Zaklęty Dwór/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Łoziński
Tytuł Zaklęty Dwór
Podtytuł powieść
Wydawca Władysław Dyniewicz
Data wyd. 1885
Druk Władysław Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
Zwierzenia.

Juljusz nie wiedział nic zgoła o zuchwałej wyprawie Katiliny, ale całą noc trapił go jakiś sen niespokojny i burzliwy. Wnet widział się samym w zaklętym dworze, opadniętym od całego roju upiorów i strachów, wnet z własnego domu musiał uciekać przed pośmiertnemi odwiedzinami nieboszczyka starościca, wnet znowu w innych dziwacznych znachodził się położeniach.
Z brzaskiem dnia rozwarł oczy i zaraz wyskoczył z łóżka, a dla lepszego orzeźwienia się z ociężałości, zwykłego następstwa każdej źle przespanej nocy, wybrał się na konną przejażdżkę.
Nie wyjechał jeszcze kilkanaście kroków za bramę kiedy zaszedł mu drogę zamówiony na dziś do dworu były żołnierz, Mykita Ołańczuk. Miał w ręku obrudzony swój kapelusz bez dna i wpatrzył się na młodego dziedzica z niemem zapytaniem, jakby przypominając wczorajszą rozmowę.
Juljusz zatrzymał konia.
— Idziesz do mnie? — zapytał.
— Miałem taki befel od jaśnie wielmożnego pana — odpowiedział eks żołnierz.
— Czemuż tak rano?
— Bo mam jeszcze coś nowego meldować jaśnie wielmożnemu panu.
— Coś nowego?
— Tak jaśnie panie. — Dziś spałem znów pod krzyżem przy drodze do Buczał, a jak tylko posłyszałem, ze we wsi kur zapiał, zakradłem się w pobliże dworu a tam tej nocy jakieś dziwne działy się rzeczy.
Juljusz zmarszczył czoło.
— Zkądże ci przychodzi ta ciekawość, łotrze? — przemówił surowo.
Oczy obdartusa łysnęły złowrogo.
— Przysiągłem niedarować swej krzywdy Kośtiowi i nie daruję — wycedził zwolna z naciskiem jakiejś piekielnej zawziętości.
Juljusz ściągnął brwi i chciał wybuchnąć gwałtownie ale powstrzymał się nagle.
— Cóż mi masz powiedzieć? — zapytał.
Eks-żołnierz przechylił głowę na bok i przybrał minę tajemniczą i podstępną.
— Tej nocy znowu maziarz był we dworze i dopiero ze świtem wyjechał z swym wózkiem obładowanym.
— A ta pani czy panna, coś ją widział nie dawno?
— Tej nie widziałem dzisiaj, ale za to spotkałem się z samym nieboszczykiem.
— Z samym nieboszczykiem?!
— Z nim, z nim jasny panie. Kiedy zakradałem się pod dwór, widziałem jak na koniu pędził przez pole na przełaj ku dworowi, a potem zaraz zajaśniało światło w narożnych oknach lewego skrzydła.
— A gdzież był ów maziarz?
— Przed świtem wyjechał z zagrody Kośtia Bulija. Siedziałem przyczajony w zbożu i widziałem, jak skręcał ku gościńcowi.
Juljusz podrzucił głowę i wzruszył ramionami jak człowiek, który napróżno próbuje się zorjentować w jakiejś zawiłej sprawie.
Ołańczuk prawił z cicha dalej:
— We dworze działy się tym czasem jakieś straszne rzeczy. Choć kur już dawno zapiał, starościc nie przestał dokazywać. Powiedziałem sobie niech się dzieje co chce i podsunąłem się pod sam parkan i słyszałem wewnątrz jakieś stuki i krzyki, że aż włosy stawały nagłowie.
Juljusz zamyślił się głęboko, a potem bystro wpatrzył w oczy byłego żołnierza.
— Czy tylko ty nie łżesz, łotrze? — zapytał surowo.
— Ani na włosek, jasny panie.
Juljusz znowu zadumał się na chwilę.
— Kazałem ci dzisiaj przyjść do siebie, bo nie mogłem zrozumieć, czego wczoraj chciałeś odemnie.
— Prosiłem o mój recht przeciw Kośtiowi Bulijowi, bo ja mu nie daruję — mruczał przez zaciśnięte zęby — że z jego rąk sto kijów dostałem, że potem musiałem uciekać i prawując się pięć lat daremnie, straciłem cały majątek i dziś wyrychtowałem się na żebraka....
Juljusz aż wzdrygnął się przed złowrogim wyrazem, jaki po tych słowach wybił się na szpetnej twarzy eksżołnierza. Malowała się w niej tak dzika, namiętna nienawiść, że zda się każdy rys drgnął nią z osobna.
— Słuchajno — ozwał się Juljusz, jakby jakąś szczęśliwą uderzony myślą. — Wynagrodzę ci wszystko.
— Jakto jasny panie?....
— Nie miałeś nigdy własnego gruntu, siedziałeś zawsze w komornie, ja cię osadzę na gruncie i dam za pomogę; wyjdziesz na gospodarza.
— Az Kośtiem co będzie?.... — zapytał Ołańczuk z niezmiennym wyrazem nienawiści.
Juljusz rzucił się gwałtownie.
— Chodzi tu o ciebie, nie o Kośtia!
Mykita Ołańczuk z szczególnym wyrazem uporu wstrząsł głową.
— Nie daruję mojej krzywdy Kośtiowi — rzekł niezachwiany — a kiedy teraz wiem że on współce z maziarzem okrada dwór, to nie spocznę aż oddam go do kryminału.
— Ależ łotrze to nieprawda, a zresztą wiedz że Kośtiowi wolnoby nawet wszystko wywieźć z dworu, bo on jest jego właścicielem.
— Ha, to już kryminał rozsądzi — odpowiedział eks żołnierz z tym zamkniętym na wszelkie przedstawienia uporem, który stanowi jedną z charakterystycznych cech naszego ruskiego ludu.
— Kryminałowi nic do tego! — zawołał Juljusz, niecierpliwiąc się coraz więcej.
— Jeśli jasny pan się w to nie wda, to ja sam skargę na Kośtia zaniosę do kryminału.
Juljuszowi nagła myśl niepokojąca przemknęła przez głowę. Przypomniał sobie niedawne doniesienie mandatarjusza, i poznał, że w takim składzie rzeczy tajemnicy Eugenii podwójne naraz zagrozić mogło niebezpieczeństwo. Poszukiwania cyrkułu mogły z innych powodów wesprzeć śledztwo kryminału. Na wszelki wypadek mogło wypłynąć ztąd coś kompromitującego dla Eugenii.
Juljusz jakieś prędkie powziął postanowienie.
— Pójdź do dominium i złóż do protokołu swoje zeznanie — rzekł naraz zmienionym widocznie tonem — sędzia to już poszło sam do kryminału. A jeśli chcesz pracować i pilnie odrabiać pańszczyznę, to cię osadzę, na pustce w którymś folwarku. Tymczasem — dodał rzucając mu mały pieniądz srebrny — idź i napij się wódki!
Po tych słowach spiął konia i raźnie pognał naprzód.
— Nie pozostaje nic innego do zrobienia — myślał. półgłośno — muszę dziś otwarcie przestrzedz Eugenię, a tymczasem potrzeba zapewnić się u mandatarjusza.
O milę za Oparkami wybiegał na gościniec publiczny wygon wąski i nierówny, którym zboże zwożono z pól, a który znacznie bliżej i prędzej prowadził do Buczał.
Juljusz w swym pospiechu wybrał tę drogę, zaledwie jednak nie wielką ujechał staję, ujrzał z niemałem zdziwieniem że szybkim pędem jakiś wóz podróżny zbliża się ku niemu. Wkrótce tembardziej wzmogło się jego zdziwienie, gdy zdała już poznał wyraźnie konie i wóz Kośtia Bulija.
— Gdzie on jedzie tak rano, tą drogą?! — mruknął przyspieszając w biegu.
Tuż zaraz zbliżył się już zupełnie do wozu, a teraz dopiero poznał, że stary kozak nie jechał sam.
W tyk wozu siedziała jakaś postać kobieca w wieśniaczym stroju.
Juljusz uczuł, że mu lekki rumieniec wystąpił na lice, a serce nieco żywszym uderzyło biciem.
Kośt’ Bulij powożąc końmi, wyglądał jeszcze surowszym i posępniejszym na twarzy niż zazwyczaj, a niespodziewane spotkanie z dziedzicem sprawiało mu widocznie jakiś kłopot i niespokój. Juljusz spostrzegł, że kilka razy obrócił się do swej towarzyszki i szepnął jej coś na prędce.
— To ona, niezawodnie! — mruknął młodzieniec, ale w tej chwili aż zadrżał z lekka tak jakoś groźnie i surowo spojrzał na niego stary kozak.
Nie zważając jednak na to podsunął się pod sam wóz, odpowiadając skinieniem ręki na uroczysty ukłon klucznika.
Siedząca na wozie kobieta odchyliła się na przeciwną stronę, a jakby umyślnie pozwoliła spaść na twarz długiej białej perkalowej chustce, jaką w kształcie spuszczonego od głowy na ramiona szalu noszą w lecie wieśniaczki tych okolic. Mimo największego natężenia Juljusz nie mógł widzieć twarzy tajemniczej kobiety, wszakże po jednej stronie wyzierały z pod płóciennej osłony wcale nie po wiejska uczesane warkocze jasnych i lśniących włosów i wygięła się na bok puszysta szyja alabastrowej białości i przedziwnego kształtu i zaokrąglenia.
— Ona! — szepnął Juljusz — niezawodnie ona!
I w pierwszej chwili chciał bez namysłu zbliżyć się do wozu i wprost zagadnąć hrabiankę, ale wnet przezwyciężyła w nim delikatność wrodzona.
— Nie chce, abym ją poznał, więc dobrze, udam że się domyślam niczego — szepnął i konia popędził spieszniej.
Lecz nie mógł powściągnąć zupełnie ciekawości. Po kilkunastu krokach obrócił się nagle, a w tejże samej chwili obejrzała się na w pół podróżna.
Juljusz nie zdołał lekkiego przytłumić wykrzyku.
Teraz już nie mógł mieć żadnej wątpliwości. W pospiechu z odległości nie mógł wprawdzie rozróżnić dokładnie jej rysów twarzy, ale ogólny ich zlew i wyraz a szczególniej ta cudowna barwa oczu, przedstawiły mu się wyraźnie.
Drugiego takiego owalu i wyrazu twarzy, drugiego takiego połysku i takiej barwy oczu obok hrabianki niepodobna było zdaniem Juljusza przydybać na całej kuli ziemskiej.
Ta pewność niezbita odurzyła i oszołomiła do reszty Juljusza. Niepodobieństwo było pojąć, dla jakich celów i powodów młoda, szesnastoletnia hrabianka na tak dziwne i awanturnicze narażała się przygody. Sama jedna, w wieśniaczem przebraniu, w towarzystwie prostego kozaka odbywała podróż prostym wozem chłopskim, nie troszcząc się o żadne względy przyzwoitość nie pomna na żadne wymagania swego stanu, płci wieku.
Juljusz napróżno łamał sobie głowę. Gubiąc się w labyrincie najróżnorodniejszych domysłów i kombinacyj, me wybrnął z ciemnej zagadki.
— To nie do pojęcia, nie do uwierzenia! — szepnął, nie przestając z najdziwaczniejszemi bić się myślami.
Nareszcie wyjechał z ciasnego wygonu i stanął na rozdrożu między Żwirowem a Buczałami. Kilka chwil przypatrywał się w niemem zamyśleniu ponurym murom dworu, jeżącym się poza cienistą ulicą lipową, a potem skręcił ku Buczałom, ku zeznanemu nam mieszkaniu mandatarjusza czyli prześwietnemu dominium w języku urzędowym.
Pan mandatarjusz miał z natury wielki wstręt do rannego wstania, ale dziś wyjątkowo był już od półgodziny na nogach, i to nawet w ścisłem urzędowaniu. Bo też ważny wypadek wyrwał go z łóżka.
Dwóch strażników finansowych stawiło się w dominium, wcale nie powszednie wnosząc zażalenie.
Zatrzymali w drodze jakiegoś przejeżdżającego maziarza, a podejrzywając go o kontrabandę, chcieli przetrząść jego wózek. Ale maziarz oparł się temu żądaniu, a pochwyciwszy lusznicę od wozu, stąpał w zaciętej obronie. Akcyźniki dobyli szabel, maziarz poprzestał na swojej broni. Wszczęła się zawzięta walka, jeden z akcyźników oberwał potężnego guza w czoło, drugi dwa zęby wypluł z krwią i pianą, a maziarz lubo szablą lekko zadraśnięty po twarzy, bronił się zawzięcie i ani myślał ulegnąć. Strażnicy wdali się w układy. Zrzekając się już regresu za postradane zęby, a otrzymane w zamian guzy, chcieli tylko okupu za kontrabandę, ale i na to nie przystawał rozbójnik maziarz.
Poturbowani strażnicy chcieli już ze względów strategicznych zatrąbić na ogólną retyradę, kiedy w tem zjawia się na gościńcu dwóch huzarów, jadących gdzieś na eksekucję.
Tak silna pomoc niespodziewana, musiała złamać zuchwały upór mniemanego kontrabandzisty. Poddał się po krótkim namyśle, ale tylko huzarom i pod ich też zasłoną przybył w towarzystwie swych przeciwników do dominium.
Pan mandatarjusz ubrał się na prędce i z przynależną powagą przystąpił do urzędowania. Obie ręce wsadził do kieszeni, brzuch wypiął naprzód, brwi podciągnął aż pod samą czuprynę, wąsy naszczurzył na obie strony i w takiej imponującej postawie słuchał zażalenia pokrzywdzonych, rzucając od czasu do czasu ukośne spojrzenie na szanownego swego aktuarjusza, pana Gustawa Chochelkę, który z najeżonemi bakenbardami, z niezbędną nigdy parą krochmalnych kołnierzyków, z zwykłą swą uroczystą nadętą miną rozsiadł się przy brudnym stoliku, i na przełamanym w pół arkuszu papieru nakreślił w pośrodku wielkiemi literami: Protokoll.
Pan mandatarjusz wysłuchał do końca opowiadania strażników, a teraz dopiero zwrócił się do winowajcy, który niemy i nieruchomy stał w kącie, jakgdyby nie troszczył się wcale o to, co się dzieje w około niego.
— Gdzież jest ten łotr? — zapytał pan mandatarjusz z surowym naciskiem.
Maziarz wystąpił naprzód. Rysy twarzy jego kryły się nietylko pod gęstym dokoła zarostem brody i licznemi plamami mazi, ale i pod grubą chustką płócienną, którą dla odniesionego zadraśnięcia tak jakoś niezręcznie owinął całą głowę, że tylko dwoje siwych, ruchliwych, iskrzących oczu wyzierało z swych głębokich jam.
Z samych tych oczu poznać łatwo naszego znajomego kuma Dmytra.
Mandatarjusz spojrzał na niego bystro, ale aż o krok wtył cofnął się przed jego wzrokiem.
— A to jakiś szubiennik — mruknął — rozbójnik na wielki kamień!
Biedny pan mandatarjusz ułożył sobie już w myślach, z jakiej strony dobrać się antę omnia do podróżnej kabzy winowajcy, a to jedno spojrzenie zupełnie pomięszało mu szyki.
— Hm, hm — krząknął i jeszcze się groźnie nasrożył.
— Hm, hm — wtórował Chochelka, jakby przypominając, że już ukończył nadgłówek protokołu.
— Jak się nazywasz? — zagadnął mandatarjusz oskarżonego.
— Dmytro Czaczała.
— Czaczała! także nazwisko! — szepnął z uśmiechem politowania Chochelka i z dumą poprawił bakenbardów.
— Zkąd jesteś?... — indagował mandatarjusz dalej.
— Z gór od Skolego — odpowiedział maziarz krótko i stanowczo.
— Co wieziesz z sobą — ciągnął dalej mandatarjusz, choć podobne zapytania nie leżały pierworotnie w jego programie.
— Handluję mazią, — odpowiedział maziarz jednym zawsze tonem.
— I bakunem — wtrącił jeden z rewizorów.
— Nie mam żadnej kontrabandy.
— Przekonamy się łotrze — zawołał surowo mandatarjusz — zrewidować wózek i jego samego — dodał obracając się do strażników i swego policjanta, który stojąc przy drzwiach w mundurze przerobionym z starej popielatej, brukselinowej kacabajki pani sędziny, uzupełniał etat urzędników prześwietnej dominii.
Maziarz drgnął cały i niespokojnem do koła powiódł okiem.
Nagle jakaś szybka myśl przemknęła mu przez głowę. Wózek jego stał bez straży na dworze. Huzary dawno już odjechali napowrót swoją drogą. Twarz maziarza zadrgała gwałtownie w każdym rysie, z oczu strzeliła groźna błyskawica, a cała postawa tak jakoś straszny przybrała wyraz, że mandatarjusz aż o parę kroków cofnął się w tył, a pan Gustaw Chochelka powstawszy na pół z krzesła dla asystowania rewizji co tchu przysiadł napowrót, i jakby dla lepszego ubezpieczenia się potrącił nogą skuloną pod stołem sukę legawą, która w dowód oryginalności aktuarjuszowskiej fantanzji, nosiła nazwę Pepity.
Pan mandatarjusz ochłonął po chwili z pierwszego przestrachu i surowo podniósł się na pięty.
— Ej łotrze cóż to sobie myślisz?! — zahaczał w gniewie i indygnacji.
Maziarz obie ręce zapchał w zanadrze i odskakując w bok szybko jak strzała, łysnął nagie dwoma dubeltowemi krucicami.
— Trupem powalę każdego, kto się do mnie zbliży! — zawołał silnym, gromowym głosem i z trzaskiem odwiódł kurki.
Obadwaj rewizorowie zatoczyli się w sam róg kancelarji, pan sędzia pobladł jak ściana i tak się w jednym momencie zgiął i skurczył, że prawie przysiadł na piętach, a biedny pan Chochelka w jednym momencie znikł z powierzchni jak kamfora. W piekielnym przestrachu taką jakąś obronną zajął pozycję, że jedna strona jego najeżonych bakenbardów pomięszała się z ogonem legawej suki.
— Cz... cz... człowie... ku! — zabełkotał mandatarjusz, obie ręce wyciągając przed siebie.
Maziarz dziki wydał wykrzyk i jednym susem poskoczył ku drzwiom.
— Ah! — zawołał mandatarjusz, prostując się stopniowo.
— Oh! — wyjąknęli strażnicy, naprzód wychylając głowy.
— Ufff — zastpał pan Chochelka, zamykając oczy.
Maziarz wpadł na dziedziniec, i zręcznie i zwinnie jak linoskok o kilka kroków z dala wskoczył na swój wóz. Pochwycił batog i lejce i z głośnym krzykiem miał już ruszyć z miejsca, kiedy w tem z boku rzucił się policjant i konia powstrzymał za uzdę. Czcigodny wyobraziciel wykonawczej władzy dominikalnej, wyszedł wcześniej z kancelarji, a nie będąc świadkiem ostatniej sceny, nie postrzegł teraz w zamieszaniu groźnej broni w ręku zbiega.
— Puszczaj! — huknął maziarz strasznym głosem.
— Owa rychtyg! — burknął zuchwale wiejski konstabel.
Kum Dmytro znowu dziki wydał wykrzyk, który tuż zaraz zmieszał się z grzmotem wystrzału.
Policjant powalił się na ziemię jak długi, niepokaźny, leniwy na pozór srokacz maziarza, szalonym rozbiegł się pędem.
— Łapaj! trzymaj! chwytaj! — zagrzmiał w tej chwili mandatarjusz, który za pierwszym turkotem umykającego wozu, odzyskał całą swą energję i odwagę i wypadł co tchu na dwór.
— Łapaj, trzymaj! — wtórowali mu w niebogłosy obadwaj strażnicy Bóg wie na kogo.
Tak głośne i odważne krzyki mandatarjusza i rewizorów, ocuciły odwagę i biednego aktuarjusza. Wyskoczył z pod stołu, sukę kopnął daleko od siebie i w gwałtownym zapędzie pochwycił ukrytą w kącie, sznurkami powiązaną strzelbę, która zwyczajnie na wróble nabita była grochem.
— Gdzie on! daj go ta! — zawrzeszczał na całe gardło i wypadając na ganek, strzelił na oślep w powietrze, po pod samem uchem mandatarjusza.
Nie przygotowany na to pan sędzia, zkądinnąd wyobraził sobie atak i pewny, że nieznajomy złoczyńca zaszedł go z boku i ugodził kulą znienacka, jęknął głucho, i plackiem padł na ziemię.
W tej chwili w progu nowy, przeraźliwy rozległ się wykrzyk. Pani sędzina przestraszona pierwszym strzałem, w jednej koszuli porwała się z łóżka, a słysząc nowy wystrzał i widząc męża powalonego, na ziemię runęła także na podłogę, nie pomna na swój lekki kostium.
Pan Gustaw Chochelka skamieniał z przerażenia.
— Jezus Marja — jęknął i przekonany że niechcący zabił swego pryncypała, rzucił strzelbę na ziemię i co sił i tchu stało, jął uciekać ku folwarkowi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Łoziński.