Za Drugiego Cesarstwa/W Tuilleries

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Za Drugiego Cesarstwa
Podtytuł Powieść
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1892
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Tuilleries.

W środę, 24 marca 1856 r., pałac Tuilleries jaśniał od światła. Na placu Karuzelu stały rzędem szeregi powozów, zajeżdżając kolejno pod kolumnadę. Był to pierwszy bal w karnawale, a rozesłane zaproszenia liczyły się już nie na setki lecz na tysiące.
Pałac Tuilleries już nie istnieje. Komuna w r. 1871, w dzikim szale, skazała go na zagładę, jakgdyby razem z temi murami zaginąć mogła pamięć wielkiéj przeszłości. Tylko motłoch może dojść do takiego stopnia głupoty!... Długo sterczały opalone zgliszcza, widoma klątwa wojny domowéj; dziś i one już zniknęły... Przez otwarty wyłom Karuzelu, oczyma duszy, widzi się jeszcze widmo dni minionych, których pamięć coraz więcéj się zaciera. Nowe pokolenia zajęły miejsce tych, którzy zeszli do grobu, a dzieci ich i wnuki patrzą zdziwieni, kiedy im się mówi: „Tam stał niegdyś pałac, w którym mieszkali królowie”.
Bywałem tam niegdyś i z całą dokładnością odtworzyć mogę obraz minionéj jego wspaniałości.
Pod kopułą, na prawo, szerokie schody kamienne prowadziły na pierwsze piętro. W dnie przyjęcia oświecone były pochodniami; na każdym stopniu stał, nieruchomy jak posąg, olbrzym gwardzista w pancerzu stalowym. W przedsionku na górze szambelan, w szkarłatnym fraku, przyjmował gości, którzy wchodzili! do Galeryi Zabaw, białéj ze złotem, zbudowanéj przez Ludwika-Filipa. Nie było tam żadnych obrazów, prócz wielkiego portretu Napoleona, pędzla Horacego Vernet’a.
Wzdłuż ścian stały dwa szeregi ław, wysłanych aksamitem, naktórych kobiety rozpościerały swoje ogromne krynoliny. W rogu wznosiła się estrada dla „małéj orkiestry, druga bowiem, dowodzona przez Straussa, grała w Sali Marszałków. Na tle białych ścian ze złotem, jaśniały haftowane mundury mężczyzn, mieniły się różnobarwne atłasy i aksamity tualet kobiecych, iskrzyły się drogie kamienie, a wszystko to tworzyło razem obraz niezrównanego przepychu i blasku.
Szerokie drzwi, zawieszone portyerą z karmazynowego aksamitu, wiodły do Sali Marszałków. Wspaniała ta komnata, uważana niegdyś za arcydzieło budownictwa, miała kształt kwadratowéj nawy, i zajmowała całą wysokość środkowéj kopuły. Olbrzymie karyatydy z białego marmuru podpierały sklepienie, ściany zaś ozdobione były wielkiemi portretami marszałków pierwszego cesarstwa. Całość sprawiała majestatyczne wrażenie. Na podwyższeniu stał tron, osłonięty baldachinem z purpurowego aksamitu, haftowanego w złote pszczoły. Tam, podczas przyjęć urzędowych, zajmował miejsce Napoleon III. Zwykle przed dziesiątą opuszczał swoje pokoje i otwierał bal w Sali Marszałków; około północy przechodził przez Galeryą Zabaw, a wkrótce potém oddalał się do prywatnych apartamentów.
Otóż tego dnia, a było to w środę, tańczono w Tuilleries.
Tłum ludzi napełniał już cesarskie salony, kiedy wszedł do nich wicehrabia Marceli Besnard. Był to piękny i słuszny brunet lat dwudziestu ośmiu, z dumném czołem, czarnemi jak węgiel oczyma i kruczym wąsikiem, ocieniającym usta delikatnie zarysowane. Wytworny mundur audytora w radzie stanu: błękitny frak z haftowanemi wyłogami i białe spodnie, doskonale przypadał do wysmukłéj i zręoznéj postaci młodzieńca. Przy boku miał szpadę, a pod pachą kapelusz z czarnemi piórami.
Wicehrabia wszedł z podniesioną głową, suwając nieco nogami, co należało wówczas do szyku i, objąwszy lekceważącém spojrzeniem tłum cisnący się w galeryi, skierował się prosto ku Sali Marszałków. Ale na progu musiał się zatrzymać wobec potrójnego szeregu pań i panów, który tamował przejście; cesarz tańczył właśnie kadryla i wszyscy pragnęli widzieć Jego Cesarską Mość. Marceli Besnard cofnął się rad nie rad i usiadł w kącie, z miną kwaśną i znudzoną.
Zwyczaj dworski wymagał, ażeby w Sali Marszałków przebywali tylko wyżsi dostojnicy: ambasadorowie, ministrowie, generałowie i radcy stanu. Galerya Zabaw była przeznaczona dla niższego świata urzędowego, dla prefektów, podprefektów, dyrektorów wydziału, inżynierów, pułkowników, oficerów, sędziów i członków Akademii.
Marceli Besnard przypatrywał się obojętnie tańczącym parom; wtém stanął przed nim młodzieniec w mundurze ministeryum spraw zagranicznych.
— Witam najpiękniejszego ze wszystkich wicehrabiów! — rzekł żartobliwie.
— Ach! to ty, Grayenoire — zawołał Marceli — jak się masz mój drogi?... Jaka nieznośna ciżba!
— Rozesłano około dwóch tysięcy zaproszeń... Cały kwiat Paryża... Jakże się miewa hrabia Besnard?
— Mój ojciec jest znacznie zdrowszym. Wrócił już i pracuje, jak dawniéj, w radzie stanu.
— Bardzo mię to cieszy. Na co właściwie hrabia był chory?
— Na nerwy, ale doktorzy nic poradzić nie mogli. Dzięki Bogu już złe minęło.
— A panna Marya-Anna?
— Moja siostra dotrzymuje ojcu towarzystwa.
Besnard wstał i, wziąwszy przyjaciela pod rękę, przeszedł się z nim po sali.
— Gdzie spędziłeś porę polowania? — zagadnął Grayenoire.
— W Normandyi, w moim zameczku Sasseville, który odziedziczyłem po matce.
— Czy to ładna posiadłość?
— W moich oczach prześliczna... Ach! mój Boże, Gravenoire, któż to jest?
Wskazał oczyma młodą kobietę, siedzącą na fotelu i otoczoną rojem wielbicieli.
Była niepospolicie piękną. Brunetka o wielkich szafirowych oczach, miała regularne rysy posągu, ramiona jak z marmuru i kibić bogini. W czarnych włosach, ułożonych w warkocze, błyszczały brylanty i róże polne; na szyi jaśniał podwójny sznur pereł. Strojna suknia, z żółtego atłasu, z trzema koronkowemi falbanami z czarnych Chantilly, uwydatniała jéj urodę. Niedbale rozparta w fotelu, trzymała w ręku wachlarz ze strusich piór i powiewała nim z wdziękiem hiszpanki.
Starzy i młodzi wielbiciele cisnęli się w koło niéj, prawiąc jéj wyszukane komplementa i czcze ogólniki; każdy pragnął pozyskać jéj względy i ubiedz spółzawodników. Ona bawiła się wesoło, a jeżeli żart był nieco dwuznaczny, kryła twarz za wachlarzem, z poza którego błyskały tylko oczy zalotne i śmiejące się. Za każdym takim ruchem z pod sukni ukazywała się prześliczna nóżka, która budziła w około szmer uwielbienia, dopóki nie znikła wśród ciężkich fałd atłasu.
— Któż to jest? — powtórzył Marceli Besnard.
— Jaktol nie znasz jéj? ależ to piękna Rozyna.
— Jaka Rozyna?
— Czy ty spadasz z obłoków? Ach! prawda, cotylko przyjechałeś ze wsi... To modna piękność, za którą cały Paryż szaleje: Rozyna księżna Carpegna.
Besnard się rozśmiał.
— Pierwszy raz o niéj słyszę... Oryginalne nazwisko, a tytuł pewno podrabiany?
— Bynajmniéj, jaknajbardziéj autentyczny. Carpegna to stara i znakomita rodzina z Romanii; Dante wspomina o niéj w Boskiej Komedyi. Rozyna jest podobno z domu hrabianka Da Prata z Rawenny, ale nie jestem tego pewny. Byłem jéj przedstawiony zeszłego roku w Wenecyi, miała swój pałac na Canale Grandę, prowadziła życie wystawne i przyjmowała najlepsze towarzystwo.
Besnard ciekawie przypatrywał się młodéj kobiecie.
— Bardzo ładna... Jaka oryginalna tualeta! żółta atłasowa suknia, a do tego róże we włosach... Znać cudzoziemkę.
— A jednak Rozyna jest prawdziwą paryżanką. Oczy jéj obiecują wszystko, ale ona sama niczego nie dotrzymuje.
— Ubrana jest w kolory austryackie: żółty z czarnym.
— Może na cześć dostojnego małżonka, starego spiskowca, który obecnie wyrzekł się dawnych grzechów i znowu jest w łaskach u cesarza.
— A więc jest i mąż?
— Jest, ale nikt go nie widuje... Podobno się nienawidzą i nie żyją z sobą.
— W takim razie przedstaw mnie.
— Ach, ty don Juanie!
Obaj skierowali się w stronę, gdzie królowała księżna Carpegna.
— Pan de Gravenoire! — zawołała, spostrzegając go — rzadko widujemy pana teraz... Mieszkam w Passy, w mojéj małéj pustelni, przy ulicy des Jardins.
— Czy można zostać pustelnikiem w twojéj pustelni, księżno?
— W takim razie przestałaby być pustelnią... Ale przyjmuję tam chętnie życzliwych dla mnie, którzy zechcą odbyć tę daleką pielgrzymkę.
— Pani pozwoli, że przedstawię jéj jednego z moich najlepszych przyjaciół, wicehrabiego Marcelego Besnard.
Ręka bawiąca się wachlarzem drgnęła nagle i przelotny rumieniec powlókł na chwilę blade lica włoszki.
— Pan Marceli Besnard! — powtórzyła zmienionym głosem — czyżbyś pan był krewnym hrabiego Brutusa Besnard, dawnego prokuratora?
— To mój ojciec, pani.
— Ach!... to pański ojciec.
Przez kilka chwil patrzyła na niego bystro, a potém podała mu rękę, mówiąc uprzejmie:
— Jako przyjaciel mego przyjaciela, masz pan odtąd prawo do moich względów. Proszę, siadaj pan.
Mówiła po francuzku poprawnie i swobodnie, z lekkim akcentem cudzoziemskim; głos jéj był dźwięczny i pieszczotliwy, powabny uśmiech co chwila odsłaniał drobne, perłowe ząbki. Rozmowa stała się ogólną, przeplatano ją komplementami pod adresem księżnéj i żartami mniéj lub więcéj dowcipnemi. Stary baron La Chesnaye, szambelan i deputowany, wielki zwolennik płci pięknéj pomimo skończonych lat sześćdziesięciu, nie przebierał w konceptach i umyślnie popisywał się z cynizmem. Księżna odcinała się zręcznie, śmiała się i bawiła.
Wtém orkiestra zagrała ulubionego wówczas walca Straussa: Morgenblätter.
— Czy księżna raczy przetańczyć ze mną walca? — zapytał Besnard.
Wstała natychmiast.
— Zazwyczaj tańczę mało — rzekła — ale nie mogę odmówić synowi hrabiego Besnard.
— Strzeż się pani! — zawołał stary La Chesnaye.
Wsparła się na ramieniu młodzieńca, czarując go magnetyczném spojrzeniem. Zmieszany, niespokojny, nie mógł oderwać wzroku od jéj cudnych rysów; czuł, że mimowolnie ulega urokowi syreny.
— A więc pan jesteś synem hrabiego Brutusa Besnard, dawnego prokuratora? — zapytała powtórnie.
— Nieinaczéj... Czy znasz mego ojca, księżno?
— Nie, ale dużo o nim słyszałam... Słusznie chlubi się nim cesarstwo... Takie imię nakazuje szacunek — dodała z przymileniem.
Objął ramieniem wspaniałą jéj kibić i puścili się w zawrotny wir walca. Księżna przymknęła oczy, jakby w senném upojeniu; gorący jéj oddech owiewał twarz młodzieńca.
Nagle musieli się zatrzymać, muzyka grać przestała, dyrektor orkiestry dał znak pałeczką i za chwilę rozległy się dźwięki hymnu królowéj Hortensyi. Jednocześnie na progu Sali Marszałków ukazała się wyniosła postać wielkiego szambelana, księcia Bassano, który oznajmił donośnym głosem:
— Cesarz!
— Co to znaczy? — zapytała zdziwiona księżna.
— Cesarz obchodzi salony — objaśnił Besnard.
Młoda kobieta wyrwała się gwałtownie z jego objęć, a piękne jéj oblicze zupełnemu uległo przeobrażeniu. Oczy, przed chwilą tak słodkie i rozmarzone, iskrzyły się teraz jak brylanty, usta drżały nerwowo.
— Cesarz! — zawołała — prędzéj, oh! prędzéj, zbliżmy się.
Wszyscy goście ustawili się w dwa szeregi; księżna Carpegna zajęła miejsce w pierwszym rzędzie, zwrócona twarzą w stronę, zkąd zbliżał się orszak cesarski.
Przodem szli oficerowie gwardyi w błyszczących pancerzach, trzymając w ręku stalowe hełmy z białemi pióropuszami; za nimi adjutanci w błękitnych frakach haftowanych srebrem, mistrzowie ceremonii we fioletach, koniuszowie w zielonych mundurach ze złotem, wielki szambelan w szkarłatnym fraku, wreszcie sam cesarz.
Napoleon III miał na sobie mundur generała dywizyi i wielką wstęgę Legii Honorowéj; idąc kołysał się i powłóczył jedną nogą; zagasłym wzrokiem patrzył na tłum cisnący się ku niemu i machinalnie pokręcał wąsa. Od czasu do czasu, na widok znajomego urzędnika, znudzone jego oblicze ożywiało się, zbliżał się i przemawiał z życzliwą uprzejmością, która chwytała za serce.
Miał już przejść do bocznego salonu, kiedy księżna Carpegna, wysunąwszy się naprzód, upuściła wachlarz ze stłumionym okrzykiem.
Napoleon zatrzymał się i podniósł wachlarz. Piękna kobieta śmiało postąpiła ku niemu i wyciągnęła rękę po swoję własność. Przez kilka chwil patrzyli na siebie. Ona zarumieniła się lekko, ale nie spuściła oczu.
Cesarz skłonił się i odszedł.
Uśmiechał się teraz i z zadowoleniem pokręcał wąsa. Spostrzegłszy nieco daléj szambelana La Chesnaye, skinął na niego i powiedział mu kilka słów po cichu.
W pół godziny późniéj Napoleon III był w swoich prywatnych apartamentach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.