Zaklęty Dwór/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Damazy Czorgut na nowem stanowisku.

Choćbyśmy mieli zniechęcić sobie na zawsze którąś z ciekawszych naszych czytelniczek, nie możemy tuż zaraz w ślad za starym klucznikiem pospieszyć do wnętrza zaklętego dworu. Co gorsza, wzgląd na artystczny układ naszej powieści każę nam cokolwiek wstecz cofnąć się z toku wypadków i przenieść na chwilę sceny działania pod dach znanego nam dworu w Oparkach.
Nasz dobry znajomy, pan Damazy Czorgut, lubo dopiero dzień jeden bawi w gościnie u swego świeżo odszukanego przyjaciela, zmienił się do niepoznania w całej swej postaci i oswoił się już zupełnie z swem nowem położeniem. Lichy i obszarpany ubiór wczorajszy zastąpiły wytworne suknie Juljusza, które acz na zupełnie inną skrojone miarę, musiały przecież jakotako zastosować się do figury nowego właściciela.
Były laik a onegdajszy żołnierz, widzi się jak mówi po raz pierwszy od lat kilku „w futerale porządnego człowieka.“
Wszakże z przybraniem przyzwoitszego stroju nie przybył mu bynajmniej przyzwoitszy wyraz fizjonomji, skromniejszy układ w obejściu. Ten sam co zawsze drwiący, zuchwały, wyzywający uśmiech igra mu na ustach, ta sama aż w bezczelność wpadająca pewność i swoboda przebija się w każdym ruchu i spojrzeniu.
Juljusz nie powrócił jeszcze z swej wizyty do Orkizowa, a pan Damazy siedzi najwygodniej rozparty na sofce w jego pokoju. Trzyma jakąś książkę w ręku, ale nie zdaje się oczytać w tej chwili. Pociąga sporemi kłębami dym z wonnego sygara i w jakieś niezwykłe zapada zamyślenie.
— Czart wie — mruknął po chwili półgłosem — jakie ja tu mam zajmować stanowisko. Jużci prostym pieczeniarzem być nie mogę, muszę koniecznie poddać się jakimś obowiązkom. Ale jakim? w tem sęk!.... — Jak mię naprzykład mają tytułować tacy Gągolewscy, Girgilewicze?.... Na wszelki wypadek muszę stać się użytecznym Gracchusowi.... Najpierw zbadam tajemnicę tego zaklętego dworu, a powtóre będę mu pomocnym w jego reformatorskich staraniach....
Ten z cicha prowadzony monolog przerwało nagle wejście Filipa lokaja, który na palcach wsunął się do pokojn i z jakąś nietajoną trwogą ukłonił się Katilinie.
— Czego chcesz? — zapytał pan Damazy surowo.
— Pan sędzia przyjechał w jakimś ważnym interesie do pana....
— Do mnie?
— Nie, do naszego pana....
— Więc cóż?
— Nie wiem czy mu kazać zaczekać, czy prosić na inny raz.
— Zawołaj go tu błaźnie — huknął pan Damazy po żołniersku i książkę odłożył na bok.
Za chwilę cichym, lisim krokiem wsunął się nasz przezacny mandatarjusz, pan Bonifacy Gągolewski.
Katilina z swego siedzenia wyciągnął rękę, i zawołał z impertinencką poufałością:
— Jak się pan masz, panie na Gągolach Gągolewski!
Mandatarjusz ukłonił się nisko, i tylko z podełba łypnął na swego nie dawnego gościa. Spostrzegając zaś tak nagłą zmianę w całej jego postaci, przygryzł z lekka wargę i skwapliwie pochwycił za wyciągniętą ku sobie dłoń.
— Jak się ma magnifika i szanowny pan Chochelka? — pytał dalej Katilina z drwiącym naciskiem.
Pan mandatarjusz zamiast odpowiedzi jeszcze raz ukłonił się uniżenie i znowu z podełba zerknął na mówiącego.
— A co tam pan powiesz nowego? — zagadywał dalej Katilina tonem z pańska lekceważącym.
— Przybyłem w ważnym interesie do samego pana — odpowiedział mandatarjusz z ważną i tajemniczą miną.
— Zastajesz mnie w jego miejscu, łaskawco.
Pan Gągolewski zawahał się i jakby z niesmakiem poprawił czuprynę.
— Przybywam z pewnym sekretem...
— Fiufiu! — zagwizdał przez zęby Katilina.
Mandatarjusz ściągnął brwi i mocniej przygryzł wargi.
— I cóż to tedy za sekret mój dobrodzieju? — zapytał drwiąco Katilina, dmąc mu prosto w nos spory kłąb dymu.
Pan mandatarjusz nadął się do większej powagi i uroczystości.
— Jestto rzecz bardzo delikatna....
— A więc?
Mandatarjusz zmieszał i zakłopotał się widocznie.
— Chciałbym pomówić o niej z samym panem — mruknął niezupełnie pewnym językiem.
Katilina rzucił się gwałtownie w swem siedzeniu i surowo schmurzył czoło.
— A cóż to pan mię masz za szpiega? — zagrzmiał piorunującym głosem.
Pan mandatarjusz aż o krok w tył cofnął się z przestrachu.
— Uchowaj Boże — zawołał co żywo.
— A zatem widząc we mnie poufnego przyjaciela swego jurysdatora, nie wiem dla czego tak tajemnicze stroisz miny.
Pan mandatarjusz mało nie do krwi ukosił się w język.
— A to jakiś szubiennik pierwszego rzędu — pomyślał w duchu, — ale niebezpiecznie go sobie zrażać.
Katilina tymczasem na pół położył się na sofce, jakgdyby się do tem wygodniejszego przysposabiał posłu chania, i zawołał peremtorycznie:
— Słucham pana!....
Mandatarjusz wzruszył ramionami z desperacką miną człowieka, który samochcąc w przykre wwikłał się położenie.
— Zdradzam tajemnicę urzędową — mruknął jeszcze jakby na ostatnią wymówkę.
Katilina wzgardliwie tylko machnął ręką.
— A to jakiś łotr nad łotrami!.... — pomyślał mandatarjusz zaciskając zgby.
Ale z tem wszystkiem nie śmiał już sprzeciwiać się dłużej. Przyjaciel dziedzica imponował mu wigcej, niż sam dziedzic.
— Przedewszystkiem jednak proszę o jak największy sekret pod słowem honoru — ozwał się jeszcze zamiast wstępnej przedmowy.
Katilina ruszył sobą niecierpliwie.
— Kaduczny z ciebie nudziarz panie Gągolewski — mruknął niechętnie.
— Ależ powiadam panu, zdradzam tajemnicę urzędową....
— Wielkie rzeczy!
— Ryzykuję mój dekret...
— Dajże pan pokój, czy jedno to już w swojem życiu ryzykowałeś! — odciął Katilina z nowem wzgardliwem poruszeniem ramion.
Mandatarjusz aż do krwi ugryzł się w wargi, kułak zacisnął jak mógł najsilniej, a w duchu pomyślał:
— Poczekaj oczajduszo; żebyś ty się raz dostał w moje ręce, powąchałbyś djablo pismo nosem.
Katilina nie uważał bynajmniej na nieme ruchy mandatarjusza, ale jakby przeczuł jego tajemny monolog, rzucił z takim impetem niedopalone sygaro wprost przed siebie, że zapyrzony mandatarjusz z wielką tylko biedą nos swój uchronił od szwanku.
Katilina parsknął rubasznym śmiechem.
— Przepraszam pana — rzekł od niechcenia. — Ale czemuż pan nie siadasz i nie zaczynasz nareście?...
Pan mandatarjusz w złym humorze usiadł na pobliski fotel, krząknął, kaszlnął i potężnie zatrąbił nosem.
— Musisz pan wiedzieć — rzekł zniżając głos do najcichszego szeptu — że jak żaden mandatarjusz posiadam względy i zachowanie starosty cyrkularnego...
Katilina zrobił gest, którego trudno było odgadnąć znaczenie.
Mandatarjusz niezrażony ciągnął dalej.
— Otóż czasami, w pewnych szczególnych wypadkach, otrzymuję poufne zlecenia, ad personam.
— Hm, hm — mruknął Katilina.
Mandatarjusz uśmiechnął się przebiegłe i przymrużył jedno oko.
— Aby jako tako utrzymać się na nogach, potrzeba być jak piskorz, panie dobrodzieju.
— Bez morałów, ad rem — upomniał Katilina.
— Otoż uważa pan dobrodziej, wczoraj był u mnie landsdragon Kraxelhuber, i przywiózł mi dwa mandaty. W jednym szczególniejsze daje mi cyrkuł zlecenie....
— Każę panu może napisać rozprawę, jak się najzręczniej zdziera chłopów! — przerwał Katilina z rubasznym śmiechem.
Mandatarjusz żachnął się urażony.
— Czy pan to do mnie stosuje? — zapytał.
Katilina wzruszył ramionami.
— At — mruknął niedbale — exempla sunt odiosa!
Mandatarjusz zadowolnił się tą odpowiedzią, choć jak w rogu nie pojmował jej znaczenia.
— Wyobraź sobie pan dobrodziej — zaczął po chwili, przezwyciężając po chwili swój kwaśny humor — historje o zaklętym dworze doniosły się do wiedzy cyrkułu.
— Ah — mruknął Katilina.
Mandatarjusz dla większej powagi brwi podciągnął do góry i palec wygiął naprzód.
— Landsdragon Kraxelhuber przywiózł mi nakaz, abym w przeciągu trzech dni przedłożył panu komisarzowi obszerne i izczegółowe sprawozdanie, zkąd właściwie powstały te dziwaczne wieści, jakie lud prosty przywiązuje do nich znaczenie, i jakie jest moje własne o tem wszystkiem zdanie.
Katilina zamyślił się i zmarszczył czoło.
— Pan tedy przyjechałeś? — zapytał po chwili.
— Porozumieć się z dziedzicem, jak się najlepiej wywiązać z tego zadania — dokończył mandatarjusz z pewnym patetycznym naciskiem.
Katilina w zamyśleniu zabębnił sobie po stole.
— Nie troszcz się pan o to — przemówił po krótkiej pauzie — ja pana zastąpię w tej mierze....
— Jakto? — zapytał mandatarjusz niezmiernie wybałuszając oczy.
— Wypracuję za pana całe sprawozdanie.
— Za mnie?
— Pan tylko podpiszesz.
Pan mandatarjusz znowu brwi podsunął w górę.
— Ja podlegam cyrkułowi — mruknął jakby demonstrując.
— Pan pobierasz płacę od dziedzica — odciął krótko Czorgut.
— Cyrkuł może mi dać nosa, może....
Katilina parsknął głośnym śmiechem.
— Dziedzic może pana napędzić na cztery wiatry, nim jeszcze będziesz miał czas namyśleć się nad sprawozdaniem — odpowiedział z impertynencką stanowczością.
Mandatarjusz nabiegł krwią na twarzy, ale cały swój gniew i przestrach zawarł tylko w silne ściśnięcie zębów i w ukośne jadowite spojrzenie.
Katilina nie zważał na to bynajmniej.
— Skończyliśmy w tej materji — zadecydował stanowczo — poczekasz pan chwilkę, ja panu prędko wypracuję całe podanie.
— Ale teraz masz mi pan jeszcze coś powiedzieć.
— Jeszcze coś?
— Otrzymałeś przecie dwa poufne zlecenia.
Mandatarjusz poruszył niespokojnie na miejscu.
— To drugie jest jeszcze delikatniejszej natury.... — mruknął ocierając czoło, które zaczynało pocić się niepospolicie.
— Tem lepiej — odparł Katilina krótko.
Mandatarjusz zakrztusił się jakby przełykając ślinkę na jakąś gwałtowny natrafił zaporę.
— Nie ma rady z tym oczajduszy — szepnął z cicha.
— A więc? — nacierał tymczasem Katilina.
Mandatarjusz pochylił głowę z rezygnacją.
— Drugi mandat jeszcze ważniejszy i sekretniejszy — przemówił po chwili z uroczystą miną nakazuje wielką baczność i gorliwość w przestrzeganiu przepisów policyjnych. Powzięto wiadomość że niepoprawne nigdy stronnictwo, unverbesserliche Partei — pomógł sobie po niemiecku — gotuje nowe dla kraju klęski.
— Oho! — mruknął Katilina, z wielkiem przysłuchując się zajęciem.
Mandatarjusz zniżył głos, podciągnął brwi aż pod samą czuprynę, jeden palec wyciągnął w równej linji z nosem i prawił dalej poważnie i tajemniczo:
— Emissarjusze mają kręcić się po całym kraju.
Katilina zagwizdał z cicha przez zęby.
— Starają się wszędzie pozyskiwać chłopów, kaptować obywateli, księży i oficjalistów prywatnych....
Tu urwał nagle czcigodny mandatarjusz, i z podełba zerknął na Katilinę. I tej samej chwili jakieś szczególniejsze powstało w nim podejrzenie.
— Ej — szepnął z cicha — czy też ten wisus nie jest jednym z takich ptaszków!
Katiłinę zniecierpliwiła nagła przerwa.
— Cóż dalej? — zapytał prędko.
— Ufając w zdrowy rozsądek, wierność i lojalność wszystkich zacniejszych mieszkańców, nie wiele lękamy się tych nowych zbrodniczych machinacyj....
— Nowych zbrodniczych machinacyj.... — powtórzył Katilina z szczególnym naciskiem.
— Ale — zaczął znowu mandatarjusz.
— Ale?
— Mogliby się łatwo znaleźć ludzie niedoświadczonej głowy, lub przewrotnego usposobienia, na których podobne zręczne acz niegodne poduszczenia potrafiłyby zgubny wywrzeć wpływ....
— A zatem? — poderwał Katilina niecierpliwie.
— Nakazano czuwać pilnie wszystkim władzom bezpieczeństwa, aby w razie pojawienia się jakiego emissarjusza w okolicy.... takowego — ciągnął urzędowym stylem.
— Takowego.... — podchwycił Katilina z szyderczym naciskiem.
— Schwytać i niezwłocznie odstawić do władzy.
— Nieżarty! — mruknął Katilina nie zmieniając tonu.
Mandatarjusz głowę pochylił na piersi.
— Smutne — szepnął.
Katilina wpadł w jakieś nagłe zamyślenie.
— I po cóż pan z tym drugim mandatem przybyłeś do Juljusza? — zapytał mandatarjusza bystro patrząc mu w oczy.
Pan Gągolewski rzucił głową w tył z zdziwioną miną.
— Chciałem go się poradzić.... — mruknął.
— Jakto poradzić?
Mandatarjusz z niesmakiem głową pokręcił na bok.
— Nie wiem jak działać w takich razach.... to jest jak sobie postępować.... właściwie jakie jest zdanie polityczne pana Juljusza — plótł bez związku i sensu.
Czorgut żachnął się niecierpliwie.
— Czy pan chcesz udawać łotra, czy durnia, panie Gągolewski? — zapytał swym zwykłym wyzywającym, bezwzględnym tonem.
Pan mandatarjusz jakby cały skąpał się w ukropie.
— Panie dobrodzieju.... — zawołał podnosząc się z krzesła.
Katiliua nie patrzył na niego wcale.
— Albo może panu nie dość na jednem albo drugiem i chcesz być obojem naraz?....
— Ależ panie łaskawy!.... — zawołał mandatarjusz w walce między oburzeniem a podłą uległością.
— Idźże pan do sto djabłów — przerwał Katilina tymsamym tonem — któryż człowiek, co ani łotr ani dureń, potrzebuje rady w podobnych sprawach. Robi jak mu własne sumienie każę i kwita.
Mandatarjusz ściągnął prędko brwi.
W swej przebiegłości pojął od razu znaczenie impertynenckich słów Katiliny. Przytłumił w sobie gwałtownie kipiącą złość i niezręcznie do obleśnego zmuszając się śmiechu, odpowiedział z źle udaną spokojnością:
— Pan mię nie rozumiesz.... Wiemci ja dobrze co się zgadza z sumieniem i honorem ale właściwie co innego miałem na myśli.
— I cóż takiego? — zapytał wzgardliwie Katilina.
Mandatarjusz do jakiegoś małego przynaglił się postanowienia.
— Chciałem tylko tym sposobem dać delikatnie do zrozumienia, czy nie zagraża panu, samemu jakie niebezpieczeństwo.
Katilma parsknął głośnym śmiechem.
— Jeśli panu o to chodzi, to napisz śmiało w swojej relacji, że nie znasz w swojem dominium żadnego podejrzanego człowieka, chyba Damazego Czorguta, abszytowanego żołnierza z pułku hrabi Hartmann.
Manaatarjusz ukłonił się w milczeniu.
— A teraz poczekaj pan — ciągnął Katilina dalej — napiszę panu prędko odpowiedź na pierwszy mandat cyrkularny.
I siadając prędko przy biórku Juljusza, zaczął pisać coś z niesłychanym pospiechem.
Mandatarjusz pilnie przypatrywał mu się z boku, a wzruszając ramionami z politowaniem, mruknął przez zęby:
— Ten urwisz myśli, że to tak łatwo zkoncypować doniesienie do cyrkułu!....
Jużto każdy mandatarjusz miał się za najzdatniejszy głowę pod słońcem i utrzymywał głośno i bezwzględnie że dobry koncept urzędowy „to panie nie lada poezja, powieść albo dykteryjka!“
Katilina w kilkanaście minut skończył swój wyrób.
— Odczytaj pan — rzekł podając go mokry jeszcze mandatarjuszowi.
Pan Gągolewski zaczął czytać, a im dalej szedł oczyma, w tem większe jakieś wpadał zdumienie.
— Niech go wszyscy djabli wezmą! — ten urwisz musi być koniecznie mandatarjuszem. Fiufiu! jaki koncept, żaden wyższy urzędnik cyrkularny nie mógłby się go powstydzić.
Wyższy urzędnik cyrkularny tworzył w wyobrażeniach mardatarjnsza najwyższą potęgę umysłowych zdolności.
— Skończyliśmy z sobą na dzisiaj — ozwał się Katilina.
Mandatarjusz powstał z ukłonem.
Czorgut przystąpił bliżej do niego i położył mu rękę na ramieniu.
— Panie Gągolewski — rzekł mu poufale — bądź my przyjaciółmi. Przedewszystkiem jednak nie zapominaj pan, że ja teraz działam za Juljusza, a ze mną trochę trudniejsza sprawa niż z moim rozmarzonym zawsze przyjacielem. Do widzenia panie Gągolewski, sługa pana uniżony. Jeszcze raz mówię panu, bądźmy przyjaciółmi i dogadzajmy jeden drugiemu, bo jak się powaśnimy, to dalibóg za ciasno będzie jednemu z nas!
Mandatarjusz jakieś nie zrozumiałe bełkotał słowa, kłaniał się bezustannie i wyszedł z pokoju, zbity z terminu jak nigdy.
— To łotr nad łotrami! okropnie niebezpieczne individuum! — mruczał w drugim pokoju. — Powiedziałem zaraz, że trzeba się mieć na ostrożności!
Katilina tymczasem rozparł się napowrót na sofce i wesoło zatarł ręce.
— Zacząłem dzisiaj pierwszą funkcję, a czuję że się djablo stanę dogodnym Juljuszowi.
— Czy można? — ozwał się w tej chwili głos z drugiego pokoju, i pojawiły się we drzwiach nastrzępione wąsy i czerwona facjata ekonoma Girgilewicza.
— Ho, ho — mruknął Katilina — otóż i drugi i kolei.
— Proszę — zawołał głośno.
Czcigodny ekonom buczalskiego klucza wszedł do pokoju nieśmiało i niezgrabnie, i z rozdziawioną gębą obejrzał się zwykłym swym łakomym wzrokiem do koła. Widząc tak wielką zmianę w powierzchowności niedawnego obdartusa, więcej jeszcze rozdziawiał gębę, wybałuszył oczy i ukłonił się jak mógł najniżej.
— Ah, pan Girgilewicz — zawołał wesoło Katilina — witamy, witamy.
— Całuję stopy pana rządcy dobrodzieja.
Ekonomskim swym instynktem pan Girgilewicz znalazł już i odpowiedni tytuł dla przyjaciela dziedzica.
— Nie zastałem jasnego pana — przemówił po chwili.
Pan Girgilewicz tytułował Juljusza ciągle jasnym panem choć ten wszelkiemi siłami bronił się przeciw temu przydomkowi.
— Byłby to przecie despekt dla mnie — mawiał stary ekonom — abym służył u dziedzica, który nie jest jaśnie wielmożnym!
— Z czemże pan przybywasz? — zapytał mKatilina.
— Z raportem tygodniowym.
Katilina wziął do ręki podany papier i nie rzuciwszy nawet okiem, położył na boku.
Girgilewicz nadął się i napuszył na taki dowód zaufania.
— Niech pan siada panie Girgilewicz — mruknął Katilina niedbale, zapalając sobie nowe sygaro.
Girgilewicz usiadł na sam róg fotelu.
Katilina wypuścił spory kłąb dymu, i zapytał jakby od niechcenia.
— Ile też mniej więcej niesie rocznie folwark buczalski?
— Jak do roku, panie dobrodzieju.
— Ale tak, mówię, mniej więcej, przeciętnie?....
Pan Girgilewicz z arcyważną miną potarł się po
czole.
— Tak niby przy dzisiejszych cenach, trzy tysiące, taj tylko — odsapał po chwili.
— To źle — szepnął Katiliua.
— Źle? — wycedził Girgilewicz prawdziwie po ekonomsku wytrzeszczając oczy.
— Musi być więcej! — mruknął Katilina stanowczo.
— Jakto więcej?
— Mówię, że na przyszłość musi być więcej.
— Dałby pan Bóg.
Katilina cały prawie schował się w gęstej chmurze dymu.
— To będzie więcej od pana zależało, niż od Boga.
Pan Girgilewicz na znak zapytania okropnie rozdziawiał gębę.
— Krótko mówiąc panie na Giergołach Girgilewiwiczu — ciągnął dalej Katilina z zwykłą swą impertynencką poufałością — jeśli teraz czynią Buczały w przecięciu trzy tysiące, to na przyszłość muszą nieść cztery tysiące.
— Nie rozumiem pana dobrodzieja, taj tylko — Wybąknął Girgilewicz.
— Aj rozumiesz, rozumiesz łaskawco, tylko umyślnie udajesz głupca.
— Broń Boże, taj tylko.
— Nie udajesz? — podchwycił Katilina złośliwie.
Pan Girgilewicz zaprzeczył z jaknajdobitniejszą stanowczością.
Katilina wzruszył ramionami.
— Ha więc wytłumaczę się panu wyraźniej — rzekł kategorycznie — jak pan nie postarasz się o podniesienie dochodów buczalskich, to kto inny podejmie się tej próby.
— Taj tylko — wybąknął Girgilewicz machinalnie.
Katilina przystąpił bliżej ku niemu i rzekł mu z rubaszną poufałością:
— At panie Girgilewiczu; my znamy się jak łyse konie....
Girgilewicz zgłupiał do reszty na ten zwrot niespodziewany.
— To jest.... to.... taj tylko — wybełkotał
— Ho, ho — prawił Katilina wesoło dalej — obadwaśmy jak to mówią szpakami karmieni.
Girgilewicz pocił się a pocił aż litość zbierała, a prócz swego nieszczęśliwego taj tylko jak na złość, żadne inne słowo nie nasuwało mu się na język.
— Jestem pewny, pan mię pojmujesz, chodzi tu o to, aby albo podnieść dochody z Buczał, albo złożyć rachunki i ustąpić z posady.
Girgilewicz otarł pot z czoła i nic nie odpowiedział.
— No przecieśmy się jakoś porozumieli — mruknął Katilina odetchnąwszy. — A teraz do widzenia się, kochany panie Giergołogirgilewiczu — dodał ściskając biedną swą ofiarę kordialnie za rękę.
Pan Girgilewicz wyszedł skonfundowany i skonsternowany, i podobnie jak mandatarjusz dopiero w drugim pokoju wybuchnął przytłumionym gniewem.
— Łotr, oczajdusza na wielki kamień, taj tylko.
Katilina po wyjściu ekonoma powalił się znużony na sofkę, i zacierając ręce, mruknął z zadowoleniem.
— Powiedziałem że się przydam na coś memu Gracchusowi. On nigdy nie dałby sobie rady z tymi ludźmi. Ależ bierz cię licho, szesnaście folwarków, szesnastu ekonomów i z każdym z osobna pogadać mądre słówko! Ba nie wszyscy znowu będą tacy Girgilewicze! — pocieszył się na ostatek.
Śród tego, turkot rozległ się na dziedzińcu. Gracchus powrócił z swych odwiedzin w Orkizowie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.