Zaklęty Dwór/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
Czerwony pokój zaklętego dworu.

Zapalony stoczek blade do koła rzucił światło.
Katilina ujrzał się w obszernym, wytwornie ale po staroświecku urządzonym pokoju. Gęste tkanki pajęczyny okrywały ściany, na sprzętach bielił się wszędzie gruby pokład kurzu i pyłu.
Katilina uważnie oglądnął się do koła i z znaczeniem pokiwał głową.
— Zdaje się na prawdę — szepnął w zamyśleniu — że tu od dawna żadna ludzka nie postała noga!
Ale nie zagłębiając się długo nad tem niezupełnie spodziewam spostrzeżeniem, postąpił wprost ku otwartym na ściężaj drzwiom, zkąd odsłaniał się widok na szesnaście sznurkiem ciągnących się pokoi.
— Wartoby to wszystko obejrzeć bliżej — mruknął przez zęby — ale nie ma czasu na to. Strach jak mówią ma pokazywać się najczęściej w narożnych oknach pierwszego piętra, w takzwanym czerwonym pokoju starosty, oddajmy mu więc wizytę w jego ulubionym przybytku.
I wychylając płonący stoczek naprzód, posunął na los szczęścia ku rozwartym na oścież pokojom. Niebawem znalazł w wielkiej sali, zkąd jedne drzwi parapetowe prowadziły na ganek ogrodowy, drugie do obszernego przedpokoju.
Katilina skręcił do przedpokoju, i instynktem dobry zrobił wybór, bo w jednym kącie przestronnej, wąskiemi skórzanemi ławeczkami do koła otoczonej izby ujrzał jakieś wąskie, skryte drzwi, na pół odchylone.
— Ho, bo! — zawołał półgłosem — mamy już trop stracha!
Poza drzwiami temi pięły się kręte schody. Katilina zagwizdał wesoło i co tchu puścił się do góry. W pół drogi potrącił nogą o jakiś kawał papieru.
Schylił się co prędzej i poniósł z ziemi jakąś z trzech stron odartą drobną kartkę, jakby małą resztkę zniszczonego listu.
Należy korzystać z każdej zdobyczy! — szepnął, i wspierając stoczek na kolanie, próbował odczytać znalezioną kartkę.
Pismo na niej było widocznie ręki kobiecej, co tem więcej podniosło ciekawość znalazcy.
— To ślad tej nimfy jasnowłosej! — mruknął, wytężając całą swą uwagę na kilka pozostałych, urwanych wyrazów obrudzonej i zmiętej kartki. Aha — szepnął sylabizując — ..jemnica, która cię o... to zapewne: tajemnica która cię osłania ..czułość twa i troskliwoś.... ....wnane serce Kośtia.... nieporównane serce Kośtia.
Czorgut podciągnął brwi do góry i w zamyśleniu pokiwał głową.
— Hm, hm — mruknął to ważniejsza zdobycz, niżby się zdawało w pierwszej chwili. Pismo ręki kobiecej, poprawne, ozdobne.... Miałżeby to być zabytek jeszcze z czasów starościca? Zkądże znowu wzmianka o tej tajemnicy?.... A do kogoż u licha mógł być pisany list cały?! — bił się z myślami, chowając kartkę do kieszeni.
Nagle gwałtownie wstrząsł głową i raźnie pomknął do góry.
— Na później wszystkie refleksje, teraz do poszukiwania samych dat — upominał sam siebie.
W kilka minut ujrzał się w nie wielkim pokoju pierwszego piętra. Rozwarte drzwi po prawej stronie nie były zamknięte.
Katilina pocisnął ozdobną mosiężną klamkę, i uśmiechnął się z zadowolenia.
Czerwony pokój starosty stał otworem.
Katilina wstąpił śmiało na próg i stoczkiem powiódł do koła. Mimo słabego oświecenia, ujrzał się w wielkiej, amarantowym adamaszkiem obitej, licznemi obrazami obwieszonej sali.
W jednym Kącie niedaleko okna wpadało najpierw w oczy wielkie, staroświeckie bióro. Katilina wprost do niego skierował swe kroki i nagle głośny wydał wykrzyk.
Bióro to wyglądało jakgdyby zaledwie przed chwilą ktoś powstał od niego. W kałamarzu widać było niezaschnięty inkaust, wywrócona na pół piaseczniczka zdawała się świeżo używana, rozrzucony w nieładzie biały papier dopiero co rozrzynany. W dwuramiennych lichtarzach spoczywały widocznie niedawno jeszcze osadzone świece woskowe.
— Oho, jesteśmy jak widać w głównej kwaterze stracha jegomości — burknął z drwiącą junakerją — Ale przedewszystkiem oświećmy się lepiej!
I to mówiąc, zapalił kolejno wszystkie cztery świece woskowe.
— Teraz rozpatrzmy się dokładniej — dodał obzierając się do koła z zwykłym swym wzgardliwym uśmiechem.
Wielka, ponura, bogato ozdobiona sala w wyraźniejszych przedstawiła się zarysach.
Katilina mimo całej swej bezczelnej zuchwałości przybrał nagle inny wyraz twarzy i pomimowolnym niejako ruchem sięgnął ręką, za czapkę, która mu zawadjacko aż gdzieś daleko na lewe pochyliła się ucho.
Długim rzędem wzdłuż jednej szerokiej ściany, wisiały olejne portrety kilkunastu z rodu Żwirskich, o drugą w sztucznych pyramidach opierały się starożytne zbroje i wojenne trofea, resztę ścian jakieś dziwne, bezładne, fantastyczne okrywały ozdoby.
W środku sali stał okrągły stół dębowy, porąbany i oszczerbiony ze wszystkich stron.
— To ślady szabli starosty — mruknął Katilina, przypominając sobie opowiadanie mandatarjusza.
I z tak rzadkim u siebie wyrazem czci spojrzał na pobliski, wygodniejszy od innych fotel zkąd nieszczęśliwy starzec, co utratę ojczyzny przepłacił utratą rozumu, z swym wiecznym odzywał się protestem.
Katilina zadumał się na chwilę ponuro, ale wnet odezwała się w mm nieprzezwyciężona żyłka sarkastyczna.
— Djable jakieś nieszczęście miała ta dawna arystokracja polska. Z upadkiem ojczyzny jedni potracili imiona i sławy, drudzy majątki, inni rozumy. Nie lepiej to być sobie nowej daty, dorobkowym arystokratą, tak niby z żydowskim berłydkiem, albo ekonomskim batogiem w herbie, taki pewno nie straci nigdy nie potrzebuje się obawiać rozboju...
Po tej sarkastycznej uwadze wziął jeden kandelaber do ręki i przystąpił bliżej do wiszących na ścianie portretów. I zadrżał z lekka na widok wspaniałych postaci i twarzy, co tak jakoś smętnie a majestatycznie wyzierały z swych ram, jakgdyby czuły i widziały dzisiejszy upadek i pognębienie ich drogiej spuścizny...
Katilina jakkolwiek na wskróś przesiąkł już zabójczym jadem skeptycyzmu, uczuł jakieś osobliwsze w swych piersiach wzruszenie. Zwiesił głowę na ramię i zamarzył smętnie. Dopiero po dobrej pauzie otrząsł się z zamyślenia i powolnym krokiem przesuwał się wzdłuż dalszego rzędu obrazów.
Przed czwartym od końca zatrzymał się znowu.
— Ztąd podobno znam już z historji dzieje rodziny — szepnął. — To zapewne pradziad nieboszczyka starościca, Adam Żwirski, wojewoda ruski, co głównie przyczynił się do zwycięztwa pod Byczyną i pojmania rakuskiego kandydata.
— A to — ciągnął postępując o krok dalej — Hieronim Żwirski, kasztelan bełzki, przyjaciel Jerzego Lubomirskiego, spólnik jego zwycięztw pod Częstochową i Montwami, towarzysz późniejszej dobrowolnej banicji.
— Ten, to Stefan Żwirski, wojewoda inflancki, co pod Gdańskiem padł w sprawie króla Stanisława.... A tu — postępując jeszcze dalej — to już sam starosta, zapamiętały obrońca Barszczanów, nieustraszony przeciwnik Targowicy, nieszczęśliwy szaleniec na starość....
— Ah! — krzyknął głośno i w tył odskoczył z zdziwienia czy przestrachu. — To nieboszczyk starościc! ale zkądże mi ta twarz tak znajoma, tak jakoś żywa w pamięci! — mruczał bijąc się w czoło i wpatrując się chciwie w tło obrazu.
Przedstawiał on średniego wieku mężczyznę, ponurej i dzikiej ale dziwnie śmiałej i energicznej fizjonomji. Pod wypukłem, wyrazistem czołem iskrzyło się w głębokich jamach dwoje siwych, niespokojnych oczu, szeroko rozwarte nozdrza, silnie zaciśnięte usta, naprzód wychylona broda, znamionowały charakter namiętny, zuchwały, nieugięty i przedsiębiorczy. Zdawało się, że człowiekowi temu nie mogło się zdawać nic niepodobnem, nic zanadto śmiałem lub dziwacznem.
Katilina stał jak wryty na miejscu.
— Niech mię licho porwie — mruknął wreście — ale ja twarz tę gdzieś już spotkałem w mem życiu.... Ależ gdzieś u djabła?! Tak żywo tkwi mi w pamięci. Żnałżem kogoś tak podobnego? O nie, twarze tego rodzaju nie tak łatwo powtarzają się w dzisiejszych czasach.
I jakby chcąc przymusem skupić myśli i rozbudzić pamięć nieposłuszną, postąpił ku fotelowi nieboszczyka starosty i usiadł na nim w głębokiem zamyśleniu, trąc ręką po czole.
Nagle wzdrygnął się gwałtownie, wszystka krew ścięła mu się w żyłach, oddech zamarł w krtani.
Wszystkie malowane postacie poruszyły się razem w jednej chwili i wszystkie groźnem, okropnem przeszyły go spojrzeniem. Adam, wojewoda ruski, surowego nasrożył marsa; Hieronim, kasztelan bełzki, gniewnie przewracał cezy; Stefan wojewoda inflancki przygryzł wargi i nieustannie ruszał wąsem, a przedostatni starosta w jakiś przerażający uśmiechnął się sposób, podczas kiedy sam starościc z gwałtownym zamachem wyskoczył z swych ram i obcesem posunął ku natrętowi....
Katilina czuł, że mu włosy kolcami najeżyły się na głowie, a zimne mrowie przenikało go od stóp do głowy. Zebrał wszystkie siły aby jednym rzutem porwać się z fotelu i z głośnym krzykiem ratować się ucieczką. Skoczył rzeczywiście na równe nogi i krzyknął głośno, ale w temże samem okamgnieniu stanął osłupiały z zadziwienia i splunął z rubasznym wybuchem śmiechu.
Wszystkie obrazy wisiały martwe i nieporuszone na miejscu.
— Zdrzymałem się widzę na piękne! — zaśmiał się szyderczo — co to może niezdarna natura ludzka! Brakowało żeby w tej chwili wszedł strach na którego poluję, a gotówbym był co tchu drapnąć w nogi! Do kroćset piorunów! Zkąd ja nagle przyszedłem do takich snów fantastycznych!
I jakby dla lepszego ocucenia się, chciał tam i nazad przejść się po pokoju.
Nagle znowu drgnął z lekką, przystanął na miejscu i pilnie nadstawił uszu.
Zdało mu się że w drugim pokoju jakieś ciche, leciuchne ozwało się stąpnienie.
— Ah! — szepnął przez zęby, przechylając się nieco za fotelem — teraz dopiero idzie strach prawdziwy!
Nim jeszcze doszepnął tych wyrazów, jakiś biały cień mignął mu przed oczyma, a po chwili zarysowała się w progu jakaś postać kobieca z małą latarką w ręku w śnieżnej bieliznie.
Katilina aż oddech przytłumił w sobie i nie śmiał ani mrugnąć.
Bo też strach ten nie był wcale taki, jakiego się spodziewał w swej zuchwałej niecierpliwości?
Lekkim i cichym lubo pewnym i śmiałym krokiem weszła do tajemniczego pokoju młoda dziewczyna najstraszniejszej pod słońcem powierzchowności, bo prawdziwie anielskich wdzięków i powabów.
Zdawało się że dopiero zerwała się z łóżka, bo wzburzone cokolwiek włosy w długich warkoczach spływały jej na ramiona, a wierzchnią część ciała osłaniał lekki kaftanik płócienny.
Zatrzymała się na chwilkę w progu i ślicznam wyrazistem okiem niebieskiem powiodła bystro do koła.
Nagle krzyknęła przeraźliwie, a mała latarka wypadła z brzękiem z jej drżących rączek. Oczy jej spotkały się w tej chwili z zuchwałym, iskrzącym wzrokiem Katiliny.
Chciała się cofnąć co tchu, ale tymczasem pomięszany w pierwszej chwili Katilina odzyskał już całą swą przytomność i zimną krew.
Jednym susem wyskcezył naraz z za fotelu i przecinając odwrót wybladłej z przestrachu dziewczynie, silił się przybrać minę jakiegoś galanteryjnego ugrzecznienia, z którem nie bardzo było mu do twarzy.
— Nie lękaj się pani niczego proszę — zawołał z galanteryjnem wyciągnięciem ręki.
Młoda dziewczyna cofnęła się o krok w tył i jedno ramię wsparła o ścianę, drugie mimowolnie wyciągnęła przed siebie, jakgdyby się chciała bronić przed zbliżeniem natręta.
— Kto pan jesteś, czego pan chcesz? — wyszepnęła nad wyraz dźwięcznym choć nieco niepewnym i drżącym głosem, wpatrując się w nieznajomego swemi cudnemi, szeroko z przestrachu rozwartemi oczyma.
Dwie gotowe do strzału lufy pistoletu nie byłyby pewno tak jakoś zmieszały i zachwiały Katilinę, jak to jedno spojrzenie młodej, bezbronnej, niespodziewanie zaskoczonej dziewczyny. Chciał coś prędko odpowiedzieć, ale mu się jakoś język zaplątał w gębie.
— Tani, ja.... przyszedłem, jestem.... nie, nie jestem złodziej! — wybełkotał wreście.
W tej chwili dziewczyna lekki wydała wykrzyk — i uśmiech nagłego spokoju rozlał się po jej twarzy.
Katilina obejrzał się mimowolnie, i w innej stanął postawie.
W drzwiach od krętych schodów ukazała się olbrzymia postać Kośtia Bulija, z którym niedawno w najciekawszem rozstaliśmy się miejscu.
Stary kozak miał w tej chwili minę strasznie groźną i imponującą. Gęste brwi nasunął głęboko na oczy, wargi przygryzł surowo, a ręce zacisnął w kułak.
Pomięszany w obec przestraszonej dziewczyny awanturnik Katilina powrócił do swego zwyczajnego, zuchwałego, wyzywającego wyrazu, a i drwiący, szyderczy uśmiech ukazał mu się znowu na ustach.
Kost’ groźny i milczący posunął się naprzód a lekkiem poruszeniem ręki dał znak dziewczynie aby wyszła z pokoju. Dziewczę zawahało się jakby w jakiejś obawie tajemnej, ale Kost’ powtórzył dobitnie swój znak i mruknął z naciskiem:
— Niech panna wyjdzie....
Dziewczyna krótką chwilkgę zdawała się jeszcze walczyć z sobą ale nagle szybko jak strzała pomknęła ku schodom.
Kost’ i Katilina zostali sami.
Stary kozak stał niemy i nieruchomy na miejscu i zdawał się baczne mieć ucho na lekkie kroki zstępującej z schodów dziewczyny.
Katilina tymczasem obrócił się spokojnie i gwiżdżąc przez zęby, wszedł napowrót do czerwonej sali i z najzimniejszą krwią zapalał sobie sygaro o pozostawioną na stole świecę.
Kost’ Bulij jeszcze groźniejszy wszedł po chwili za nim.
Katilina spojrzał nać od niechcenia.
— Ho ho! mój zacny przewoźnik — mruknął wesoło. — Przedwczoraj potraktowaliście mię fajką tytoniu, może dziś za to przyjmiecie odemnie sygaro — dodał, wyciągając rękę z kilkoma sygarami.
Kost’ jeszcze straszniej nasrożył czoło i postępując o krok naprzód, wybuchnął z gwałtownie powstrzymywanym impetem:
— Co tu robisz, czego tu chcesz?.. ty!
Katilina obojętnie puścił spory kłąb dymu przed siebie.
— Pst, pst, bratku — odezwał się drwiąco przykładając palec do nosa. — Tylko spokojnie, z flegmą bez uniesienia.
— Czego tu chcesz? — krzyknął stary kozak jeszcze donośniej i znowu o krok postąpił dalej.
— Owa! — zaśmiał się szyderczo Katilina — szukasz okazji jak widzę. Wrzeszczysz bratku, że aż nieboszczyki poruszyli się na swych gwoździach.
Kost’ mimowolnie rzucił okiem na ścianę obwieszoną portretami i w samej rzeczy przytłumił głos cokolwiek.
— Po co tu przyszedłeś, pytam? — zapytał niemniej groźnie.
Katilina zagwizdał swojem zwyczajem.
— Po to samo, po co i ty bratku.
Kozak aż drgnął cały, tak srogim na tę odpowiedź zakipiał gniewam....
— Ha, poczekaj łotrze! nauczę cię! — wrzasnął gromowym głosem i posunął naprzód.
Katilina zmarszczył brwi od niechcenia.
— Słuchajno drągalu — rzekł podnosząc głos, cokolwiek — chcesz widzę oberwać po skórze.
— Przyszedłeś tu jako złodziej albo szpieg — piorunował Kost’ dalej. — Ale poczekaj, odbierzesz swoją nagrodę.
Na twarz Katiliny lekki wystąpił rumieniec, z oczu gwałtowna strzeliła błyskawica.
— Złodziej albo szpieg! — mruknął i rzucając sygaro daleko na środek pokoju, ścisnął silnie pięść i stanął w postawie, jakby nagle chciał rzucić się na przeciwnika.
Kost’ Bulij z niemą zaciekłością przygryzł wargi, oczy mu krwią zaszły, a ręką sięgnął w zanadrze.
— Dam ja ci ty sobacza, szpiegowską duszo! — huknął, a w ręku jego długi zabłysnął nóż.
Katilina cofnął się o krok w tył i zaśmiał się ca całe gardło. Kost’ mimo woli przystanął na miejscu, lufa pistoletu zagroziła mu o trzy kroki.
Katilina nie ustawał w swym rubasznym śmiechu.
— Dobry masz nóż stary błaźnie, tylko trochę za krótki!
Stary kozak stał jak wryty, ale z oczu strzelały mu błyskawice, jakby mimo tak bliskiego niebezpieczeństwa chciał rzucić się na przeciwnika.
Katilina usiadł spokojnie na pobliski fotel.
— Pogadajmy — rzekł z flegmą — tylko bez gniewu a porozumiemy się.
Kost’ cały trząsł się od złości, ale nic nie odpowiedział.
Katilina, spokojnie ciągnął dalej:
— Nazwałeś mię złodziejem lub szpiegiem, to wielka obelga, lecz pal cię djabli, nie mam do ciebie żalu, bo z pozoru mogłem zakrawać na coś podobnego, choć właściwie wszedłem do dworu jako, przyjaciel i sprzymierzeniec.
— Przyjaciel i sprzymierzeniec? — mruknął Kost’ przez zęby z szczególniejszem spojrzeniem.
— Tak, szanowny kluczniku, przybyłem strachowi zaklętego dworu wielką wyświadczyć przysługę.
Kost’ coś niezrozumiale mruknął przez zęby.
— Przedewszystkiem musisz jednak wiedzieć — prawił Katilina dalej, że w nadziemskie innoświątowe strachy nie wierzę, to też przygotowałem się tylko do rozmowy z ludźmi żyjącymi.
— Lecz czegóż pan chcesz? — zahuczał klucznik ledwie zrozumiale.
— Chcę pomówić poufnie z strachem, czyli właścicielem tajemnicy zaklętego dworu.
— Masz mię pan przed sobą.
— Ba, ba ja nigdy nie lubię zaczynać od ogona tam gdzie się spodziewam głowy.
— Tu prócz mnie stróża i właściciela tego domu, nie ma nikogo więcej.
— Fiufiu! a ta bogini jasnowłosa?
— Nie widziałeś pan nikogo prócz mnie! — krzyknął stary kozak z jakimś rozpaczliwym naciskiem.
Katilina parsknął głośnym śmiechem i zapominając się, lufę pistoletu zniżył ku ziemi. W tej chwili stary kozak szybko jak błyskawica rzucił się na niego, a chwytając jedną ręką za przychylony na bok pistolet, drugą porwał za gardło przeciwnika i wraz z fotelem powalił go na ziemię....
Katilina krzyknął dziko, ale zaskoczony z nienacka nie mógł utrzymać broni w ręku, ani oprzeć się nagłemu napadowi. Po kilku chwilach gwałtownego pasowania się, ujrzał się rozbrojonym i gwałtownie powalonym na ziemię. Olbrzymi klucznik oboma kolanami przykląkł mu na piersiach, wydarty pistolet rzucił daleko w kąt pokoju, i znowu ów długi, straszny nóż zabłysnął w jego ręku.
Katilina mimo całej swej zuchwałej odwagi, uczuł zimny dreszcz po całem ciele. Oczy starego kozaka zaszły krwią, usta drgały konwulsyjnie, z poza silnie ściśniętych zębów toczyła się piana wściekłości, a cała fizjonomja jakiś dziki i okrutny przybrała wyraz....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.