarty, miarowo, z rozmachu. Mikołajek wściekły jest, że nie może zabić od jednego razu.
— Wytrzymała! — wołają dokoła.
— Zaraz napewno padnie, moi drodzy, to jej koniec! — woła z tłumu jakiś amator.
— Toporem ją, co tam! Od razu skończyć — woła trzeci.
— Ech! Zjesz licha! Rozstąp się! — dziko wykrzykuje Mikołajek, rzuca hołoblę, znowu schyla się do wozu i wywłóczy żelazny drąg. — Na bok! — woła — i co sił razi z rozmachem biedną szkapinę. Cios spadł; kobyła zatrzęsła się, kucnęła, chciała szarpnąć, ale drąg ponownie z rozmachem spada jej na grzbiet i naraz koń, jakby mu od razu podcięto wszystkie cztery nogi, runął na ziemię.
— Dobijaj! — woła Mikołajek — i zeskakuje jak szalony z wozu. Kilku parobków, także czerwonych i pijanych, chwyta co pod ręką, baty, kije, hołoblę, i biegnie do zdychającej kobyły.
Mikołajek staje z boku i zaczyna ją walić drągiem wprost po łbie. Klacz wyciąga mordę, wydaje ciężkie westchnienie i zdycha.
— Dobił swego! — krzyczą w tłumie.
— A czemu nie szła cwałem!
— Moje dobro! — woła Mikołajek, z drągiem w rękach i z zalanemi krwią oczyma. Stoi, jakby żałując, że już nie ma kogo bić.
— Oho! Znać, że nie masz krzyża na sobie! — krzyczą z tłumu liczne już głosy.
Ale biedny malec jest już w rozpaczy. Z krzykiem przebija się przez tłum do szkapy, obejmuje jej martwą, skrwawioną mordę i całuje w ślipia, w nozdrza... Potem zrywa się nagle i z wściekłością rzuca się z piąstkami na Mikołajka. W tej chwili, ojciec, który go już dawno gonił, chwyta go nareszcie i wynosi z tłumu.
— Chodźmy! Chodźmy — mówi doń — pójdźmy do domu!
— Tatusiu! Za co oni... biednego konika... zabili... wybucha łzami, które tamują mu oddech, a słowa wyrywają mu się w krzyk ze stłumionej piersi.
— Pijani... dokazują... to nie nasz interes... chodźmy — mówi ojciec. — On obejmuje ojca rączkami, ale w piersiach pali mu, pali. Chce odetchnąć, krzyknąć i budzi się.
Obudził się cały spocony, z włosami mokremi od potu, ciężko oddychając, i podniósł się z przestrachem.
— Dzięki Bogu, to tylko sen! — rzekł, siadając pod drzewem z głębokiem westchnieniem. — Ale co to jest? Miałażby mnie znowu opanować gorączka: taki okropny sen!
Całe jego ciało było, jak rozbite; w duszy smutno i ponuro. Oparł łokcie o kolana i podparł głowę obiema rękami.
— Boże! — zawołał — miałżebym w istocie, w istocie wziąć topór, miałżebym ją uderzyć w głowę, zmiażdżyć jej czaszkę... stąpać w lepkiej, ciepłej krwi, wyłamywać zamek, kraść i drżeć; chować się, cały krwią zalany... z toporem!... Boże czyż byłbym zdolny do tego?... — to mówiąc, drżał, jak listek.
— Co też mi przychodzi do głowy? — mówił dalej, cofając się znowu i jakby w głębokiem zdziwieniu — wszak wiedziałem, że tego nie zniosę, dlaczegóż więc męczyłem siebie dotąd? Wszak jeszcze wczoraj, gdy poszedłem zrobić tę... próbę wszak wczoraj dokładnie zrozumiałem, że nie wytrzymam... Dlaczegóż teraz, dlaczegóż dotąd jeszcze wątpiłem? Wszak wczoraj schodząc ze schodów, sam mówiłem, że to źle, podle, nędznie, nędznie... wszak mnie na samą myśl na jawie dreszcz przeszedł i trwoga.
— Nie, nie wytrzymam, nie wytrzymam! Dajmy nawet na to, że niema żadnych wątpliwości we wszystkich tych rachunkach, niech sobie nawet będzie to wszystko, co postanowiłem owego miesiąca, jasne, jak dzień, sprawiedliwe, jak arytmetyka. Boże! Wszak bądź co bądź nie zdecyduję się! Ach nie wytrzymam, nie wytrzymam!... Czegóż się więc dręczę... dotąd...
Wstał na równe nogi, w zdumieniu rozejrzał się dokoła, jakby dziwiąc się i temu, że się tu znalazł i poszedł na most T. Był blady, oczy mu pałały, znużenie przejmowało wszystkie jego członki, ale oddech zrobił mu się nagle jakby lżejszy. Poczuł, że zrzucił już z siebie to straszne brzemię, które go gnębiło tak długo i w duszy zrobiło mu się nagle błogo i lekko. „Panie, modlił się, — wskaż mi moją drogę, a wyrzeknę się, tej przeklętej.... myśli mojej!“
Mijając most, z całym spokojem patrzał na Newę, na jaskrawy zachód świetnego słońca. Tak jakby wrzód zbierający mu się oddawna na sercu, pękł nagle. Wolność, wolność! Wolny jest teraz od tych czarów, od podszeptów, od złych duchów, od guseł i zamawiań.
Później, gdy przypomniał sobie ten czas i wszystko, co się z mim stało w te dni, chwilę za chwilą, punkt po punkcie, linję za linją, uderzała go aż do zabobonu jedna okoliczność, choć w istocie nawet niebardzo nadzwyczajna, ale która zawsze wydawała mu się jakby przeznaczeniem losu.
Mianowicie: nie mógł żadną miarą zrozumieć i wytłómaczyć sobie, dlaczego on, zmęczony, znużony, dla którego najdogodniej było powrócić do domu najkrótszą i prostą drogą, wrócił przez plac Sienny, przez który wcale nie powinien był przechodzić. Koło niewielkie, ale najwyraźniejsze i zupełnie zbytecznie. Prawda, że mu się dziesiątki razy zdarzało wracać do domu, nie pamiętając ulic, przez które przechodził. Ale dlaczego, zapytywał zawsze, dlaczego właśnie tak ważne, tak dlań stanowcze i tak zarazem w najwyższym stopniu wypadkowe spotkanie ma placu Siennym (gdzie nie miał najmniejszego interesu), zdarzyło się właśnie teraz w takiej godzinie, w takiej minucie jego życia, w takim nastroju jego ducha i przy takich okolicznościach, przy których jedynie właśnie mogło wywrzeć stanowczy i najostrzejszy wpływ na cały los jego? jakgdyby go umyślnie tam czekało!
Było około dziewiątej wieczorem, gdy przechodził przez plac Sienny. Wszyscy handlarze po kramach, stołach, w sklepach i w sklepikach, zamykali swoje zakłady, lub zdejmowali i układali towary i rozchodzili się do domów, zarówno jak i ich kupujący. Obok traktjerni w niższych piętrach, na brudnych, cuchnących podwórzach domów placu Siennego, a najwięcej przed bawarjami, tłoczyło się wielu różnych przekupniów i wszelkiego rodzaju spekulantów. Raskolnikow nadewszystko lubił te miejsca, zarówno jak i wszystkie pobliskie uliczki, gdy wychodził bez celu na ulicę. Tu jego łachmany nie zwracały niczyjej dumnej uwagi i można było chodzić w jakimkolwiek stanie, nie gorsząc nikogo. Przy samej uliczce K., na rogu, mieszczanin i baba, jego żona, handlowali na dwóch stołach towarem: nićmi, tasiemkami, chustkami i. t. p. Zabierali się już także do domu, ale wstrzymała ich rozmowa ze znajomą. Tą znajomą była panna Elżbietka, jak ją nazywano, młodsza siostra tej samej starej Aliny, registratorowej kolegjalnej i lichwiarki, u której wczoraj był Raskolnikow, w celu zastawienia zegarka i zrobienia owej próby... On już oddawna wiedział wszystko o tej Elżbiecie, a nawet i ona znała go trochę. Była to wysoka, niekształtna, nieśmiała i potulna dziewczyna, prawie idjotka, lat trzydziestu pięciu, będąca w zupełnej niewoli u siostry, pracująca na nią dzień i noc, drżąca przed nią i znosząca nawet jej szturchańce. Stała w zamyśleniu z węzełkiem przed mieszczaninem i babą i słuchała ich z uwagą. Ci coś do niej gadali z niezwykłem ożywieniem. Gdy ją Raskolnikow ujrzał znienacka, ogarnęło go jakieś dziwne uczucie, podobne do najgłębszego zdumienia, chociaż w tem spotkaniu nie było nic nadzwyczajnego.
— Mogłaby panna Elżbieta postanowić sama — głośno mówił mieszczanin. — Przychodź panna jutro o siódmej godzinie. I tamci przybędą.
— Jutro? — przeciągle i w zamyśleniu odparła Elżbietka, jakby niezdecydowana.
— A to pannie siostra strachu zadała! — zaśmiała się żona handlarza, dzielna babinka. — Patrzeć na pannę, to, jak na dzieciaka. I żeby to jeszcze siostra rodzona, ale przyrodnia, no...
— Ale tym razem, niech panna nic nie powiada siostrze — przerwał mąż — oto moja rada, a zachodź panna do nas, nie pytając się o pozwolenie. To interes korzystny. Potem i siostra sama przystanie.
— Może i zajdę.
— Jutro, o siódmej; i od tamtych przyjdą; osobiście panna postanowi.
— Podamy i samowarek — dodała żona.
— Dobrze, przyjdę — odparła Elżbieta, ciągle zadumana, i zwolna jęła się ruszać z miejsca.
Raskolnikow już ich właśnie minął i nie słyszał nic więcej. Przechodził spokojnie, nieznacznie, starając się nie uronić ani jednego wyrazu. Jego pierwotne zdumienie zamieniało się powoli w trwogę, jakby mu mróz przeszedł po plecach. Dowiedział się nagle znienacka i całkiem niespodzianie, dowiedział się, że jutro, punkt o siódmej wieczorem, Elżbiety, siostry staruszki i jedynej jej współlokatorki, nie będzie w domu i że tedy stara punkt o siódmej zostanie w domu sama jedna.
Do domu miał już tylko kilka kroków. Wszedł do siebie, jakby skazany na śmierć. O niczem nie myślał, jakgdyby nie mógł myśleć o niczem; ale całą swoją istotą poczuł nagle, że niema już ani swobody rozsądku, ani woli i że wszystko skończyło się ostatecznie.
Oczywiście, gdyby mu nawet całe lata wypadało czekać na lepszą sposobność, to i wtedy, mając plan, nie można byłoby rachować na okazję lepszą, niż ta, co mu się teraz nadarzała. W każdym razie trudno byłoby dowiedzieć się w przeddzień i napewno, z większą ścisłością i z najmniejszem ryzykiem, bez wszelkich niebezpiecznych badań i poszukiwań, że jutro, o takiej a takiej godzinie, taka a taka staruszka, na której całość się czycha, będzie w domu sama jedna.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.