Przejdź do zawartości

Z poza rogatek krakowskich/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Mátyás
Tytuł Z poza rogatek krakowskich
Podtytuł Wiązka baśni gminnych
Pochodzenie Świat, 1889, nr 4, 8, 10, 12
Redaktor Zygmunt Sarnecki
Wydawca Franciszek Głowacki
Data wyd. 1889
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Antoni Zembaczyński; Ferdynand Bryll; Tadeusz Rybkowski; Czesław Borys Jankowski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z POZA ROGATEK KRAKOWSKICH.[1]
WIĄZKA BAŚNI GMINNYCH.


I.
SZUKAŁ I POZNAŁ BIÉDĘ.

Jeden majętny kupiec miał trzech synów, którzy mu pomagali w sklepie. Przychodzili do sklepu ludzie i żalili się nieraz na biedę. Najmłodszy syn kupca nie wiedząc, co to znaczy, dziwił się i pytał się najstarszego:
— Powiédz mi, co to jest ta biéda, na którą się tak ludzie skarżą.
Na to odpowiedział mu średni, że ta »biéda« to musi być jakaś baba, co ją nazywają «biédą«, że musi ludziom »coś psocić«, że narzekają na nią.
»Uparli się« wszyscy trzej przed ojcem, że muszą iść szukać tej biédy, jak ona wygląda. Ojciec nie mógł się ich pozbyć i pozwolił im iść i dał im pieniędzy na drogę. Najmłodszy wziął sobie z domu koguta i kurę, średni psa i sukę, a najstarszy kotka i kotkę. I tak poszli szukać tej biédy.
Zaszli do jednej wsi, gdzie bardzo ludzie narzekali, że nie wiedzą o której godzinie rano wstać, że nie mają nikogo, ktoby ich obudził. Więc ten najmłodszy się odezwał, że on ma takie zwierzątko, co od północy do rana budzi.
— Oj! żebyście nam też to zwierzątko dali, my się już i poskładamy i zapłacimy wam dobrze — ozwali się ludzie.
Złożyli mu dużo pieniędzy i on im sprzedał parkę na »rozmnożek«. Poszli potem dalej w drogę, a ten najmłodszy śmiał się z drugich, że on już ma pieniądze, a oni jeszcze nic nie mają. Zaszli teraz do wsi, gdzie się ludzie skarżyli, że ich złodzieje bardzo kradną, że ich nikt nie ma od nich bronić.
— Ja mam takie zwierzątko — zawołał średni — które nie da złodziejom przystąpić do chaty i zaraz głośno szczeka, gdy się ktoś zbliża.
— Oj! żebyście nam to zwierzątko dali, tobyśmy wam dali pieniędzy, ilebyście tylko chcieli.
Dali mu kupę pieniędzy, a on im zostawił psa i suczkę »na rozmnożek«.
Poszli dalej. Zaszli do miasta, a że byli głodni, wstąpili do »traktyjerni«. Patrzą, a tam w tej traktyjerni chodzą «kelnerzy« z batami, z »kańcugami«, zarzuconymi na plecy. Zdziwieni pytają się, dlaczego oni chodzą z batami, a oni odpowiadają, że się muszą oganiać od myszy, że ich jest tak dużo i są tak śmiałe, że nie mogą talerza postawić na stole, bo jak tylko postawią na stole, to myszy zaraz »lecą« i zjadają.
— A mam tu ja zwierzątko, które jest bardzo łakome na myszy i umie je tępić — rzekł najstarszy z braci.
— Co chcecie za to zwierzątko, to my wam damy! — zawołali »kelnerzy«.
— Ano dajcie tyle i tyle!...
Zapłacili ile chciał i wzięli kota i kotkę.
Na drugi dzień wczas rano poszli trzej bracia w dalszą drogę, szukać tej biédy. Ciemno już było jak przyszli na kraj dużego czarnego lasu, pod którym ujrzeli niską zgarbioną chałupkę, w której się świéciło. Zaglądnęli przez okno — i spostrzegli babę niezmiernie wysoką, chudą, kościstą i wysuszoną, która krzątała się po izbie.
— Może nam nie odmówi noclegu... — pomyśleli sobie bracia i weszli do chatki. Pochwalili na wstępie Pana Boga, baba odpowiedziała »na wieki wieków« i podała im zaraz »na pierwsze wejście« trzy stołki, żeby sobie usiedli. Ale jak usiedli, tak już wstać z tych stołków nie mogli, bo ich ta baba zczarowała. A to była właśnie ta »biéda«, której szukali.

Na drugi dzień, wstała raniutko, napaliła w piecu i nastawiła ogromny kocioł. Następnie przyszła do najstarszego brata, ucięła mu głowę, a ciało pokrajała w kawałki i rzuciła do kotła. Pieniądze zaś, które miał najstarszy brat przy sobie, zabrała. A ci dwaj bracia patrzeli na to i nic powiedzieć nie śmieli. Następnego dnia zrobiła tak samo z średnim. Na trzeci dzień przychodziła kolej na najmłodszego brata. Najmłodszy wiedział, co się z nim stanie, ale nie był taki głupi, więc sobie myślał: Jakby się to można śmierci wykupić? Jakby to można tę babę oszukać?
Tak medytuje i widzi, że ta baba nie ma jednego oka, więc mu zaraz przyszła dobra myśl do głowy i odzywa się:
— A co się to wam stało, co nie macie jednego oka?
— Ano upadłam i wybiłam sobie oko — odrzecze baba.
— O! to ja wam poradzę, ja umiem oczy »naprawiać«. Puśćcie mnie tylko z tego stołka, otwórzcie drzwi na roścież i dajcie mi drut i młotek! to ja wam oko zaraz naprawię.
»Biéda« posłuchała, a on jej kazał usiąść, rozpalił drut w ogniu, przyskoczył do niej nagle i wbił jej młotkiem w zdrowe oko. Uciekł otwartemi drzwiami i schował się do chléwka, w którym »biéda« składała skóry zjedzonych przez siebie baranów. »Biéda« kradła wszędzie barany, a skóry z nich chowała w tym chlewku. »Biéda« poszła go tam szukać. Przewraca wszystkie skóry, wyrzuca — i jego też wyrzuciła, bo się owinął w skórę baranią, a nie widziała go, bo była już ślepa.
Jak go wyrzuciła z tymi skórami, tak się zerwał i uciekł. »Biéda« widziała, że go nie ma, że uciekł, więc wyszła przed chałupę, a miała złotą siekierkę w ręce i zaczęła się nią »przekazywać«, żeby go do siebie zwabić. On się prawie oglądnął i zobaczył tę złotą siekierkę. »Złakomił się« na nią i wrócił się. Lecz gdy wyciągnął po siekierkę rękę, »biéda« złapała go za palec i ucięła mu go. Włożyła go do ust i zaczęła gryźć z zadowoleniem, a on skorzystał z tego i wyrwał jej siekierkę z ręki i uciekł. Skorzystał z tego, że była »zajedzona«, porwał siekierkę i w nogi.
Jak wrócił do rodziców, opowiadał, jaka to ta »biéda« jest, że ją wtedy dopiero poznał, jak mu braci zjadła i pieniądze zabrała, ale powiada: »co mam złotą siekierkę to mam!«


II.
MĄDRA DZIEWUCHA ZOSTAŁA »PANIĄ«.

Był bardzo majętny dziedzic, kawaler. Podobała mu się »jednego chłopa dziéwka« i chciał się z nią żenić. Dziewucha była bardzo ładna i mądra, ale zawsze była chłopskiego stanu, więc żeby ludzie nie gadali, że się z dziéwką prostą ożenił, chciał pokazać przed światem, że jest mądra i warta być jego żoną, że »z mądrości się z nią ożenił«.
Ano tak posłał po jej ojca, a ten ojciec był stary, ale bardzo głupi. Jak przyszedł, tak mu ten pan mówi:

— Wiécie co! ja się z waszą córką ożenię, ale mi musi zrobić to, co jej każę. Jak mi tego nie spełni, oboje śmiercią zginiecie. Chcę: żeby przyjechała do mnie — a nie przyjechała, nago — a nie nago, żeby mi dała »prezent« — a nie dała.
Stary zafrasował się bardzo, bo mu się to wydawało niepodobnem do wykonania. Wrócił do chałupy, cisnął kapeluszem, nic nie mówił i nic jeść nie chciał.
— Tatusiu! cóz wám to? — pyta się córka.
— No i cóz poradzis? lepiéj idź i powieś sie zawcasu! bo nic nie poradzis temu, co pán dziecic kázáł.
— Já sie wiésać nie bede i poradze na to, co pán dziedzic kázáł, tylko mi powiédzcie, co?
— Wiés co! powiedziáł pán dziedzic, ze sie ozeni s tobą, ale zebyś przyjechała do niego — a nie przyjechała, nago — a nie nago, zebyś mu dała »prezent« — a nie dała. Jak tego nie zrobis, śmiercią nás ukárze.
— Oy! idźcie tatusiu! co sie ta o to trápicie, idźcie mi przyniéście cyrpák, przyprowádźcie kozę i złapcie mi skowronecka!
Stary przyniósł jej to wszystko, a ona odziała się czerpakiem na ryby (sieć) i była nago — a nie nago. Przekroczyła kozę tak, jakby trzymała w ręku lejce, i szła — więc jechała, a nie jechała. W drugiej zaś ręce trzymała skowronka.
Dziedzic czekał na nią na ganku. Gdy ją tak zobaczył, zdziwił się bardzo, zeszedł z ganku i rzekł:
— Wszystko dobrze, ale masz prezent?
— A mam! — odpowiedziała. I gdy on wyciągnął rękę po prezent, otwarła dłoń, z której wyleciał skowronek. Dała mu »prezent« — a nie dała.
Tak pokazała panu, że jest mądra dziewucha, i pan ożenił się z nią — i była panią.

Spisał podług opowiadania Karol Mátyás.



III.
O TRZECH BRACIACH BLIŹNIAKACH — I O JEDNEJ STRASZNEJ CZAROWNICY.

Był młynarz, miał żonę, ta żona nie miała dzieci i okropnie sie martwili, że majątek mają, a nie mają dzieci: kto to zabierze po ich śmierci, że obcym szkodaby tego było dać. Ano więc raz siedzieli w domu zafrasowani, wtem puka ktoś do drzwi, pytają sie »kto tam?« i usłyszeli głos babki »praszalnéj«, puścili ją do stancyi, ale nie chcieli z nią wiele gadać, bo byli bardzo strapieni. Babka sie ich pyta, czego są zafrasowani, czy im sie co stało, czy sie im źle powodzi, że są tacy zachmurzeni, że nic nie mówią. Gospodyni sie na to odzywa:
— Cóż wam powiem, kiedy mi nic na to nie poradzicie? nic mi nie pomożecie.
A babka sie odzywa:
— Któż wié, czy wam nie pomogę? może pomogę... tylko powiédzcie, co wam brakuje!
A gospodyni mówi tak:
— Już jestem nie młoda, przykrzy sie mi, dzieci nie mam, Pan Bóg mi dzieci nie dał, majątek mam: kto téż to po mojéj śmierci zabierze?
A babka sie na to odzywa:
— (Já) téż ta na to strapienie poradzę.
— E! cobyście mi poradzili? babko! wy mi na to nie możecie poradzić, chyba sam Pan Bóg.
A babka sie na to odzywa:
— Tylko mnie posłuchajcie, gospodyni, a wszystko bedzie dobrze. Złapcie rybę, ugotujcie, gospodyni niech zjé 3 kawałki, kobyle dajcie 3 kawałki, suce 3 kawałki, a 3 kawałki pod próg zakopcie! Bedziecie mieli dzieci, a jak to wszystko porośnie, to zajrzyjcie pod próg!
Ano dali téj »babce praszalnéj« jałmużnę i babka sobie poszła. A gospodyni zrobiła jak jéj babka radziła. Potem miała gospodyni z tych 3 kawałków ryby trzech synów, kobyła miała trzy źróbki, a suka miała trzech piesków. Jak to wszystko urosło, tak sie gospodyni okropnie cieszyła, że bedzie miała komu majątek zostawić. Dosyć na tem, że to wszystko sie chowało dobrze, i te źróbki sie chowały i te trzy pieski tej suki.


Dr. KAROL MÁTYÁS.

Jak ci synowie dorośli, tak nie chcieli siedzieć w domu, i napiérali sie rodzicom, że pójdą w świat szczęścia szukać, zobaczyć trochę świata, że jakby tak siedzieli w domu, toby skwaśnieli. Ano tak musieli ich rodzice puścić. Ojciec dał im wszystkim po koniu, po piesku i po butelce wina. Zajrzeli pod próg, a tam były trzy miecze. Bardzo sie ucieszyli, że bedą mieli dobrą broń, jak pojadą w drogę.
Ano więc dosyć na tem, jak im to ojciec dał, pożegnali sie z rodzicami i pojechali.
Jechali razem, aż nadjechali na krzyżową drogę. Na téj krzyżowéj drodze uradzili sie, który w którą stronę pojedzie. Ano więc jeden mówi: »ja pojadę na lewo«, drugi: »ja pojadę na prawo«, a trzeci: »ja pojadę prosto«. I mówi jeden do drugiego:
— Jak twoje wino zczerwienieje, to znaczy, że ja umarł, a jak moje, to znaczy, żeś ty umarł.
I tak sie wszyscy jednako umówili. Ten, co pojechał na lewo, jedzie, jedzie taki duży kawał, już go noc zachodziła, a tu nie było gdzie nocować. Patrzy sie: a tu jest chałupka, w któréj sie świéci. Zagląda przez okno, a tam sie krząta po izbie stara paskudna baba, z okropnym garbem i z ogromnym kołtonem na głowie »jak miarka«. Troche go to otrząsło, ale se myśli:
— Dobre i to, żeby mie ta kobiéta przenocowała, gdzież bede gdzieindziej noclegu szukał!
Ano więc dosyć na tem, uwiązał sobie konia u balasek, co były koło téj chałupki, wszedł do izby i pochwalił Pana Boga, a ta baba zamiast odpowiedzieć, schowała sie do kąta; nic mu nie odpowiedziała. Pochwalił drugi raz Pana Boga, a baba wybiegła z kąta i schowała sie za piec. Jego to jeszcze bardziéj zadziwiło, czego ona sie chowa i pyta sie jéj:
— Czego wy sie, kobiéto, chowacie? przecie ja wam nic złego nie zrobie. Dlaczego mi nie chcecie odpowiedzieć, kiedy ja Boskie słowo rzekłem?
A baba mu na to powiada, że sie go boi, bo on szable ma, żeby szable odpasał, to mu dopiero odpowié. On téż odpasał szable i postawił ją w kącie, a baba wyskoczyła prędko z za pieca: łap! te szable i ucieła mu głowę. I wrzuciła go do takiéj stancyi, gdzie już miała pełno trupów. Potem poszła, odwiązała konia i zaprowadziła go do swojéj stajenki i pieska téż wzieła.
A ten trzeci (brat), co pojechał prosto, zobaczył na swoje wino i spostrzegł, że jego wino czerwone; okropnie sie zaklął i nie wiedział, w którą stronę ma pojechać, bo nie wiedział, który z braci umarł. Ale mu przyszło na myśl, żeby jechał na lewo. Ano więc zaraz zawrócił i jechał na lewo. Tyż to samo noc go zaszła, nie mógł nigdzie znaleść noclegu, tylko jedzie tak samo prosto jak poprzedni brat. Wtem zobaczył ten sam domek téj staréj czarownicy. Zobaczył przez okno, a ona sie krzątała, sprzątała okropnie, a nie miała nic do sprzątania, bo wszędzie było próżno, nie miała żadnych rzeczy.
On se myśli:
— To tu bedzie przestrono, to mie może przenocuje.
Ano więc wstępuje do chatki, pochwalił Pana Boga, a baba znowu wio! w nogi za piec.
A on se myśli:
— Dla czegoż ta baba się chowa przedemną?
I powiada jéj:
— Przecież sie mnie nie bójcie! bo nie jestem zły człowiek.
A ona mu powiada, że sie go dlatego boi, że szable ma, żeby ją odpasał, to sie go nie bedzie bać. On téż wziął i odpasał — odpasał te szable, a ona wyskoczyła z za pieca i znowu mu ucieła głowę. I rzuciła go do téj stancyi, tam, gdzie i tamtego pierwszego brata, a konia jego zaprowadziła do swojéj stajenki.
Ano więc tamten trzeci brat zagląda na swoje wino, okropnie mu zczerwieniało, więc sobie myśli:
— Któren z braci umarł?
Nie wiedział, gdzie jechać.
Pojechał tam, gdzie ten pojechał, co pojechał prosto, ale go nie znalazł, więc nawrócił w drogę na lewo. Ano i jedzie. Wtem spotyka »babkę praszalną«, która sie go okropnie prosi, żeby jéj dał jałmużnę. Ale on jéj nic nie chciał dać, powiada, że jéj nic dać nie może, boby mu brakło na noclég.


Baśń: »O trzech braciach bliźniakach i o jednej strasznej czarownicy«.
»...W tem spotyka babkę praszalną«.

A ta babka mówi tak:
— He! ta prędko pán chałupy nie znájdzie. Jest tu wprawdzie niedaleko chałupka, ale tam miészká baba czarownica, taka zbójowa, co ludzi zabija; jak sie jéj kto nawinie, to go zabije. Já panu dám rade, jak pán tam wejdzie, to niech jéj pán zaraz głowę utnie. A jest tam taka maść nade drzwiami, to niech pán weźnie te maść, niech pán idzie do kumory, ona tam ma taką stancyą, co tam jest pełno trupów i tam pán zobaczy swoich braci, co ich ta czarownica zabiła, niech im pán pomaże szyje tą maścią, to oni zaráz wstaną. Oni nie są — mówi — zabici, tylko tak są zczarowani, że są bez życia, panu sie bedzie zdawało, że oni głów nie mają, a oni mają głowy.
On jéj podziękował za poradę, dał jéj jałmużnę, siadł na konia i pojechał. Dojechał do téj chałupy, gdzie ta czarownica była i odrazu zapukał. Ona sie krząta, graciki jakieś śturcha, popycha — on wszedł, znowu uciekła za piec. Ale on krzyknął:
— Poczekaj ty szelmo jedna! to sie ty bedziesz przedemną chować!
Wziął szablę i uciął jéj łeb. Potem wziął te maść, poszedł do kumory, tam zastał swoich braci, pomazał im szyje i oni wstali. Zabrali swoje konie i psy, co im ta baba pozabiérała, wsiedli i wyjechali ztamtąd.
Jak pojechali — jadą, napotkali znowu krzyżową drogę, ale już nie pojechali jak przedtem, tylko pojechali prosto. Ale sie rozdzielili i każdy tam został, gdzie miał zamiar zostać. Więc jeden z nich ożenił sie, wziął sobie bardzo ładną żone, która go bardzo kochała.
Ano tak jednego razu poszedł na polowanie do lasu. Chodził po tym lesie, chodził, tak napotkał łanię, bardzo ładną łanię. Ta łania sie blisko pasie, nie ucieka, więc sobie myśli, żeby te łanie złapać dla swojej żony. Ale co ją chce złapać, to ta łania mu uchodzi, uchodzi, a on jéj nie mógł złapać i nie mógł nastarczyć iść za nią. I ta łania wprowadziła go w taki gąszcz, a w tym gąszczu był domek, a jemu sie wydawało, że to piekny pałac, a to było tak zczarowane, żeby go zwabić. Więc on wszedł za tą łanią do tego domku, bo se myślał:
— Pewnie tu bedzie mieszkać jaki leśniczy, to mi sprzeda te łanie.
A tam w tym domku była ta sama czarownica z tym ogromnym kołtonem na głowie jak miarka. Jak wszedł do izby, tak ta czarownica zaraz zatrzasła drzwi i zabiła go. A tymczasem żona czeka na niego, on nie przychodzi, zaczeła się okropnie trapić i lamentować. Tak poszła za nim do lasu, bo se myślała, że może chociaż trupa znajdzie w lesie. Idzie i spotyka drugiego brata, co szedł szukać tego zabitego. Pobiegła do niego i rzuciła mu sie na szyje:
— A mój mężu! czemu ty do domu nie przychodzisz? takem sie o ciebie strapiła, że cie nie widać.
Ona go wzieła za swojego męża, bo był zupełnie podobniuteńki do niego. On sie na nią wypatrzył, wypiéra sie, że on nie jest jéj mężem, ale ona nie i nie, i krzyczała na niego, gniéwała sie, dlaczego on sie jéj zapiéra. Więc on sie jéj już nie mógł oprzeć i poszedł z nią do domu. Podobała mu się zresztą i został. Pomyślał se, że dobrze sie tak stało.
Ten trzeci brat dowiedział sie ze swojego wina, że któryś z braci umarł, więc pojechał znów szukać. Ano więc znów idzie przez ten las i ta łania wybiegła naprzeciw niego; ale jemu sie to niezwykłe wydawało, coś go uderzyło i strzelił do niéj. A z téj łani w téj chwili stało się małe źrebię, dlatego, że ta czarownica zamieniała, żeby ludzi zwabić, źrebiątko w łanię. Dosyć na tem, jak strzelił, więc go to zdziwiło, że z łani potrafiło sie zrobić źrebiątko. Więc idzie sobie daléj, patrzy sie i zobaczył ten domek. Patrzy sie przez okno i zobaczył tę starą czarownicę, którą zabił przed kilku laty.
— Aha ptaszku! mam cie!
Wszedł do chałupy, zaraz wymierzył do téj czarownicy i strzelił. Ale jéj nic nie zrobił, nic sie jéj nie stało. Strzelił drugi raz, ale i tą razą jéj nic nie zrobił. Trzecią razą powiedział:
— W imię Jezusa Chrystusa! padniesz, czy nie?
I strzelił do niéj i odrazu ją zabił. Jak ją zabił, wziął maść, poszedł do téj kumory i zastał nieboszczyka brata zabitego, pomazał mu szyję i ten wstał. Jak wstał, tak wziął tego brata i zaprowadził do swojéj żony, bo sie chciał poszczycić przed swoim bratem, że ma żone ładną i dobrą.
Przychodzi do domu, a żona siedziała i rozmawiała z tym bratem pierwszym. Chce sie witać jako mąż z nią, a ona go odpycha, że on nie jest jéj mąż, że ten jest jéj mężem, którego ona w lesie znalazła. Tak nie mogli sie pogodzić w żaden sposób. Więc on sie zgniewał na nią, że ona się go wypiéra i powiedział, że nie jest jéj mężem — teraz on sie jéj zaczął wypiérać. Wszyscy sie teraz zaczęli jéj wypiérać, że żaden nie jest jéj mąż, ten pierwszy z miłości dla brata téż sie jéj wypiérał.
Więc ona sie okropnie zmartwiła, nie wiedziała teraz, co ma robić — i pomyślała sobie:
— Ten bedzie moim mężem, któren sie przyzna do mnie.
Wzieła pęchérz — kazała słudze zabić kaczkę i napełniła ten pęchérz krwią i włożyła sobie pod gorset. Przychodzi do pokoju i mówi:
— Któren sie do mnie nie przyzna, że jest moim mężem, to sie zabiję.
Wzieła nóż i przebiła sie. Krew sie zaczeła okropnie lać, ten mąż sie przeląkł, że ona sie naprawdę zabiła, zaczął mdleć i téż sie chciał zabić. Ona widząc, że to jéj mąż jest, rzuciła sie mu na szyje, zaczeła go przepraszać i prosić, żeby nie robił głupstwa, że ona przecie żartowała. Wtenczas dopiero powrócili wszyscy, ten ze żoną i ci dwaj bracia do domu i zastali matkę już konającą prawie, która im zaledwie mogła pobłogosławić.

Dr. Karol Mátyás.


IV.
O SYNIE UBOGIEGO RYBAKA, KTÓRY TRZYSTA ZMÓGŁ DYABŁÓW, WYBAWIŁ ZAKLĘTĄ »CZARNOKSIĘŻNICĘ« I Z NIĄ SIĘ OŻENIŁ.

Był jeden rybak bardzo biédny, któren miał siedmioro dzieci. I co dzień chodził na łowienie ryb, nigdy więcéj nie złapał, tylko zawsze dziewięć, że prawie było dla wszystkich po jednéj, nic z tego sprzedać nie mógł. I okropnie sie zaczął niecierpliwić na swoją nędze. I tak raz mówi, jak szedł spać:
— O Boże! Boże! albo mi zabierz jedno dziecko, żebym ja mógł chociaż jedne rybke sprzedać!
I wysłuchał go Pan Bóg, umarło mu jedno dziecko. Poszedł na ryby — złapał jedne rybke mniéj. Okropnie sie zafrasował i znów se tak samo mówi, jak piérwéj, żeby mu Pan Bóg jedno dziecko zabrał. Zabrał mu Pan Bóg drugie dziecko. Znów złapał jedne rybke mniéj.
Tak jednego razu poszedł w nocy na ryby i łowi. Włożył jedną razą siéć do wody — nic nie wyciągnął; drugą razą nic nie wyciągnął i myśli se:
— Chyba nie trzeba jutro nic jeść!
Założył siéć trzeci raz, ciągnie: okropnie ciężko!... Okropnie ciężkie! nie może wyciągnąć i tak se mówi:
— Chociaż raz! Jak se sprzedam te rybke, to sie pociesze.
Wyciąga: a tu okropna ryba z człowieczą głową, z pieknemi blond długiemi włosami! On sie okropnie przeląkł, a ta ryba tak mówi do niego:
— Przyśléj jutro twojego starszego syna do mnie, któren mi będzie pomocą! Tymczasem ci daje sześćdziesiąt dukatów, żebyś już więcéj na ryby nie chodził.
On sie bardzo ucieszył, przyszedł do domu i opowiedział żonie. Zaraz na drugi dzień wysłał swojego najstarszego syna nad rzéke. Ukazała sie mu ta sama ryba, która z ojcem jego rozmawiała, i tak mu mówi:

— Za miastem jest okropna skała, na téj skale jest mój zamek. Idź do tego zamku! daje ci taką rade, że jak bedziesz siedział przez całe trzy noce tam, żeby sie wszystko na ciebie waliło, to ty sie nic nie odzywaj!
A on powiedział, że dobrze. Poszedł zaraz do spowiedzi, wyspowiadał sie, wziął se kropidło, święconą wode, święconą kryde... i poszedł do tego zamku. Jak przyszedł przed zamek, była okropna żelazna brama, puka do téj bramy: otwarła sie mu sama. Wszedł do tego zamku, wyszedł na pierwsze piętro: tam w pieknie umeblowanym pokoju jadalnym było naryktowane śniadanie dla niego, ale takie przepyszne, — że nie wiedział sam, jak ma to jeść. Nie wiedział, jak se ma usiąść na krześle... Więc pojadł sobie, poszedł do salonu i schował sie pod kanape. Siedzi pod tą kanapą, odmawia różaniec, koronki, śpiéwa psalmy, tak, że już nadeszła noc. I spać sie mu okropnie zachciało. Usnął okropnie twardo. Śpi — a tu wtem słyszy przez sen, w nocy — koło północy — okropny taniec koło siebie. Przebudził sie i okrydował sie krydą. I słucha, co daléj bedzie. Patrzy sie: a tu okropna czerniawa samych djabłów, którzy sie kładli na podłoge — zaglądali pod kanape i wołali na niego:
— Kubuś! pódź z nami tańcować!
A on sie nic nie odzywa. A drugi djabeł tak mówi:
— E! dej mu spokój! bo śpi.
— Juści! on ci ta śpi! na taką muzykę, na takie hulanie, onby ci ta spał!
Przychodzi trzeci:
— No jakże? Kuba! pódziesz hulać? czy nie? bo jak cie strzele we dzwon, to ci serce wyskoczy!
A on sie nic nie odzywa. Przychodzi czwarty kulawy i woła go:
— Kubuś! ja wiem, że ty s kiem innem nie pódziesz, tylko ze mną. Tyś kulawy (a on kulawy nie był) i ja kulawy, bedziemy pomalutku hulać.
A on sie nic nie odzywał, bo jakby sie był odezwał, toby był musiał iść i hulać. A wtenczas byłaby nie jego głowa na karku.
Jak sie téż djabli zgniéwali na niego, tak wszystko, co było w pokoju, zwalili na niego, na te kanape. Okropnie zaczeli tańcować, tak, że sie zdawało, że cały zamek runie. A było ich sto, tych djabłów. A Kubuś pod kanapą nic se z tego nie robił. Tak sie wyhulali do 12-téj. O 12-téj wszystko ucichło, a on o wpół do drugiéj wyszedł z pod kanapy, bo sie wcześniéj bał. Poszedł do szafki, napił sie wina, bo mu jeden lokaj powiedział rano, jak przyszedł do tego zamku, że ma wino w szafce. A ten lokaj to był téż djabeł, bo w tym zamku mieszkały same djabły, ale we dnie nie miały do niego prawa.
Więc on poszedł, napił sie wina, przeciągnął sie, posiedział sobie — nareszcie słyszy lekkie stąpanie w drugim pokoju i szum jedwabnéj sukni. Wtem wchodzi piekna pani, która miała czarną jedwabną suknie, a tunike miała białą. I tak mówi do niego:
— Dobrześ, mój synu, sie sprawił! ale sie strzeż! bo na drugą noc bedzie ich dwieście.
A on mówi tak, że sie i tego nie boi. Pożegnała go i znikła. On sie położył na łóżku, które mu pani kazała usłać, i spał do dziesiątéj rano. A ojciec przyszedł po niego, okropnie zafrasowany, że pewno już syna nie zastanie żywego. Przyszedł, bardzo sie ucieszył, bo zastał Kubusia przy przepysznem śniadaniu, przy którem sie i on troszke pożywił. Potem ojciec go pożegnał, a on poszedł sobie do ogrodu na spacer, gdzie były piekne jabłka i przecudowne kwiaty. Byłby sobie rad urwał, ale sie bał, żeby to nie był djabeł. Przepędził cały dzień i wesoło i smutno — smutno dlatego, że mu sie przykrzyło, a wesoło dlatego, że mu pani piekny pałac obiecała i samą siebie, jak ją wybawi.
Na drugą noc wlazł za szafe. Okrydował sie, odmówił swoje różańce, koronki, odśpiéwał psalmy i znużony usnął. Wtem słyszy, jak sie wszystkie drzwi odwiérają, jakieś głosy chrapliwe słychać i woń smoły rozeszła sie po pokoju. Przebudził sie i czeka, co to daléj bedzie. Nareszcie przyszli wszyscy djabli do tego pokoju, gdzie on był, i tak se mówią:

— Fe! fe! cłecá dusa śmierdzi!
A kulawy djabeł sie tak odzywa:
— Cicho bądź! nie wymyślaj! boby sie Kuba zgniéwał, nie poszedłby z nami hulać.
— Szukajmy go, gdzie on jest! — powiada jeden z nich.
Zaglądają pod kanape:
— Dzisz! schował sie gdzieś, niema go.
— Ale on tu musi być! bo tak wiater od niego zalatuje.
Szukają go wszędzie, znaleźli go za szafą.
— Kubuś! chodźże tańcować! Jakiś ty głupi! tak muzyka gra, a ty siedzisz jak sowa.
A on sie nic nie odzywa.
— Kubuś! chodźże tańcować! Cóż cie to noga boli? czyś chory? chodź! chodź! będziemy pomalutku tańcować.
Naschodziło sie ich pełno koło niego, tak, że aż mu sie duszno zrobiło, tak czuć od nich było smołe okropnie. Ten jak nie zmacza kropidło w święconéj wodzie, jak ich nie kropnie, tak sie wszyscy porozlatywali. Nareszcie poschodzili sie nazad, ale okropnie źli, wymyślali na niego, co tylko wiedzieli, wszystkie grzéchy mu wywołali. Zygali do niego pogrzébaczem rozpalonym, widłami, a on nic, tylko ich ciągle kropił. Nareszcie jeden djabeł mówi tak:
— Poczekajcie! jak ja mu zagram, to on musi wylecieć ztamtąd.
Jak zaczął grać bardzo pieknie i skoczno, tak, że temu za szafą zachciało sie okropnie tańcować, ale nie wyszedł z za szafy, tylko sam tańcował za szafą, a oni sie wszyscy z niego śmiali.
— Ha, ha, ha! jaki mądry! sam sie z tańcem męczy, nie lepiéjby mu to było z nami potańcować!
Ale on sie nic całkiem do nich nie odzywał. Doskakiwali do niego ciągle, ciskali na niego smołą gorącą. Jak on ich kropił, to oni tak mówili:
— Nasza smoła tak okropnie pali, a jemu nic nie zrobi; co on ma takiego, co nas tak parzy okropnie.
A jeden sie odzywa:
— Wiész! bo on taki święty; on se świętości nabrał, ale on sie nam i tak dostanie, my go ta z za téj szafy wyciągniemy, ino nas tu jutro więcéj przyjdzie.
Nie dokończyli mu już wymyślać i obiecywać, bo sie już skończyła ich godzina. Ano zabrali sie i poszli wszyscy — cichutko sie zrobiło. Tak on znużony okropnie usnął za tą szafą. I nic nie wiedział, ani nie słyszał, jak ta pani przyszła. Przyszła do niego za szafę i zbudziła go i mówi mu tak:
— Czemu ty tam śpisz za tą szafą? przecież ja ci kazałam usłać łóżko wygodne! czegóż ty tu za szafą śpisz?
A on mówi tak:
— E! bo mi sie tak spać chciało, nawet mi sie nie chciało na łóżko iść.
A ona mówi tak:
— Widzisz! żebyś tak jutro wytrwał, jak dzisiaj, to jużbyś pojutrze miał żone ze mnie. Jużbyś nie potrzebował nie spać i męczyć sie.
Już ona była szczęśliwsza i nie uciekała tak prędko, jak wczoraj. Przepędziła z nim blisko dwie godziny na rozmowie, a potem pożegnała sie i znikła.
On położył sie jeszcze na chwilke i przespał sie, ale już nie długo, bo było blisko rano. Ojciec znów zciekawiony przyszedł go odwidzić, a nie tak jeszcze odwidzić, jak zjeść takie pyszne śniadanie, jak wczoraj. Zjedli śniadanie i pożegnał sie z ojcem, potem sie przeszedł pare razy po ogrodzie, potem zjadł obiad, przespał sie i znów sobie obrał inny kącik. Tak w nocy słucha: a tu okropnie sie coś na niego wali! sypie sie rumowiska, cegły, kamieni okropna masa, tak, że sie mu zdawało, że nie potrafi z pod tego wyléźć. Nareszcie patrzy sie: a tu sie zapalają wszystkie świéczniki, jakie tylko były, lampy — schodzi sie okropna masa panów, tak, że wszystkie pokoje na pierwszem piętrze były zajęte. Jedli okropnie coś — długo i dużo. Potem tańczyli, potem sie okropnie zaczęli kłócić i bić, ale z téj kłótni nic nie mógł zrozumieć, tylko tyle, że im sie rozchodziło o jakąś kobiétę. Jeden na drugiego spędzał:
— Tyś winien!
— A nie! tyś winien!
Trzeci znowu:
— Nieprawda! ten winien!
I taka sprzeczka okropna była i w kupke sie zbili wszyscy razem. A on jeszcze za dnia naprawił sobie na długim drążku kryde święconą; jak ich widział w kupce, tak sie wychylił z kąta i prędko ich okrydował, że oni nie mogli sie już rozejść, tylko kulawy djabeł nie był w téj kupce. Tak on wyszedł z kąta, wziął święconą wode i zaczął okropnie te kupke djabłów kropić, tak, że oni sie okropnie go prosili, żeby on ich nie parzył, bo to strasznie boli. A ten djabeł kulawy schował sie, bo sie bał, żeby on go nie pokropił. A on sie pyta tych djabłów:
— A gdzie kulawy?
Żaden nie chciał mu powiedzieć, żeby koślawca nie wydać. A on im powiada, że jak mu nie powiedzą, to ich bedzie lał, nie kropił. Ano więc oni mu powiedzieli, w którym on kącie siedzi. On poszedł po niego, a kulawy sie już zawczasu prosił, żeby on go téż nie kropił. A on mu tak mówi:
— Teraz chodź i wszędzie mie oprowadź!
Djabeł wziął klucze i zaprowadził go do oficyn, gdzie był budynek wielki, śpiklérz. Więc ten djabeł mówi tak do niego:
— Otwórz ty!
A on mówi:
— Otwórz ty!
Djabeł nie chciał otworzyć; ten jak go nie zacznie kropić — musiał otworzyć! Ano więc weszli do pierwszego pokoju — tam było samo złoto. Djabeł mówi mu tak:
— To bedzie dla ciebie.
Zachodzą do drugiego pokoju — tam było samo srébro.
— To bedzie na kościół.
Zachodzą do trzeciego pokoju — tam była sama miédź.
— To bedzie na ubogich.
Zachodzą do czwartego pokoju — tam były same drogie kamienie.
— To bedzie dla ciebie!
Zachodzą do piątego pokoju — tam były same piekne suknie, takie, jakie sie mogły znaléźć w królewskim domu.
— To bedzie dla twojéj żony.
W szóstym pokoju znów były same półmisy, puhary, naczynie, wszystko srebrne, złote i drogiemi kamieniami wysadzane.
— To téż bedzie dla ciebie!
Reszte już mu djabeł nie mógł pokazać, bo nawet i zamknąć nie miał czasu; ledwie wyszedł za drzwi śpiklerza, zaraz sie rozlał w maź, bo już wyszła jego godzina. »Kubuś« wraca na góre i zastaje w salonie okropną kupe mazi i dom zastaje napełniony służbą ludzi, właściwych ludzi, co byli pozaklinani, a on ich wybawił. I zastaje swoją przyszłą żone, (jak mu obiecała), swobodną, szczęśliwą, tak, że słów nie mogła znaléźć dla niego na podziękowanie mu za wytrwałość. Kazała zaraz rodziców przywołać, ażeby im dać lepszy przytułek, niżeli dotąd mieli i oświadczyła ojcu, że bierze jego syna za męża.
Więc ożenił sie z nią, byli bardzo szczęśliwi — ale krótko.
Pewnego razu on rano zachodzi do pokoju swojéj żony i nie zastaje jej całkiem, tylko karteczke na tualecie, na której było napisane:
»Nie martw sie, mój mężu! Ukradł mnie czarnoksiężnik ze szklannej góry. Kochająca cie żona«.
Więc on zaraz pożegnał swoich rodziców i powiedział, że dotąd bedzie szukał swojéj żony, dopóki jéj nie znajdzie. I poszedł.
I tak uszedł okropnie daleko, przeszło sto mil. Nareszcie napotkał chatke w lesie, zaglądnął oknem: tam siedział staruszek siwy przy stole, bardzo stary, który miał sto dziesięć lat, i jadł ze swoją żoną wieczerzę. Zapukał do téj chatki — otwarli mu drzwi i bardzo po ojcowsku go starzec powitał. I mówi:
— Oj! téż to tyle czasy od samych młodych lat tu mieszkam i nikt do mnie nie przyszedł! Zkądżeś sie téż ty, mój synu, tutaj zabłąkał?
A to był król wszystkich zwierząt.
A on mu dopiéro opowiada, że idzie szukać swojéj żony, którą mu ukradł czarnoksiężnik ze szklannéj góry.
— Czybyście téż, staruszku, nie wiedzieli, gdzie tu jest szklanna góra?
— Oj nie! mój synu! nie. Jak téż żyje sto lat, jeszczem téż o szklannéj górze nie słyszał; ale téż ta może moje zwiérzęta bedą wiedziały. To téż jak Pan Bóg da doczekać, jutro to je wszystkie zwołam i spytam sie. A tymczasem, Margoś! — mówi do swojéj żony — uściel ta wygodne łóżko dla gościa, bo jest bardzo zmęczony.
I tak staruszek dał wieczerzę wędrowcowi, któren z wielkim apetytem zjadł, bo był głodny. Potem powiedział »dobranoc« starcom i położył sie spać, tak smacznie i spokojnie zasnął, że zapomniał o swojej ulubionéj żonie, która go okropnie strapiła. Na drugi dzień przebudził sie, dostał śniadanie takie dobre, jakiego sie nie spodziéwał w chatce ubogiego starca. Potem staruszek wyszedł przed dom, zagwizdał na dwóch palcach: wszystkie zwiérzęta sie zleciały, jakie tylko były na świecie. A on sie ich pyta:
— Nie wiécie ta przypadkiem, gdzie jest szklanna góra?
Każde ruszyło ramionami: nie!... nie!... nie!... i poszło w swoją strone. A on mówi tak:
— Ano to ja już panu nie moge nic doradzić, tylko dam panu list do mojego brata starszego, który jest odemnie o sto mil. On ma władze nad ptakami, to najprędzéj bedą u niego wiedziały orły.
Ano i tak pożegnali sie i on sobie poszedł. Nareszcie uszedł bardzo daleko, okropnie już daleko uszedł, idzie przez las i widzi, jak sie biją o jelenia: wilk, niedźwiedź i lew. Tak on przychodzi do nich i pyta sie ich tak:
— O cóż wam to chodzi?
A lew sie odzywa:
— O to nam chodzi, że nas nie może kto podzielić, żebyśmy mieli jednako.
On wyjął szable, przeciął jelenia na trzy kawałki i powiedział:
— Macie, dzieci! nie bijcie sie!
Więc oni pobrali każdy swój kawałek i zjedli. Jak zjedli, mówią mu tak:
— Cóż my ci damy za to, żeś nas pogodził?
A on mówi:
— Cóżbyście mi dawali?
Wilk mówi tak:
— Já ci dám buty!
Niedźwiédź:
— Já ci dám kapeluch!
Lew:
— Já ci dám płaszcz!
Buty jak włożysz, to jak stąpisz krok, to zrobisz sto mil odrazu. Jak włożysz kapeluch, to żebyś nie wiem gdzie zaszedł, to cie nikt nie bedzie widział. A płaszcz, jak sie odziejesz nim, to najgorszy człowiek choćby cie spotkał, to sie otrząśnie, bo bedzie myślał, że to jest śmierć.
Ano i tak idzie. Zrobił krok — i już był u tego drugiego brata o sto mil, któren miał władze nad ptakami. Zagląda przez okienko: tam siedział staruszek okropnie stary, któren już nie widział na oczy od starości. Puka — otwarła mu staruszka téż taka: okropnie była stara i trzęsła sie od starości. Przywitali go bardzo serdecznie, bo téż byli spragnieni gościa jakiego, by ich odwiédził, bo téż nikt do nich nie chodził. Ano więc pytają sie go, zkąd on sie zabłąkał tak daleko, gdzie nie jest w stanie żaden człowiek iść, ani jechać. Dali mu wieczerzą, a on im przy wieczerzy opowiedział swoją przygode. Więc ten staruszek mówi tak:
— Jeszczem téż, jak żyje, nie słyszał o szklannéj górze, ale ta może moje orły bedą wiedziały.
Na drugi dzień rano dostał śniadanie; po śniadaniu staruszek wyszedł, zagwizdał na ptaków — wszystkie ptaki sie zleciały, tylko orłów nie było.
— Nie wiécie ta, moje ptaszki, gdzie ta jest szklanna góra?
Wszystko odpowiedziało, że nie. Zagwizdał na orłów. Przyleciały okropne orły — on sie ich pyta, czy nie wiedzą, gdzie szklanna góra? A oni mówią:
— O wiemy! bo téż tam cały dzień siedzimy, bo bedzie wieczór wesele, to sie ta może da co skłapnąć (zjeść)!
— Ano jeżeli wiécie, to zaprowadźcie tego pana na szklanną góre.
— A dobrze!
Ano więc siadł na jednego orła, któren go w minucie zaniósł na szklanną góre. A ta góra była cała szklanna, a na samym wiérzchu był zamek. Ano więc zaniósł go ten orzeł na szklanną góre i tam go puścił. On kładzie kapeluch i chce odchodzić, a orzeł okropnie zaczął na niego krzyczeć, żeby mu dał pół woła za to, co go niósł na szklanną góre, »bo jeżeli mi nie dasz, to cie zruce i zabijesz sie!« A on mu mówi tak:
— Przecież wiész, że przy sobie nie mam woła; jak zaczekasz, to ja ci oknem wyrzuce całą cielęcą pieczeń!
A on myślał na tego czarnoksiężnika, że go złapi i oknem wyrzuci. Ano więc ten orzeł już mu nic nie mówił. On wchodzi do tego zamku niewidziany całkiem, bo w kapeluchu był, wszedł do salonu, gdzie sie już goście bawili weselni. Więc on przystąpił do swojéj żony i mówi:
— Cóżeś mi téż ty najlepszego zrobiła?
A ona mu mówi tak:
— Dobrze, żeś przyszedł, bo mie téż wyzwolisz z niewoli okropnego człowieka.
Więc zamkneła go do swojego pokoju, a sama przyszła do salonu i okropnie zaczeła krzyczeć i płakać. Wszyscy sie jéj pytają, o co sie jéj rozchodzi. A ona mówi tak, że jéj kluczyk zginął od toaletki. Wszyscy ją łagodzą, pocieszają, że jeszcze można nowy kupić. A ona mówi tak, że już nie bedzie taki drugi, jak piérwszy. Wszyscy jéj przyznali, że wszystko co piérwsze, to jest lepsze. Więc ona mówi tak:
— Ano widzicie! ja mam męża piérwszego, któren jest taki dobry, że drugi taki być nie może. Puścież mie teraz z téj niewoli! bym sobie poszła do piérwszego męża.
I zabrała sie i wyszła do swego pokoju, gdzie zostawiła swego męża. Ten ją ukrył pod płaszcz i uciekł z nią niewidziany całkiem od nikogo, bo miał ten kapeluch na głowie. I tak przyniósł ją do swego pałacu, gdzie już do śmierci żyli szczęśliwie.

Dr. Karol Mátyás.


V.
O JEDNYM DZIELNYM CHŁOPIE, CO ZOSTAŁ KRÓLEM I Z MORZA SOBIE ŻONĘ PRZYWIÓZŁ.

Był jeden król, któren nie miał dzieci, a już był stary. Zakłopotał sie bardzo, że nie ma zastępcy tronu i myślał sobie: kogoby tu obrać? że z takich wyższych panów, to oni są niedobrzy dla narodu, nie są uczciwi, nie są mężni, że najlepszy bedzie wieśniak. Porozpisywał wszędzie po wszystkich wsiach, że który z gospodarzy ma syna zgrabnego, mądrego, żeby przysłał do niego.
Ano więc jeden gospodarz w jednéj wsi miał dwunastu synów, którzy byli bardzo zgrabni, przystojni i dzielni. Więc posłał ich tam wszystkich.

Więc ten król rozkazał okropną wykopać fosę, jaka tylko może być najszersza, najgłębsza i napełniona wodą. I powiedział, że któren przeskoczy te fose tam i napowrót trzy razy, to zostanie zastępcą tronu. Ano więc próbował najstarszego z tych dwunastu synów: ale nie mógł przeskoczyć i wpadł do fosy. Próbował drugiego; ten drugi téż nie przeskoczył, tylko wpadł do téj fosy. Próbował trzeciego i ten trzeci téż wpadł. I tak za nim wszyscy powpadali, że przyszła koléj na najmłodszego. Ten sobie wybrał najwyższego konia, najładniejszego i siwego, któren miał czarne nogi. Jak sobie siadł, tak odjechał okropny kawał od téj fosy i napowrót z całym rozpędem przeskoczył te fose. Ujechał znów kawałek i znów z całym rozpędem przeskoczył te fose. Tak i trzeci raz zrobił. Król sie bardzo zdziwił, że majmłodszy mając lat dopiero czternaście potrafił być takim dzielnym. Zaraz go zatrzymał u siebie i powiada mu tak:
— Zrobiłbym cie królem, boś wszystko dobrze zrobił, ale że masz chłopską ordynarną gębe!
A on tak mówi:
— Ano, jaką mi Pan Bóg dał, taką mam i z taką umrę.
I tak z tem siadł na swojego siwoszka i pojechał pobawić sie z nim na błonie. Wtém widzi, jak koło niego leci śliczne pióro i myśli sobie tak:
— Żebym ja to mógł złapać to pióro!
Podciął konia i chwycił to pióro. Z okropną uciechą przyjechał do króla i pokazuje, co to za piekne pióro.
A król mówi tak:
— Mój drogi! ty wiész przecież, że nie na tem koniec, byś za same tylko wycieczki został zastępcą tronu. Potrafiłeś złapać pioro, to potraf złapać i ptaka, z którego jest to pióro!
A on mówi tak:
— I to potrafie!
Ale nic nie mówił, okropnie mu to przykro było, że powiedział, że potrafi zrobić, a nie potrafi. Poszedł do swojego siwoszka i tak sie użala przed nim:
— Widzisz! jakie mie to zmartwienie spotyka. Kazał mi król złapać tego ptaka, cośmy jego pióro złapali.
A koń mu tak odpowiada:
— Nie bój sie nic! tylko weź rozpruj mi brzuch, wyjmij ze mnie wnętrzności, weź te wnętrzności do worka i siądź na mnie i jedźmy na błonie!
Jak przyjechali na błonie, tak mu koń powiada:
— Weźże zbierz ten worek na nić![2] i ta nić żeby była długa, i weź cztéry kołki, wbij do ziemi i nawdziéj ten worek na te cztéry kołki! a te wnętrzności, żeby było widać z tego worka. A sam wléź do mnie i te nić od tego worka trzymaj w ręce, a ja udam, żem zdechł. I jak ten ptak przyleci i bedzie dziubał te wnętrzności i wlezie do tego worka cały, to ty pociąg za te nić i złapiesz go. Dopiéro potem weźmiesz worek, wsiędziesz na mnie i przyjedziesz do domu. I pokażesz królowi, żeś potrafił to zrobić, coś obiecał.
Jak mu koń doradził, tak on zrobił. Chwycił w taki sposób ptaka, a ten ptak był taki piekny, w różne kolory mieniący — był taki wielki, jak gęś, i okropnie drapieżny. Nie byłby w stanie go złapać w ręce. Przywiózł go do króla i król sie okropnie ucieszył, że ma takiego dzielnego zastępcę. Porozpisywał wszędzie karty, żeby przyjeżdżali oglądać dziwnego ptaka. A jemu tak powiedział:
— Żebyś ty co zrobił, żebyś nie miał takiéj ordynarnéj gęby!
— Ano to i to potrafie zrobić, że nie bede miał ordynarną gębe.
Poszedł do stajni i poradził sie swojego siwoszka. A ten koń powiada mu tak:
Neści kluczyk! zajrzyj do mojego ucha! tam jest złota szafeczka, tam znajdziesz w téj szafeczce flaszeczke z białym płynem. Każ sobie nagotować mléka pełną wanne i wpuść pare tylko kropelek do tego mléka! Potem sie ukąp! taki bedziesz piekny, że sie bedą tak zjeżdżać i oglądać cie, jak tego ptaka.
On tak zrobił, ale pokryjomu, że nikt nie wiedział. Sam sobie nagotował mléka i wpuścił pare kropelek tego płynu, ukąpał sie — taki był piekny, że sam siebie nie mógł napodziwiać. Przyszedł do króla i mówi tak:
— No, już teraz nie mam ordynarnéj gęby!
A król mu odpowiada:
— A to nad zbyt jesteś znów za piekny! Chciałem cie oddać do szkoły, jakże cie oddam? kiedybyś sie ty nie uczył, boby ci kobiéty przeszkadzały.
Więc przyjął do niego do domu guwernera, kazał go kształcić; i jak sie wykształcił, mówi mu tak:
— Poszukajże sobie teraz stósownéj do siebie żony:
A on mówi:
— Ano dobrze!
Poszedł do stajni do swojego siwoszka i mówi mu tak:
— Doradźże mi co! bo mi król kazał stósownéj sobie żony szukać.
A koń mu odpowiada:
— Wiész! ja mam bardzo piekne córki, ale one są w morzu, więc ja ci doradze: każ przyozdobić jak najpiekniéj okręt, wyściel pieknymi dywanami, przygotuj jak najpiekniejsze suknie, lustra, perfumy, kwiaty, tak, żeby one nie wiedziały, co sobie z tego wybrać! I przygotuj łódke pospieszną! że jak złapisz którą z nich, żebyś mógł prędko ucieknąć, bo okręt zaraz zatonie. Ale żebyś sie nie oglądał!!
Więc on tak zrobił. (A ten koń to była zaklęta czarnoksiężnica, która se wybrała właśnie jego na wybawienie swojéj córki, którą kochała nad życie). Co tylko mógł, tak nasprowadzał na okręt, najpiekniejszych rzeczy, jakie sie tylko mogą znajdywać na świecie. Ukrył sie potem za jedną z szaf i czekał. Widział, jak te córki wyszły z wody i weszły na okręt. Weszły do jednego z pokoi i tak se mówiły:
— Widzisz ty! widzisz ty! co tu za piękności są. Widać bedzie jakiś bal. Ubierzmy sie w te suknie! uciekniemy, a te panie, co mają iść na bal, nie bedą sie miały w co ubrać, a my sie bedziemy z nich śmiać.
I tak se uradzały i ubiérały sie bardzo prędko. Wtem jedna nie mogła sie w żaden sposób ubrać, bo jéj bucik nie chciał na noge wejść, bo był za ciasny, a innych nie chciała brać, bo sie jej te bardzo podobały. A wtem on wyskoczył z za szafy, chwycił ją przez pół i wyniósł prędko z okrętu na łódke. Uwiązał ją za noge, boby mu była wyskoczyła do wody, i przywiózł ją do domu. Król nie mógł sie nadziwić jego mądrości, że on potrafił panne z morza sprowadzić.
I ożenił sie z nią — zaraz został zastępcą tronu. I tak żyli z swoją żoną szczęśliwie, która mu była bardzo wdzięczna, że ją wydobył z tak okropnéj otchłani, bo była zaklęta w morzu.

Dr. Karol Mátyás.






  1. Pod tym tytułem podaję wiązkę baśni — »gádek« — zebranych przezemnie z opowiadań gminu za krakowskimi rogatkami, mianowicie na Czarnej Wsi, Nowej Wsi, Krowodrzy i Grzegórzkach. Odznaczają się one świeżą barwą i oryginalną formą, nie tylko więc dla etnografa mają wartość, lecz także ogólne obudzić mogą zajęcie. Karol Mátyás.
  2. Przeszyć nicią, żeby módz ściągnąć. (Przypisek zbieracza baśni).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Mátyás.