Zaklęty Dwór/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
Wyprawa na stracha.

Juljusz wrócił się do dworu w szczególnem usposobieniu. Całe znałezienie się hrabianki, chłodniejsze niż zazwyczaj przyjęcie hrabiego, a nareście i niedawna rozmowa z Ołańczukiem, silne sprawiły na nim wrażenie.
Wszedł do swego pokoju chmurny i zamyślony i wstrząsł się cały, gdy go Damazy Czorgut głośnym i rubasznym powitał śmiechem.
— Cóż to ma znaczyć? — ofuknął się rozdrażniony.
Katilina nie zrażał się bynajmniej w swej wesołości
— Widzę, że z nosem na kwintę wracasz z swej wizyty — odpowiedział z drwiącym naciskiem.
Juljusz żachnął się niecierpliwie. Katilina głośniejszym jeszcze zahuczał śmiechem.
— Jesteś w siarczystym humorze, jak się zdaje. Byłeś tylko mnie nie chciał użyć za konduktora, bo dalibóg nie mam u siebie żadnych metalicznych przymiotów.
Juljusz nic nie mówiąc rzucił się na pobliski fotel i na chwilkę w głębokie zapadł zamyślenie.
Czorgut ironicznie pokiwał głową.
— Może chcesz być sam z swemi myślami? — zapytał po chwili nie zmieniając tonu.
— Owszem, zostań — zawołał Juljusz żywo. — Może prędzej znajdziesz nić do tego kłębka, który na próżno pragnę odszukać.
— Ho, ho! cóż to się znowu stało?
Gracchus jak mógł najlepiej opowiedział wszystkie szczegóły swych odwiedzin w Orkizowie, i następnej rozmowy z eks-żołnierzem.
— Widzisz więc, że coś rzeczywiście dzieje się w tym zaklętym dworze, a Eugenia bierze jakiś szczególny udział we wszystkiem.
— Nieszczęście z tą Eugenią — mruknął Katilina szyderczo. — Jak dla ciebie, to podobno to najniebezpieczniejszy strach pustego dworu.
— Ale powiadam ci, kiedy co do swego podobieńbieństwa z tem tajemniczem widziadłem z tak osobliwszą odezwała się uwagą, było w całej jej fizjonomji, w jej głosie, spojrzeniu coś takiego.....
— Coś takiego, coś takiego, z czego sobie nie możesz zdać sprawę choć na to patrzyłeś, a co ja sobie wyobrażam choć tego nie widziałem — przerwał Katilina.
— Ciekawym cóżby teraz powiedziała na zeznanie Ołańczuka, który także najwyraźniej widział kobiecą postać z jasnemi włosami.
— Dajmy pokój podobnym dowodom, czas już nam samym zabrać się do dzieła — przejął Katilina stanowczo.
— Jakto, nam samym?
— Powiadam ci, że jak najprędzej musimy zbadać tajemnicę zaklętego dworu.
— Ale jak?
— W tem moja rzecz.
Gracchus wzruszył głową.
— Zapominasz, że winienem święcie szanować wolę nieboszczyka....
— Nie mógłbyś zatem pozwolić, abym po prostu zrobił inwazję do samego dworu.
— W samej rzeczy. Nieboszczyk zabronił tego wyraźnym punktem swego testamentu.
— Jeśli oto chodzi, to zaraz rozbroję twoje sumienie.
— Wiesz, że nie lubię sofizmów.
— Bądź spokojny, bądź spokojny, nie myślę się do nich uciekać tym razem.
— Cóż mi tedy powiesz?
— Powiem ci tylko, że jeśli my prędko nie dotrzemy na dno tajemnicy, która na wszelki wypadek dwór ten osłania, to niebawem odkryje ją kto inny.
— Któż taki?
— Cyrkuł bratku.
— Cyrkuł!
Katilina opowiedział pokrótce całą swą rozmowę z mandatarjuszem.
— Odpowiedziałem wprawdzie w jego imieniu cyrkułowi — kończył — że wszystkie te pogłoski należy policzyć do zwykłych wymysłów zabobonnego ludu, do luźnych klechd właściwych każdej okolicy, ale któż wie, czy cyrkuł poprzestanie na tem tłumaczeniu. Może zeszłe komisję....
Gracchus zamyślił się głęboko.
— Urzędowe badania i odkrycia mogłyby łatwo w taki lub owaki sposób skompromitować tę piękną nimfę, która jak się zdaje musi dość często przebywać w opuszczonym dworze — prawił dalej Katilina.
Gracchus gwałtownie porwał się z miejsca.
— Masz słuszność! Potrzeba ją przestrzedz jak najprędzej! — zawołał.
— Takie jest i moje zdanie.
— Pojadę jutro do Orkizowa....
Katilina z niesmakiem wzruszył głową.
— Ależ dotychczas nie masz pewności, że owa nimfa ogrodowa a hrabianka jest jedną i tą samą osobą.
— Przysiągłbym na to bez wahania.
Katilina krząknął z impetem i niezadowolony zmarszczył brwi.
— Jabym sobie zupełnie inaczej postąpił w tej sprawie — rzekł po chwili.
— Na przykład?
— Ja po prostu zapolowałbym na samą nimfę ogrodową i jej a nie nikomu innemu odsłoniłbym grożące niebezpieczeństwo.
— O nie, nie, to nie uchodzi! — wykrzyknął Juljusz.
Katilina machnął niechętnie ręką i jakby znudzony wyciągnął się w fotelu.
— Nie — uchodzi... — wycedził przez zęby.
— Znaczyłoby to chwytać za pierwszy lepszy protekst, aby wbrew świętej woli nieboszczyka wdzierać się w jakąś obcą mi tajemnicę.
Katilina wesołą zagwizdał arję.
— Nie ma z tobą co mówić — mruknął. — Przed chwilą łamałeś sobie głowę, aby sobie to i owo wytłumaczyć, a tuż zaraz....
— Nie pomyślałem i nie pomyślę nigdy o żadnych gwałtownych środkach.
Katilina znowu machnął ręką i na chwilkę zapadł w nieme zamyślenie. Nagle wstał, wyciągnął się na obie strony i wysunął rękę do Juljusza.
— Dobranoc ci Gracchusie.
— Jakto, idziesz spać w lecie o siódmej?
— Wiesz że od długiego czasu mam dopiero drugą noc przespać wygodnie. Wędrując do ciebie radziłem sobie jak mogłem.
Juljusz uśmiechnął się z lekka.
— A zatem do widzenia jutro, wstaniesz za to zapewne raniej odemnie.
— Być może — mruknął ziewając.
Juljusz pozostał rozmarzony w pokoju. Czorgut poszedł wprost do swego mieszkania w oficynach, i kazał sobie co tchu przywołać lokaja swego przyjaciela.
— Najlepiej działać na własną rękę — mruczał sam do siebie. — Ja tam nie wielę troszczę się czy co uchodzi czy nie. — Ale szkoda nocy. Teraz położę się spać — szepnął, zrzucając zarazem surdut — około północy każę się zbudzić i pójdę za tropem tej nimfy tajemniczej.
W tej chwili wszedł spiesznie lokaj, który od pierwszego poznania niesłychany miał respekt przed szczególnym przyjacielem swego pana.
— Słuchajno Filipku — rzekł mu Katilina z właściwym sobie imponującym naciskiem. — Położę się spać ale chcę wstać około północy. Przyjdziesz mię zbudzić
— Dobrze, panie.
— Ale przyniesiesz z sobą tę parę pistoletów, co wisi nad łóżkiem pana.
Filip okropnie wytrzeszczył oczy.
— Tylko jeśli ci twój grzbiet miły — ciągnął dalej Katilina, kładąc mu swą silną, ciężką rękę na ramieniu — to sprawisz się z tem wszystkiem tak cicho i zręcznie, aby ani mucha nie wiedziała o niczem.
— Ale.... jakto.... proszę pana.... te pistolety.... — jąkał się sam nie wiedząc co mówi.
— Te pistolety przyniesiesz, mówię — rzekł stanowczo, rzucając się na zdziwionego i przestraszonego zarazem lokaja spojrzenie, które najmniejszego nie dozwalało oporu.
— Dobrze panie — wybąknął Filip, nie wahając się już dłużej.
— Obadwa są nabite?
— Obadwa.
— Pamiętaj więc około północy i idź do djabła.
Lokaj wyszedł skonsternowany ale zaraz za drzwiami cichy wytoczył monolog.
— Po co jemu pistoletów o północy — mruczał bijąc się w czoło — czy chce wyjść na jaki rabunek, czy chce sobie może w łeb wypalić? Dałby pan Bóg, bo het popsuje mi pana a dalibóg dobre panisko....
Katilina położył się do łóżka a za kwadrans spał jak zabity.
Kiedy już wszystko ucichło we dworze, Filip na palcach wsunął się do pokoju i wypełnił ściśle otrzymane zlecenie.
Katilina obudzony z nienacka porwał się na równe nogi i zaczął się skwapliwie ubierać.
— Dobrze — chłopcze — rzekł wesoło zacierając ręce — ale teraz pójdź i co tchu osiodłaj mi konia.
Filipowi jakaś radośna myśl przemknęła przez głowę, — Pewnie chce drapnąć w nogi! Krzyżyk na drogę — pomyślał i co tchu pobiegł spełnić odebrany rozkaz, za który żadna zresztą nie czekała go odpowiedzialność, bo sam Juljusz nakazał we wszystkiem ulegać swemu przyjacielowi.
W kwadrans później pędził już Katilina śród ciemnej nocy co koń wyskoczy ku Żwirowi.
Kiedy był na zakręcie drogi od Buczał, przystanął na chwilkę i zamyślił się czegoś.
— Zdaje się, że najlepiej będzie zajść od ogrodu — mruknął półgłosem.
I jednocześnie skręcił konia, na bok, przesadził szeroki rów i przez łan zbożowy pomknął na przełaj ku dworowi.
Tu zwolnił koniowi w biegu i nie troszcząc się wcale o niedalekie szczekanie psów, podjechał w zatyle mimo cierni i głogu pod sam parkan ogrodowy, konia przywiązał do wystającej na zewnątrz gałęzi drzewa, a potom jednym susem wskoczył na ostry grzbiet parkanu.
Chwilkę chciał się tu utrzymać, ale nie znajdując żadnego oparcia, runął na drugą stronę. Na szczęście spadł na miękką murawę i prócz lekkiego otłuczenia żadnego nie poniósł szwanku.
Zerwał się prędko z ziemi i wierny swej naturze wybuchł półgłośnym śmiechem rubasznym.
— Proszę, żeby zamiast murawy znajdował się w tem miejscu pniak drzewa, powiedzianoby jutro że mi nieboszczyk skręcił kark własnemi rękami! Lecz w tej chwili ma ważniejsze zadanie, niech przynajmniej powagą swą odstrasza złodziejów od mego konia.
Po tych słowach obejrzał się do koła jakby się chciał lepiej zorjentować.
— Ogród oglądniemy sobie jutro z rana, teraz wprost ku dworowi — mruknął znowu półgłosem.
Noc była ciemna, kilka tylko gwiazdek z pod grubych, mglistych osłon blado zerkały na ziemię, księżyc skąpym pękiem srebrnych promieni wychylał się z za chmury. W naturze panowała zupełna cisza. Najlżejszy wietrzyk nie kołyskał drzewami, nie słychać było nigdzie nawet szkrzekotania żab, tej najpospolitszej muzyki pogodnych nocy wiejskich.
Katilina gwiżdżąc z cicha przez zęby podsunął się pod samą tylną facjatę dworu. Podobnie jak od frontu wznosił się i tutaj wspaniały ganek z balkonem, w około którego wiły się niegdyś bujne szczepy winogronowe.
Tu znowu Katilina zatrzymał się na chwilkę.
— Zapomniałem najgłówniejszej rzeczy: wytrycha — szepnął — ale nic nie szkodzi, poradzimy sobie jakoś — pocieszał się wstępując na marmurowe schody ganku.
Za pierwszym zaraz krokiem głuche ozwało się echo, łamiąc się gdzieś w najdalszych pokojach dworu.
Katilina mimowolnie wzdrygnął się z lekka.
— Nie mogłem sobie lepszej nocy wybrać do mej wyprawy! Ta cisza, ten spokój w naturze, hm, hm — dodał i zapominając się zagwizdał głośniej.
Znowu głuche z wewnątrz odezwało się echo.
Katilina przestał gwizdać i przystąpił do drzwi wschodowych.
— Zamknięte oczywiście — mruknął próbując.
Zamyślił się na chwilkę, a potem szybko zeszedł z ganku i podsunął się pod okna o kilka kroków dalej.
— Zaraz sobie poradzimy — szepnął i pocisnął silnie szybę, która w tysiączne rozprysła się kawałki.
Wszakże nie tak łatwo przyszło mu odsunąć zardzewiałe rygle okien. Z wielką biedą odemknął zasówkę u spodu, a nie mało się namozolił i natrudził, nim i górną odchylił zaporę.
Nareście rozwarł całe okno i wskoczył do środka. Ponura ciemność odsłaniała go do koła, z tem wszystkiem mógł rozeznać, że znajduje się w umeblowanym pokoju.
Chwilkę stał niemy i nieruchomy, jakby słuchał czy gwałtowne jego wnijście nie obudziło kogo w pustym dworze, potem półgłośnym parsknął śmiechem.
— Strachy nie ruszają się jakoś — mruknął z cicha. — Szkoda bo mam wyborne na nich lekarstwo.
Tu sięgnął ręką do kieszeni, i dobył jednocześnie pistolet i mały stoczek woskowy.
— Na strachy ziemskie: pistolet, na strachy nadprzyrodzone: światło! — szepnął pompatycznie, zapalając stoczek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.