Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom I/Część pierwsza/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI

Z czasem, Raskolnikow dowiedział się wypadkiem, poco właściwie mieszczanin i baba zapraszali do siebie Elżbietę. Sprawa była bardzo zwyczajna i nie miała w sobie nic szczególniejszego. Przyjezdna i podupadła rodzina sprzedawała rzeczy, ubranie i t. p., wszystko kobiece. Ponieważ na rynku sprzedawać niema interesu, szukano więc handlarki, a Elżbieta tem się zajmowała: brała komisy, chodziła za interesami i miała znaczną praktykę, ponieważ była bardzo uczciwa i zawsze żądała ceny stałej: jaką cenę powie, od tej za nic nie odstąpi. Mówiła zaś wogóle mało, i jak już powiedziano, była nadzwyczaj nieśmiała i potulna...
Ale Raskolnikow ostatniemi czasy zaczął być zabobonny. Ślady przesądów zostały w nim i później jeszcze na długo, prawie na zawsze. I w całej tej sprawie skłonny był zawsze dopatrywać się jakiejś nadzwyczajności, tajemniczości, jakby wszystko stać się miało przy współdziałaniu nadzwyczajnych wpływów i zbiegów okoliczności. Jeszcze zimą pewien znajomy student, niejaki Pokorew, wyjeżdżając do Charkowa, dał mu w rozmowie adres starej Aliny, na wypadek, gdyby chciał co kiedy zastawić. — Przez długi czas nie chodził do niej, miał bowiem lekcje, i jakoś się żyło. Ale przed półtora miesiącem przypomniał sobie jej adres; miał on dwie rzeczy, nadające się do zastawu: stary srebrny zegarek po ojcu i mały złoty kolczyk z trzema jakiemiś czerwonemi kamyczkami, który mu siostra przy pożegnaniu ofiarowała na pamiątkę. Postanowił zanieść kolczyk; odszukawszy starą, od pierwszego wejrzenia, nic jeszcze o niej nie wiedząc szczególnego, poczuł do niej wstręt niepohamowany, wziął dwa „papierki“ i po drodze zaszedł do jakiejś nędznej bawaryjki. Zażądał herbaty, siadł i głęboko się zamyślił. Dziwna myśl kluła mu się z głowy, jak z jajka kurczę, i bardzo, bardzo go zajmowała.
Prawie obok niego na drugiem krześle siedział student, którego wcale nie znał i nie przypominał sobie, w towarzystwie młodego oficera. Pograli w bilard i zaczęli pić herbatę. Nagle usłyszał, że student opowiada oficerowi o lichwiarce Alinie, sekretarzowej kollegjalnej, i daje mu jej adres. Już to samo wydało się Raskolnikowi nieco dziwnem, idzie akurat stamtąd, a tu właśnie mówią o niej. Oczywiście, wypadek, ale odtąd nie może on się już pozbyć osobliwego urojenia, a okoliczności jakby na złość podszczuwają go ciągle: student nagle zaczyna opowiadać towarzyszowi różne szczegóły o starej Alinie.
— Pyszna baba — mówi — tam zawsze można dostać pieniędzy. Bogata, jak żyd, może odrazu wydać pięć tysięcy, a nie pogardza nawet fantem rublowym. Naszych wielu już było u niej, tylko bestja twarda...
I jął opowiadać, jaka ona zła, kapryśna, że dość jeden dzień uchybić terminu, a zastaw przepadnie. Daje zaledwie czwartą część wartości przedmiotu, a procent bierze po pięć a nawet po siedem od sta na miesiąc i t. d. Student rozgadał się i dodał nadto, że stara ma siostrę Elżbietę, którą tamta, taka mała i nędzna, co chwilę bije i trzyma w bezwarunkowej niewoli, jak małe dziecko, podczas gdy Elżbieta ma conajmniej osiem werszków wzrostu...
— To mi okaz! — zawołał student i zaśmiał się. Zaczęli mówić o Elżbiecie. Student opowiadał o niej ze szczególnem upodobaniem i śmiał się ciągle, a oficer z wielką ciekawością słuchał i prosił studenta, aby mu przysłał tę Elżbietę pod pozorem reperacji bielizny. Raskolnikow nie stracił ani słowa i odrazu dowiedział się wszystkiego; Elżbieta była młodszą, przyrodnią (z innej matki) siostrą starej i miała już do trzydziestu pięciu lat. Pracowała za siostrę dzień i noc, była w domu zamiast kucharki i praczki i nadto szyła na sprzedaż, wynajmowała się nawet do mycia podłóg i wszystko oddawała siostrze. Żadnego obstalunku i żadnej roboty nie śmiała przyjąć, bez zezwolenia starej. A stara zrobiła już testament, o czem Elżbieta już była powiadomiona, mocą którego miała ona dostać jedynie ruchomości, krzesła i t. p., pieniędzy zaś ani grosza, te bowiem wszystkie były przeznaczone na rzecz pewnego klasztoru w gubernji N. na wieczną pamiątkę duszy zmarłej. Była Elżbieta i mieszczanką, a nie urzędniczką, panną, strasznie niezgrabną, wzrostu nadmiernie wysokiego, z długiemi, jakby wywróconemi, pedałami, zawsze w wydeptanych koszlawych trzewikach, ale ubrana czyściutko. Co najwięcej jednak dziwiło i bawiło studenta, to to, że Elżbieta co chwila bywała brzemienną...
— Jakto? Wszak mówiłeś, że to monstrum? — zauważył oficer.
— Tak, sztywna, niby żołnierz przebrany, ale wcale nie monstrum. Ma taki dobry wyraz twarzy i oczu. Nawet bardzo. Dowodem, że się niejednemu podoba. Taka cicha, łagodna, milcząca, zgodna, na wszystko zgodna. A uśmiech ma nawet bardzo miły.
— Widzę, że i tobie się podobała! — zaśmiał się oficer.
— Dla oryginalności. Nie, wiesz, co ci powiem. Jabym tę starą kwokę zabił i zrabował, i wierzaj mi, bez najmniejszego wyrzutu sumienia — dodał z zapałem student.
Oficer znowu się roześmiał, a Raskolnikow zadrżał. Jakie to szczególne!
— Pozwól, pragnę ci zadać pytanie poważne — z zapałem mówił student. — Przed chwilą żartowałem sobie, to prawda, ale uważaj tylko: z jednej strony głupia, bezsensowna, nędzna, zła, chora staruszka, całkiem zbyteczna dla świata, przeciwnie nawet, całkiem szkodliwa, sama nie wiedząca poco żyje i która jutro bądź co bądź umrze. Rozumiesz ty to?
— No, no, rozumiem — odparł oficer, z uwagą wpatrując się w rozgorączkowanego towarzysza.
— Słuchaj dalej. Z drugiej strony, młode, świeże siły, marnujące się, bez pomocy, i to tysiącami, i to wszędzie! Sto, tysiące dobrych czynów i spraw, które można urządzić lub naprawić za pieniądze starej, przeznaczone na klasztor! Setki, tysiące być może istot, skierowanych, na dobrą drogę; dziesiątki rodzin, wybawionych od nędzy, od gnicia, od zguby, od rozpusty, od szpitalów wenerycznych — i wszystko to za jej pieniądze. Zabij ją i weź jej pieniądze, z warunkiem, abyś za ich pomocą poświęcał potem siebie na usługę całej ludzkości i dobra społecznego: jak sądzisz, czy jednej martwej zbrodni nie zatrze tysiące dobrych czynów? Za jedno życie — tysiące istnień, zbawionych od gnicia i rozkładu? Jedna śmierć i sto istnień wzamian — toć to arytmetyka! Bo i cóż warte na wagach społecznych życie tej suchotniczej, złej i głupiej staruszeczki? Nie więcej od życia pchły, karalucha, a nawet nie warte i tego, bo stara jest szkodliwa. Ona morduje cudze życie! ona onegdaj Elżbietce palec ugryzła ze złości; o mało jej go nie odjęli!
— W istocie, nie warta, że żyje — odparł oficer — ale wszak to natura.
— Ech, mój bracie, wszak naturę ulepszają, doskonalą, a gdyby nie to, wypadałoby utonąć w przesądach. Bez tego, nie byłoby ani jednej wielkości na świecie. Powiadają: „obowiązek, sumienie“ — nie mam zamiaru powstawać przeciwko sumieniu i obowiązkowi — ale czyż my je należycie pojmujemy? Czekaj, zadam ci jeszcze jedno pytanie, słuchaj!
— Nie, ty czekaj; ja ci zadam pytanie. Słuchaj!
— No?
— Oto mówisz, rozprawiasz, dowodzisz, a czy sam zabiłbyś tę lichwiarkę?
— Oczywiście, nie! Głosuję tylko za sprawiedliwością... Ale cóż tam, ja...
— A mojem zdaniem, skoro się sam nie decydujesz, to niema tu żadnej sprawiedliwości! Zagrajmy jeszcze partję!
Raskolnikow był w nadzwyczajnem wzburzeniu. Oczywiście, były to najzwyczajniejsze i najczęstsze, nieraz już przezeń słyszane, tylko w innych formach i na inny temat, młode rozmowy i myśli. Ale dlaczego właśnie teraz wypadło mu wysłuchać takiej rozmowy i takich myśli, gdy w jego własnej głowie rodziły się akurat... takie same myśli? I dlaczego właśnie zaraz, jak tylko wyniósł zarodek swojej myśli od lichwiarki, akurat trafia na rozmowę o niej?... Ten zbieg okoliczności wydawał mu się zawsze dziwny. Ta rozmowa nic nieznacząca, knajpiana, wywarła nań wpływ nadzwyczajny przy dalszym rozwoju sprawy; jakgdyby istotnie tkwiło w niej jakieś przeznaczenie, wskazówka...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wróciwszy z placu Siennego, rzucił się na sofę i całą godzinę przesiedział nieruchomo. Tymczasem ściemniło się; świecy nie miał, lecz nawet na myśl mu nie przyszło zapalać światło. Nie mógł nigdy sobie potem przypomnieć, czy myślał o czem wówczas? Wreszcie, uczuł dawną gorączkę, osłabienie i z rozkoszą domyślił się, że na sofie można się także położyć. Wkrótce twardy, ołowiany sen spadł nań, przygniótł go niejako.
Spał niezwykle długo i bez snów. Anastazja, wszedłszy do niego nazajutrz o dziesiątej zrana, ledwie że się go dobudziła. Przyniosła mu herbaty i chleba. Herbata znowu była wystała i znowu w jej własnym imbryku.
— A to śpi! — zawołała ze zgorszeniem — i to śpi bez przestanku!
Podniósł się z wysiłkiem. Głowa go bolała; zerwał się na nogi, pokręcił się po swojej komórce i znowu upadł na sofę.
— Znowu spać! — zawołała Anastazja — ale czyś nie chory?
Nic nie odpowiedział.
— Herbaty chcesz?
— Później — wymówił z wysiłkiem, zamykając znowu oczy i odwracając się do ściany. Anastazja postała nad nim.
— Może i doprawdy chory — rzekła, zawróciła się i wyszła.
Po dwóch godzinach, weszła znowu z zupą. Leżał, jak przedtem. Herbaty ani dotknął Anastazja aż się obraziła i zaczęła go gniewnie poruszać.
— Coś pan taki ospały? — zawołała, patrząc nań ze wstrętem.
Podniósł się i usiadł, ale nic nie powiedział i patrzał w ziemię.
— Chory, czy co? — zapytała Anastazja i znowu nie otrzymała odpowiedzi.
— Wyszedłby pan choćby na ulicę — rzekła po chwili milczenia — choćby wiatru trochę zaczerpnąć. A jeść się chce?
— Później — słabo wyszeptał — idź sobie! — i machnął ręką.
Postała jeszcze trochę, spojrzała nań z współczuciem i wyszła.
Po upływie kilku minut, podniósł oczy i długo patrzał na herbatę i na zupę. Potem wziął chleb, wziął łyżkę i zaczął jeść.
Zjadł trochę bez apetytu, trzy czy cztery łyżki, prawie machinalnie. Głowa mniej go bolała. Nasyciwszy się, wyciągnął się znowu na sofie, ale zasnąć już nie mógł, leżał nieruchomo na brzuchu, z twarzą, ukrytą w poduszkę. Roiło mu się ciągle, a straszne były to mary: coraz częściej zdawało mu się, że jest gdzieś w Afryce, w Egipcie, na jakiejś oazie. Karawana odpoczywa, wielbłądy leżą spokojnie; dokoła rosną palmy i wszyscy obiadują. On zaś, ciągle pije wodę, prosto ze strumienia, który tuż obok płynie i szemrze. I tak chłód panuje, i cudna, taka cudna niebieska woda zimna, biegnie po różnobarwnych kamyczkach i po tak czystym ze złotemi odblaskami piasku... Wtem wyraźnie usłyszał, że zegar bije. Zadrżał, ocknął się, podniósł głowę, spojrzał w okno, zorjentował się co do czasu i nagle zerwał się zupełnie przytomnie, jakby go ktoś ściągnął z sofy. Na palcach zbliżył się do drzwi, uchylił je nieco i jął nasłuchiwać na dół po schodach. Serce strasznie mu biło. Ale na schodach było zupełnie spokojnie, jakby wszyscy spali... Dziwne i zagadkowe mu się zdało, że mógł przespać w takiem zapomnieniu od wczoraj i nic jeszcze nie robił, nic nie przygotował... A tymczasem może to była już szósta... I zamiast snu i martwoty, opanował go niezwykły gorączkowy, nieprzytomny pośpiech. Przygotowań zresztą było niewiele. Wytężał wszystkie myśli, żeby ogarnąć wszystko i niczego nie pominąć; a serce ciągle biło, waliło tak, że aż ciężko było oddychać. Przedewszystkiem, trzeba było zrobić pętlę i przyszyć ją do palta — rzecz jednej chwili. Zapuścił rękę pod poduszkę i odszukał w napchanej pod nią bieliźnie, starą, całkiem podartą, niepraną koszulę. Z jej łachmanów, wyrwał taśmę szeroką na kilka cali i długą na kilkanaście. Tę taśmę złożył we dwoje, zdjął z siebie szerokie, mocne z jakiegoś grubego wełnianego materjału palto letnie (swoją jedyną zwierzchnią odzież) i zaczął przyszywać obydwa końce taśmy pod lewą pachą z wewnątrz. Ręce mu się trzęsły przy szyciu, ale wykonał robotę tak, że z zewnątrz nic znać nie było, gdy palto włożył napowrót. Igłę i nici miał już przygotowane oddawna w stoliku, zawinięte w papierek. Co się zaś tyczy pętli, to był to jego własny zręczny wynalazek: pętla była przeznaczona dla siekiery. Wszakże nie można było mieć w ręku, idąc przez ulicę. A gdyby ją schować pod palto, to i tak trzebaby było podtrzymywać ręką, co zwracałoby przecie uwagę. Ale teraz mając pętlę, dość jest tylko włożyć w nią rękojeść siekiery i będzie sobie wisiała spokojnie, wewnątrz pod pachą, przez całą drogę. Włożywszy zaś rękę do bocznej kieszeni palta, mógł nawet koniec rękojeści podtrzymywać, żeby się nie ruszała, a ponieważ palto było dość szerokie, istny worek, to zzewnątrz nie można było wcale spostrzec, że się podtrzymuje coś ręką, przez kieszeń. Tę pętlę wymyślił już także przed dwoma tygodniami.
Skończywszy to jedno, wsunął palce w maleńką szparkę pomiędzy swoją sofą „turecką“ a podłogą, poszperał około lewego kąta i wyciągnął przygotowany już oddawna i schowany tam fant. Fant ten, nie był, zresztą, wcale fantem, lecz poprostu, drewnianą, gładko obstruganą deszczułką, wielkości i grubości nie większej od zwykłej srebrnej papierośnicy. Tę deszczułkę znalazł on wypadkowo, w czasie jednej ze swych przechadzek, na pewnem podwórzu, gdzie w oficynie mieścił się jakiś warsztat. Już następnie dodał do deszczułki gładką i cienką blaszkę — pewno jakiś odłamek od czegoś — którą także znalazł tego samego dnia na ulicy. Złożywszy obydwie deszczułki, z których blaszana była mniejsza od drewnianej, związał je razem silnie, krzyż na krzyż, nitką; potem starannie i elegancko zawiązał je w czysty biały papier i zawiązał tak, żeby jaknajtrudniej było rozwiązać. To dlatego, żeby na chwilę odwrócić uwagę starej, gdy zacznie dłubać węzełek i tym sposobem przygotować wybuch. Blaszka była dodana, ażeby stara choćby w pierwszej chwili nie domyśliła się, że ten „przedmiot“ jest drewniany. Wszystko to przechowywał do czasu pod kanapą. Zaledwie wydobył fant, gdy wtem dał się słyszeć na podwórzu jakiś głos:
— Już dawno po szóstej!
— Dawno! O Boże!
Rzucił się do drzwi, posłuchał, porwał czapkę i jął schodzić na dół przez swoje trzynaście stopni, ostrożnie, niedosłyszalnie, jak kot. Miał przed sobą rzecz najważniejszą — ukraść siekierę z kuchni. To, że sprawę należy załatwić siekierą, postanowił już oddawna. Miał jeszcze przy sobie nóż ogrodniczy składany: ale nożowi, a szczególniej swoim siłom nie ufał i dlatego też wybrał ostatecznie topór. Dodajemy przy sposobności jeden szczegół z powodu wszystkich ostatecznych postanowień, już powziętych przezeń w tej sprawie. Miały one jedną dziwną cechę: im były ostateczniejsze, tem głupsze, bezsensowniejsze stawały się w jego własnych oczach. Pomimo całej męczącej, wewnętrznej walki swojej nigdy ani na chwilę, w ciągu tego całego czasu nie mógł uwierzyć w możliwość spełnienia się swych planów.
I gdyby nawet zdarzyło się kiedykolwiek tak, że wszystko, aż do ostatniej godziny byłoby przezeń zbadane i postanowione ostatecznie, i nawet wątpliwości nie byłoby już żadnych — to w tej chwili, zdaje się, wyparłby się wszystkiego, jako niedorzeczności, głupoty i fantazji. Ale punktów nierozwiązanych i zwątpień zostawało jeszcze mnóstwo! Co się zaś tyczy tego, skąd wziąć siekierę, to ten drobiazg wcale go nie niepokoił, nie było bowiem nic łatwiejszego. Wszak Anastazji, szczególniej wieczorami, co chwila nie było w domu; to pobiegnie do sąsiadów, to do sklepiku, a drzwi zostawiała zawsze naoścież. Gospodyni tylko właśnie za to miewała z nią sprzeczki. I tak, należało tylko wejść po cichutku, we właściwym czasie, do kuchni i wziąć siekierę, a za godzinę (gdy się już wszystko skończy) wejść i położyć napowrót. Ale były także wątpliwości. Przyjdzie, dajmy na to, za godzinę, żeby położyć napowrót, a Anastazja akurat wróci do kuchni. Oczywiście, wypadnie minąć kuchnię i wyczekać dopóki nie wyjdzie. A jeżeli właśnie zacznie szukać siekiery, krzycząc — otóż i podejrzenie, albo przynajmniej okazja do podejrzenia.
Ale były to jeszcze drobiazgi, o których nie zaczynał myśleć, zresztą nie było i kiedy. Myślał o głównej rzeczy, a drobiazgi odkładał dotąd, aż się sam przekona o wszystkiem.
Ale to ostatnie wydawało się nie do urzeczywistnienia. Tak przynajmniej jemu samemu się zdawało. Żadną miarą, naprzykład, nie mógł sobie wyobrazić, że kiedyś przestanie myśleć, zerwie się — i pójdzie wprost tam... Nawet niedawno swoją próbę (to jest wizytę z zamiarem ostatecznego obejrzenia wszystkiego) usiłował tylko zrobić, lecz wcale nie na serjo, a tak: „co tam, pójdę sprobuję, dość „marzeń“! — i zaraz nie wytrzymał, splunął i uciekł, wściekły na samego siebie. A tymczasem, zdawałoby się, cała analiza, w znaczeniu moralnego rozwiązania kwestji, była już przezeń dokonana: jego kazuistyka zaostrzyła się, jak brzytwa, i sam w sobie nie znajdował już przekonywujących zaprzeczeń. Ale ostatecznie poprostu nie ufał sobie, lecz uparcie, niewolniczo, szukał zaprzeczeń na stronie i poomacku, jakgdyby go kto przymuszał i pociągał ku temu. Dzień zaś ostatni, który tak niespodzianie nastąpił i zadecydował wszystko odrazu, oddziałał nań zupełnie mechanicznie: jakgdyby go kto wziął za rękę i pociągnął za sobą, bez oporu, ślepo, z nadludzką siłą, machinalnie. Zupełnie tak, jakby mu koło maszyny porwało połę surduta i zaczęło ją wciągać w siebie. Z początku — wreszcie już daleko dawniej — zajmowało go jedno pytanie: dlaczego z taką łatwością daje się odnaleźć i zdemaskować prawie każda zbrodnia i dlaczego tak jasno ujawniają się ślady wszystkich prawie przestępców? Doszedł stopniowo do licznych i ciekawych wniosków, i zdaniem jego, najgłówniejsza przyczyna zawiera się nie tyle w materjalnej niemożliwości ukrycia przestępstwa, ile w samym przestępcy; sam bowiem przestępca, i to prawie każdy, w chwili zbrodni poddaje się jakiemuś upadkowi woli i rozsądku, które natomiast ustępują jakiejś dziecinnie fenomenalnej lekkomyślności, i to właśnie w tej chwili, gdy najbardziej potrzeba rozsądku i ostrożności. Według jego przekonania, wypadało, że to zaćmienie rozsądku i upadek woli opętują człowieka, jak choroba, rozwijają się stopniowo i dochodzą do swego najwyższego punktu niebawem przed samym aktem zbrodni; trwają w tym samym stanie w trakcie spełnienia zbrodni i jeszcze przez kilka chwil po spełnieniu, zależnie od osoby przestępcy; poczem przemijają tak, jak przemija każda choroba. Kwestji zaś: czy choroba wytwarza samo przestępstwo, czy też samo przestępstwo jakoś dla swej szczególnej natury zawsze ma za towarzyszkę coś w rodzaju choroby — tej kwestji nie umiał rozwiązać.
Doszedłszy do takich wniosków, uznał, że z nim osobiście, w jego sprawie, nie mogą istnieć podobne chorobliwe przewroty, że rozsądek i wola zostaną przy nim, bezwarunkowo, przez cały czas trwania tego, co zamierzył, jedynie dla tej przyczyny, że to co zamierzył — „nie jest zbrodnią...“ Opuszczamy cały ten proces, dzięki któremu doszedł do takiej konkluzji, jużeśmy i tak zaszli za daleko... Dodamy tylko, że faktyczne, czysto materjalne przeszkody w całej tej sprawie, grały w jego umyśle rolę drugorzędną. Dość tylko opanować je całą siłą woli i rozsądku, a wszystkie, w swoim czasie, zostaną pokonane, gdy wypadnie poznać się do najmniejszej drobnostki ze wszystkiemi szczegółami sprawy... Ale sprawa nie zaczynała się. Swym ostatecznym postanowieniom w dalszym ciągu coraz mniej ufał — i, gdy wybiła godzina, wszystko stało się zgoła inaczej, jakoś znienacka, nawet prawie niespodziewanie.
Pewien nic nieznaczący wypadek zmieszał go okrutnie, zanim jeszcze zeszedł ze schodów. Zrównawszy się z kuchnią gospodyni, otwartą, jak zwykle, naoścież, ostrożnie skierował na nią oczy, ażeby przedewszystkiem skonstatować: czy niema tam, w nieobecności Anastazji, samej gospodyni, a jeżeli niema, to czy dobrze są zamknięte drzwi od pokoju, żeby ona także w jaki sposób stamtąd nie wyjrzała, w chwili gdy on wejdzie po siekierę? Jakież jednak było jego zdziwienie, gdy nagle spostrzegł, że Anastazja nietyllko jest na ten raz w domu, u siebie, w kuchni, ale jeszcze zajęta jest robotą: wyjmuje z kosza bieliznę i wiesza ją na sznurach! Ujrzawszy go, sługa przestała rozwieszać, odwróciła się doń i patrzała na niego przez cały czas, dopóki nie przeszedł. On spuścił oczy i minął kuchnię, niby nie zwracając na nią uwagi. Ale fakt nastąpił: siekiery niema! To go strasznie zmieszało.
„I skąd mogłem przypuszczać“, myślał, zbliżając się do bramy — skąd mogłem wnosić, że jej bezwarunkowo o tej porze nie będzie w domu? Dlaczego, dlaczego tak stanowczo w to wierzyłem?“
Był znękany i nawet niejako poniżony. Chciał sam ze siebie śmiać się ze złości... Dziki, zwierzęcy gniew go opanował.
Zatrzymał się w zamyśleniu przy bramie. Iść na ulicę, tak, bez celu, było dlań wstrętnem, do domu — tembardziej. I jaką sposobność straciłem na zawsze! szepnął bezmyślnie, stojąc przed bramą, akurat nawprost ciemnej komórki stróża, także otwartej. Nagle, drgnął. Z komórki stróża będącej o dwa kroki od niego z pod ławki na prawo coś błysnęło mu w oczy... Obejrzał się dokoła — nikogo. Na palcach zbliżył się do komórki, zszedł po dwóch schodkach i słabym głosem zawołał stróża. — „Zgadłem, niema go! Jest gdzie, blisko zapewne, bo i drzwi otwarte naoścież“. Rzucił się bez namysłu na topór (bo to był topór) i wyciągnął go zpod ławki, gdzie leżał pomiędzy dwoma polanami; zaraz go nie wychodząc, przyczepił do pętli, obie ręce wsunął do kieszeni i wyszedł z mieszkania stróża; nikt go nie widział! „Nie rozum, to djabeł!“ pomyślał z dziwnym uśmiechem. Ten wypadek dodał mu wiele ducha.
Szedł drogą powoli i ociężale, nie spiesząc się, żeby nie wzbudzić żadnych podejrzeń. Mało spoglądał na przechodniów, starał się nawet wcale nie patrzeć im w oczy i być, jak tylko można, niedostrzegalny. Wtem przyszedł mu na myśl jego kapelusz.
„Ach mój Boże! I pieniądze były trzy dni temu i nie mogłem zamienić na czapkę!“ Przekleństwo wyrwało mu się z duszy.
Zajrzawszy wypadkiem, jednem okiem, do sklepiku, zobaczył, że tam, na zegarze ściennym, już jest dziesięć minut na ósmą. Należało się spieszyć i zarazem zrobić krąg: wejść do domu od tyłu...
Dawniej, gdy mu się zdarzyło wyobrażać sobie to wszystko, myślał, że się będzie bał strasznie. Ale nie bardzo się bał teraz, a nawet wcale się nie bał. Zajmowały go w tej chwili nawet jakieś inne myśli, tylko zawsze nie na długo. Przechodząc obok ogrodu Jusupowa, zajął się nawet bardzo myślą o urządzeniu wysokich wodotrysków i o tem, jakby to one dobrze odświeżyły powietrze na wszystkich placach. Stopniowo, doszedł do przekonania, że gdyby rozszerzyć ogród Letni na całe pole Marsowe i nawet połączyć je z zamkowym ogrodem Michajłowskim, to byłaby to rzecz cudowna i olbrzymiego pożytku dla miasta. To zainteresowało go nagle: dlaczego właśnie, we wszystkich wielkich miastach, człowiek nietyle z potrzeby, ile dla jakiejś szczególnej właściwości musi mieszkać i osiedlać się w takich właśnie częściach miasta, gdzie niema ani ogrodów, ani wodotrysków, gdzie błoto i wyziewy i wszelka nieczystość. Tu przyszły mu na myśl jego własne spacery po placu Siennym i ocknął się na chwilę. „A do licha, szeptał, już lepiej o niczem nie myśleć“.
„Tak zapewne ci, których prowadzą na śmierć, przylepiają się myślami do wszystkich przedmiotów, napotykanych, po drodze“ błysnęło mu w głowie, ale tylko błysnęło na sekundę; sam jaknajspieszniej myśl tę przytłumił. Gdzieś nagle zegar uderzył raz. „Co to, miałożby to już być w pół do ósmej? To być nie może, zegar kłamie!“
Na jego szczęście, w bramie udało mu się pomyślnie. Nie dość tego, nawet jakby z umysłu, w tej samej chwili — tuż przed nim, wjechał w bramę ogromny wóz z sianem, który go zasłonił na cały czas przejścia przez bramę, i zaledwie wóz zdążył wyjechać z bramy na podwórze, on szybko prześliznął się na prawo. Tam z tamtej strony wozu, słychać było kilka głosów krzyczących i spierających się, ale jego nikt nie spostrzegł i nikt nie szedł naprzeciw niemu. Wiele okien, wychodzących na to ogromne kwadratowe podwórze, było naówczas otwartych, ale nie podniósł głowy — nie miał siły. Schody do starej były blisko, zaraz z bramy na prawo. Był już na schodach...
Tamując oddech i przycisnąwszy ręką bijące serce, namacawszy zarazem i umocowawszy jeszcze raz topór, jął ostrożnie i spokojnie wchodzić na górę, nasłuchując co chwila. Lecz i schody o tej porze całkiem były puste; wszystkie drzwi były zamknięte; nie spotkał ani żywej duszy. Na pierwszem piętrze jedno puste mieszkanie, co prawda, było otwarte naoścież: pracowali w nim malarze, ale i ci nawet go nie spostrzegli. Postał, pomyślał i poszedł dalej. — „Naturalnie, byłoby lepiej, gdyby ich tu wcale nie było, ale... nad nimi jeszcze dwa piętra“.
Otóż i trzecie piętro, otóż i drzwi, otóż i mieszkanie naprzeciwko; to puste. Na drugiem piętrze, według wszelkich oznak, mieszkanie, co akurat pod mieszkaniem starej także puste: bilet wizytowy, przybity do drzwi gwoździkami, zdjęty — wyjechali. Przez chwilę przyszło mu na myśl: „czy nie uciec?“ Ale nie dał sobie odpowiedzi i zaczął nasłuchiwać w stronę pokoju starej: martwa cisza. Potem jeszcze raz, nasłuchiwał w dół po schodach, słuchał długo, uważnie... Następnie obejrzał się po raz ostatni, poprawił się, wstrząsnął całem ciałem, i jeszcze raz popróbował topór w pętli. „Czym nie blady... zanadto? — myślał — czym nie bardzo wzruszony? Ona podejrzliwa... Możeby jeszcze poczekać... dopóki serce przestanie?...“
Ale serce nie przestawało. Przeciwnie, jakby umyślnie, biło coraz silniej, silniej, silniej... Nie wytrzymał, powoli wyciągnął rękę do dzwonka i zadzwonił. Po chwili zadzwonił jeszcze raz, głośniej.
Milczenie. Dzwonić ciągle niema potrzeby, zresztą i nie wypada. Stara, rozumie się, jest w domu, ale podejrzliwa i sama jedna. Poniekąd znał jej przyzwyczajenia... i jeszcze raz ściśle przyłożył ucho do drzwi. Czy słuch miał już tak zaostrzony (co wogóle trudno przypuścić) czy też w istocie było lepiej słychać, dość, że nagle rozróżnił jakby ostrożny szelest ręki przy klamce i jakby szmer sukni, dotykającej drzwi. Ktoś pocichutku stał przy samej klamce i tak samo, jak on nazewnątrz, nasłuchiwał przytajony zwewnątrz i, zdaje się, także przyłożywszy ucho do drzwi...
Poruszył się umyślnie i coś głośniej mruknął, ażeby nawet pozoru nie dać, że ma złe zamiary; potem zadzwonił po raz trzeci, ale powoli, poważnie i zupełnie bez jakiegokolwiek zniecierpliwienia. Gdy przypomniał sobie o tem później, trzeźwo, chwila ta została w nim na wieki; nie mógł pojąć, skąd się w nim wzięło tyle przebiegłości, zwłaszcza, że umysł zaćmiewał mu się niekiedy, a ciała swego prawie że nie czuł na sobie...
Po chwili dało się słyszeć otwieranie zamku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.