Z podróży po stepach zachodniej Ameryki/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Washington Irving
Tytuł Z podróży po stepach zachodniej Ameryki
Pochodzenie Gazeta Narodowa, 1871, nr 382; 1872, nr 44, 46
Redaktor Platon Kostecki
Wydawca Jan Dobrzański
Data wyd. 1871-1872
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Ernest Buława
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z podróży
po stepach Ameryki.
Przez
Ernesta Buławę.

I.
Wielki step. Łowy na bawoła.

Pochód dwugodzinny w kierunku południowym, wywiódł nas wreszcie z pustej okolicy lasów pogranicznych, i zoczyliśmy z niewysłowiona rozkoszą bezbrzeżny step, olbrzymią, falistą zielonością rozkładający się w prawo i w lewo.
Mogliśmy teraz śledzić bieg wspaniałej Kanady, czy kilku innych mniej wielkich strumieni, po zielonych smugach lasów rosnących u ich wybrzeży. Krajobraz był porywającej piękności! Widok płaszczyzn — bezbrzeżnych o tak bujnej florze, że wprawia w stan swobodnego zachwytu! — Szersza piersią oddychamy na widok tych rozległych, bujnych błoni, których balsamiczne tchnienie nas upaja.
To wrażenie zaś podwójnie oddziałało na mnie po wydobyciu się z gąszczu niezliczonych krzaków i gałęzi.
Z nieznacznej wyżyny Beatte wskazywał nam miejsce, kędy z swymi towarzyszami położyli kilka bawołów; w błękitnawej oddali dał nam dojrzeć ciemne, ruchome kształty, powiadając, że to są niedobitki wczorajszej gromady. Kapitan zdecydował się postąpić o milę, ku zaroślom krzaczystym, i tam na parę dni się spuścić dla użycia łowów na bawoły i przysporzenia żywności.
W czasie pochodu jeźdźców wzdłuż pomienionego wzgórka Beatte, zobowiązał się mnie i moich towarzyszów przeprowadzić na miejsce, gdzie spotkanie się z trzodą dzikich bawołów było jeszcze pewniejsze.
Po przebyciu krótkiej przestrzeni w odwrotnym kierunku łąk, ujrzeliśmy w dali stado dzikich koni o milę od siebie. Natychmiast Beatte zapominając o bawołach, spiął swego na pół dzikiego konia z arkanem swoim u siodła, pomknął za niemi, gdy my pozostaliśmy w miejscu śledząc z zajęciem ze wzgórku jogo gwałtowne manewra. Z razu wśliznął się w gaj krzaczysty i niepostrzeżony podszedł czujność rumaków, w tej chwili jednak spostrzegło go stado i pierzchło błyskawicznym tumanem. Śledziliśmy go w dalekiej oddali, ścigającego za końmi, rysującego się w pędzie galopa na odległym horyzoncie. Podobny do korsarza uganiającego się za umykającym statkiem po morzu, pędził naprzód grzbietem leciuchnego wzgórza, następnie przez głęboką dolinę, potem znowu falą małego wzniesienia, dotykając już prawie jednego z uchodzących koni. Raptem znalazł się tuż naprzeciw niego, i usiłował go schwytać, wtedy obaj znikli nam z oczu okryci cieniem sąsiedniego pagórka. W istocie mówił nam potem, że udało mu się zarzucić pierścień swego arkana na konia przepysznej dzielności, ale ten wyrwał mu się unosząc arkan na sobie.
Czekając jego powrotu dostrzegliśmy dwa bawoły schodzące z bujnej wyżyny ku strumieniowi obrosłemu gajom, upowitemu w puchy majowej zieloności. Młody hrabia i ja dostaliśmy się cichaczem aż do gęstwiny gajowej. Ujrzały nas o trzy lub czterysta kroków, i natychmiast górzystą równią pomknęły do odwrotu.
Szybko puściliśmy się w pogoń. Olbrzymia budowa głowy i karku utrudnia im drogę pod górę, ale ułatwia z góry. Mieliśmy więc przewagę, ale niełatwo było zmusić konie do zbliżenia się, sam bowiem wiatr bawoła napełniał je przerażeniem. Hrabia z dubeltówki dał dwa razy ognia kulą i chybił. Wtedy woły w przeciwnym puściły się kierunku zbiegając bardzo szybko. Ponieważ rozdzieliły się w ucieczce, my też rozdzieliliśmy się w pogoni, i każdy popędził za swoim zbiegiem.
Miałem parę wybornych pistoletów pożyczonych w Fort Gibson, które służyły w niejednej wyprawie. Najstosowniejsza to broń na bawoła, do którego trzeba strzelać blisko i w pędzie. Dzielność konia odpowiadała mojej ochocie, jednak, ile razy znalazłem się na równi z bawołem, koń kładąc uszy po sobie okazywał znaki łatwego do pojęcia przerażenia. Pomiędzy zwierzętami pustyni, bawoł ścigany w pędzie ma w istocie kształt najbardziej szatański. Te czarne rogi ostre a krótkie, sterczące z płaskiego czoła, grzbiet najeżony jak ruchoma góra, oczy jak dwa węgle płonące, zapieniony pysk rozjuszeniem, purpurowy ozór wywalony do połowy i trzepiący się w powietrzu, ogon zadarty wgórę, którego kiciasta frędzla płonie w powietrzu, składają obraz rozwścieklenia pomięszanego z trwogą. Z wysileniem zniewoliłem konia do przybliżenia się, palnąłem i oba kurki kłapły. Tak były zużyte to weterany, że w galopie pospadały kapsle. Przy drugim strzale byłem tuż przy byku, który do ostateczności przywiedziony, zarył nagle i z całą furją zwrócił się na mnie. Koń skręcił się jak sprężyna, i począł drgać konwulsyjnym pędem, tak że powietrze gwiżdżące mnie dławiło, i jeszcze dzierząc drugi pistolet w ręku, po strzale, cudem nie zostałem powalony. Kilka pomknięć mego konia, oddaliło nas od siebie, gdyż byk instynktem obrony tylko pędził za mną, ujrzawszy się zaś dalej, odwrócił się i uciekał znowu. Ukoiwszy panikę konia, po opatrzeniu pistoletu, łatwo mi przyszło dosięgnąć nieprzyjaciela, który wlókł zwolna masę swego cielska, bo nieborakowi tchu brakło. Skorom się zbliżył, ponowił swój galop ołowiany, a pędzony przez burzany i oparzeliska, spłoszył kilka głuszczów i parę wilków, które ztamtąd umykały w gromadnym nieładzie i w odwrotnych kierunkach, naglone grzmotem dudniącym jego kopyt, pod któremi stękać zdała się ziemia bagnista doliny.
Nie tak to łatwo dościgać źwierza na tych stepach, wcale nie gładkich i jednostajnych. Łąka pokryta kobiercem traw kuso wypasionych, zwanych gazonem bawołów, mniej ma krzewów i kwiatów, niż stepy wyższe; ale za to częste wzgórza i wąwozy, a najgładsze miejsca powyżłabiane i podziurawione powodziami strumyków, po deszczach nabrzękłych, raptem tamują pęd jeźdźca lub grożą jego kościom i członkom. Wreszcie nie rzadko zdarzają się jamy, ryte w ziemi przez mniejsze źwierzątka, w tych potykają się i okropnie padać zwykły rozpędzone konie.
Ostatnio deszcze zalały część stepu, i trzeba było przebyć cały obrus martwej wody szeroko stojącej. Dalej wiele jam wytarzanych przez samych bawołów, lubiących przewalać się w piasku i błocie, prosiąt obyczajem. Te jamy i legowiska pełne wody połyskują jak źwierciadła, a konie zmuszono wciąż je przesadzać lub obchodzić. Było to miejsce najtrudniejsze do przebycia. Byk uchodzący z życiem nie przebierał w drodze, pędził debrami, których brzegiem tylko można mu było w pędzie towarzyszyć. Wreszcie zapadł w moczarę, gdzie woda pokrywała całą przestrzeń łąki. Wystające brzegi były skaliste, i okryte żwirem usuwającym się spadzisto. Jeden z byków puścił się tędy, sadząc temi skalami. Tu straciwszy możność pogoni — stanąłem, patrząc za nim, dokąd znikł mi z oczu.
Nie pozostawało jak szybko powrócić do towarzyszy. To było nieco trudno. Zapędzony zapałem myśliwskim, byłem w miejscu dzikiem, samotnie rozległym, kędy cały widnokrąg jednostajny składał się z przestrzeni falującej roślinności, bez żadnych znaków wyrazistych i poszlak; podróżny mniej doświadczony, może się tam zagubić równie łatwo, jak na pełniach zielonego morza. Na dobitek niebo było chmurne i nie mogłem żeglować za słońcem w tej stepowej powodzi. Wracałem śladem mego konia, który ginął wśród suchych traw, lub zbyt bujnych ziół. Dla człowieka nie oswojonego z temi samotniami natury, przedstawiają one daleko większy obraz opuszczenia, braku życia, niż najdziksze lasy... W tych oko wstrzymuje się na drzewach, i może roić po za niem, co się przyśni, ale w pełnym, wdowim stepie wzrok przepada i ginie, nie dostrzegając śladu ludzkiego bytu na ziemi! Wtedy zdaje nam się, że koczujemy w bezludnych obszarach, i żeśmy wstąpili w światy pustyń odwiecznych.
Kiedy koń mój zwolna kroczył ubieżoną już drogą, czułem żywo opuszczenie miejsc tych i niekorzyść mego położenia. Cisza pustyni od czasu do czasu tylko przerywana była krzykami jednostajnemi pelikanów, przechadzających się jak zmory dokoła oddalonego stawu, lub krakaniem złowrogiem kruka. Często też wilk zuchwały mnie nagabywał; zbliżywszy się na odległość, jaka mu się zdawała bezpieczną, przysiadał i poczynał wyć w takie niebogłosy, że samotnia ta nowej nabywała okropności.
Po dłuższym ustępie, dostrzegłem człowieka konno, na odległej wyżynie. Był to hrabia, który nie miał więcej powodzenia odemnie, i obaj niedługo połączyliśmy się z naszym towarzyszem, wirtuozem, który z okularami na nosie dał kilka strzałów oczywiście daremnych. Mimo wszystkiego niechcieliśmy wracać, nie spróbowawszy szczęścia raz jeszcze.
Na olbrzymiej zieleni łąk dostrzegliśmy w odległości dwumilowej nowe stado bawołów, pasących się spokojnie na linii, porośniętej drzewami i krzakami. Zdawały się prawie swojskiemi, należącemi do jakiegoś futorku, który wyobraźnia łatwiuteńko mogła umieścić tuż za tym gajem. Zamierzyliśmy zajść stado i zwrócić je w kierunku nagich przestrzeni. Inaczej, zbyt oddaliwszy się, niepodobna było wrócić przed nocą. Tak więc otoczywszy je przezornie, zatrzymaliśmy się, skoro który z nich paść się przestawał, — na szczęście wiatr wiał naprzeciw nas, inaczej byliby nas zwietrzyli i pierzchli. Tym sposobem podsunęliśmy się, nie przerywając ich uczty. Było ich ze 40 sztuk: byków, krów i cieląt. Tu oddaliliśmy się nieco od siebie, spodziewając równolegle zbliżyć do trzody. Poczęły zwolna postępować, chwytając jeszcze po chłapciu trawy, gdy jeden bawół, spoczywający za wielkiem upadłem drzewem, a przeto od nas niedostrzeżony, zerwał się raptem i popędził ku swym towarzyszom. Byliśmy jeszcze daleko od nich, ale ostrzeżone poczęły pędzić, a my też w pogoń za nimi.
Po płaskiej ziemi biegły równym szeregiem, trzech tylko stanowiło zamknięcie kolumny. Ostatni z nich, o olbrzymiem cielsku, garbie wyniosłym i sędziwej brodzie, wyglądał na jakiegoś patryarchę tej królewskiej trzody. Pojawienie się tych wielkich źwierząt, gdy wznoszą i zniżają olbrzymie grzbiety, jest oraz wspaniałe i pocieszne, ich oczy, ogony zaparte i płomieniste grzywy stanowią całość dziwną. Długo pędziłem za nimi, koń mój nie chciał się do nich przybliżyć na odległość strzału, tak był jeszcze spłoszony ostatnią katastrofą, — wreszcie wypaliłem, ale zbyt oddalony był strzał mego pistoletu. Reszta towarzyszy na gorszych koniach nie mogła ich dognać, jednak p. L. dał ognia ze strzelby, kula dosięgła bawoła w sam grzbiet, złamała kość pacierzową, i jękła ziemia pod ciężarem powalonej bestji. Pan L. zsiadł dla dobicia ofiary, ja zaś z jego strzelbą puściłem się za zbiegami. Z tej wybornej broni, upatrzywszy najpiękniejszego byka, palnąłem doń, i ugodziłem śmiertelnie. Krok postąpiwszy upadł konający, a reszta trzody w koło uganiała z głowami w dół spuszczonomi, z hałasem do grzmotu podobnym.
Przywiązawszy konia, zbliżyłem się dla obejrzenia zdobyczy. Nie jestem bynajmniej myśliwym, tylko grubość zwierzyny i ochota awanturnicza ku temu mnie skłoniły. Teraz ta chętka znikła, a z żalem niewymownym i wyrzutów pełnym spoglądałem na nieszczęśliwe zwierzę, pasujące się z śmiercią, którego krwi struga u nóg mych się rozszerzała, ono zaś gasnącem okiem zdawało się mówić: co byłem ci winien człowiecze? Nawet jego wielkość i siła żal mój wzmagały; czułem, że zniweczyłem siłę żywotną, sto razy większą, niż gdybym był zabił małą ptaszynę. Do tego biedne zwierzę nie mogło umrzeć; mimo śmiertelnej rany miało dość siły, by się bronić śmierci. Byłoby podwójnem okrucieństwem zostawić go na pastwę wilkom, które już wietrząc krew, odzywały się niedaleko, chcąc mnie odegnać; lub krukom, których chmura cała zkądsiś się wzięła, i krążąc nad nami, krakaniem złowrogiem przepełniała powietrze. Było to zmiłowaniem przyspieszyć mu pokój, ukończyć męki jego. Zbliżyłem się z pistoletem. O cóż to za różnica godzić w chwili pogoni lub zmierzenia się ze zwierzem, będąc wystawionym na niebezpieczeństwo, — a celować do bezbronnego z zimną krwią tuż o dwa kroki. Musiałem się przezwyciężyć. Wycelowałem i ugodziłem poniżej łopatki. Kula dosięgła serca, wół drgnął konwulsyjnie — i zdechł.
Wśród zadumy i uwag boleśnych, jakie sobie czyniłem, koń mój pasł się spokojnie, a towarzysze zbliżyli się do mnie. Wirtuoz, człowiek o wszechstronnem doświadczeniu i niemniejszej zręczności, zwłaszcza pełen wiadomości w szlachetnem rzemiośle chirurgii, oderznął ozór bawołowi i podał mi poważnie, abym go wziął z sobą, jako trofeę mego zwycięstwa.


II.
Wojna z pszczołami.

Dziewiczy las, któryśmy przebywali, pełen był drzew, których grube wnętrze, wypróchniałe w ciągu wieków, wypełniają pszczoły, pracownice stepowe, całemi pokładami miodów, zdobytych na tej bujnej florze. Zadziwiającą jest mnogość, z jaką rozszerzają się roje tych pszczół w odległych zakątach zachodniego stepu. Indjanie uważają je za wróżbę zbliżania się białych ludzi, tak jak trzody bawołów mają zwiastować miedzianych — i sądzą, że w miarę zbliżania się pszczoły, oddala się i bawół i Indjanin. W istocie ten przemyślny owad zwykle łączy się lub wychodzi z jakiejś ludzkiej siedziby. Mówiono mi, że niełatwo napotkać dziką pszczołę zbyt daleko od mieszkań ludzkich. I dziwna! roje te pelagiczne były poprzednikami cywilizacji w jej pochodzie od wybrzeży Atlantyku. Plantatorowie zachodnich osad zanotowali nawet rok, w którym pszczoły po raz pierwszy przebyły Mississippi. Indjanie równocześnie zobaczyli wypróchniałe wnętrza prastarych drzew swoich zapełniające się z szybkością czarodziejską, żywiołem złotym, płynnym, o woni, jaką tylko tamtejsze kwiaty dać mogą, i unosili się nad rozkosznym smakiem tego nektaru pustyni. Obecnie miodne muchy rozszerzyły mirjady swych rzeczypospolitych po całej okolicy, oblanej zachodniemi rzekami. Te cudowne strefy żywcem przypominają opis ziemi mlekiem i miodem płynącej. Bo bezbrzeżne łąki, falujące szmaragdem do granic widnokręgu, mogą wyżywić rzesze, liczne jak ziarnka piasku, a z emalji tęczowych kwiatów, któremi posypane są wonne łąki, zbiera bez trudu swoje słodycze grająca pszczoła.
Zaraz po zbliżeniu się do tej okolicy, część naszego towarzystwa oddzieliła się dla zdobycia jednego pszczelnego drzewa. Ciekawy tego rodzaju łowów, przyłączyłem się do nich z dziecinną radością. Dowodził nami stary bartnik, chudy i siwobrody, w bluzie fabrycznej, powiewającej na jego suchych kształtach; drugi towarzysz, równie dziwaczny, w słomianym kapeluszu do ula podobnym, szedł za nim z samopałem starym, a tuzin innych z kijami i toporkami, z bronią palną, bez której nikt się nie puszcza w te miejsca, czy dla zwierzyny, czy z ostrożności przed dzikimi, z którymi nietrudno o przyprawę. Niebawem las się przerzedził — byliśmy na małej łączce, a wódz nasz wszedł w spore, krzaczyste zarośla, ponad któremi sterczał pień starego drzewa. Na nim stary bartnik złożył spory plaster płynnego miodu. Poskutkował ten wabik, bo wkrótce poczęły się zlatywać zewsząd coraz liczniejsze roje pszczół, i wypróżniać miodne komórki. Nabrawszy ile każda dźwignąć mogła miodu, jak na dane hasło nagle wszystkie uleciały w górę z nadzwyczajną chyżością, zbiły się razem w kształt dużej, brzęczącej kuli, lecącej na zachód, która ciągle malejąc, znikła za chwilę w szafirach błękitu. Szybko śledziliśmy kierunek roju, i spiesząc za nim, niebawem dojrzeliśmy, jak zniżać się zaczął ku olbrzymiemu suchemu dębowi, wewnątrz wypróchniałemu. Oblatując go czas jakiś dużem kołem z głośnym brzękiem, znikły w otworze małym, wydrążonym o jakie sześćdziesiąt stóp nad ziemią. Dwóch silnych chłopów z wielką sprężystością jęli podrąbywać pień drzewa, spektatorowie ostrożni w przyzwoitej odległości czekali jego upadku i zemsty całej załogi. Długo zdawały się ciosy siekiery daremnemi wobec grubości drzewa, a pszczoły bynajmniej nie niepokoiły się tym aktem, jak niebaczne państwo, lekceważące groźnego w przyszłości wroga. Wylatywały one i wracały, ustawicznie grając w powietrzu z wielkim wdziękiem i zręcznością, jedne wracając z plonem, inne po takowy wylatując, podobnie jak liczne żeglujące statki krzyżujące się w wielkiej zatoce, niepewne zysków, czy klęski... Nawet potężny trzask zwiastujący łamanie się drzewa nic ich nie płoszył. Wreszcie — runął dąb z straszliwym grzmotem i rozdarty od góry do dołu, odsłonił swoje złote a płynne jelita, napiętrzone stosem plastrów miodowych, które składały całe pokolenia! Jeden z rębaczy zbliżył się z dymiącą wiązką siana dla obrony. Jednak biedne pszczoły ani się mściły, ani nas atakowały, osłupiałe kołowały i pełzały smutno dokoła ruin swego państwa, lamentujące głuchym brzękiem, nie kusząc się nawet o ukłucie którego z nas. Każden zabrał się gorliwie do rzeczy, krając i biorąc plastry wonne dużemi kindżałami myśliwskiemi, które w nich po rękojeść grzęzły. Plastry u spodu drzewa były poczerniałe, wyżej bursztynowo złote, u wierzchu śnieżne. Składano je warstwami w duże naczynia gliniane, a co się złamało lub pokruszyło, natychmiast znikało pożarte przez towarzyszy obdarzonych apetytem majówki. Nie sam bartnik korzystał z upadku nieszczęśliwych, była to i cała chmara głodnych trutniów z drzew sąsiednich, która żarłocznie opadła niedogryzki miodu, spijając bogate zasoby, tak zacnie zapracowane. Trutnie używały tego z taką dobrą miną, tak pewne siebie, jak gdyby tej pewności zapożyczyły u ludzi. Pszczoły zdały się obojętnemi na wszystko, nawet smak utraconych skarbów ich nie nęcił, pełzały po ziemi smutno i niedbale, podobne do rozbitka, (jakich nieraz widziałem), stojącego z głuchem gwizdaniem i rękoma w kieszeniach nad szczątkami rozbitego statku lub spalonej chaty. Trudno opisać zdumienie, trwogę, pomieszanie i rozpacz pszczół-pracownic, które nieobecne w czasie katastrofy wracały z daleka. Najprzód w powietrzu opisywały wielkie koła nad strzaskanem drzewem, potem zgromadziły się na jednej z suchych gałęzi, z głuchym lamentem nad utratą swej stolicy. Scena melancholiczna, nad którą Jakób mógł moralizować całemi godzinami. Opuściliśmy plac boju zostawiając jeszcze pełne pokłady miodowe. Będzie on zdobyczą włóczęgi — rzekł Bartnik.
— Jakiego włóczęgi? — zapytałem.
— Niedźwiedzia — odparł. Niedźwiedzie największą mają wprawę w tropieniu pszczół. Dopóty gryzą korę i drzewo, aż przegryzą otwór dostateczny, by przezeń wpakować łapy do środka; raz się tam dostawszy, wydzierają miód, muchę i wszystko!

III.
(Zabawy w dzikiem polu. — Narada. — Biesiada myśliwych. — Sceny wieczorne. — Muzyka nocna. — Nieszczęsny los sowy, dyletantki amatorki muzyki.)

Wróciwszy, zastaliśmy resztę towarzyszy nadzwyczaj wesołych, oddających się swobodnym zabawom. Strzelali, szli z sobą w zapasy, prześcigali się, grając w barry. Najwięcej było młodych ludzi, będących po raz pierwszy na takiej wycieczce, pełnych siły, swobody, nadziei. Nic bardziej nie rozochaca, nie nie rozpala serca i wyobraźni młodzieńczej nad to życie w lasach, wśród majestatycznych odludni, obfitujących w różną zwierzynę a nie skąpych w przygody. Posyłamy młodzieńców naszych do Europy, gdzie niewieścieją i psują swe jędrne natury zbytkiem i miękkością; lepiej by było wyprawiać ich częściej w te stepy, zkądby przynieśli więcej hartu, swobody, skłonności bardziej męzkie i niezawisłe a odpowiedniejsze obyczajowi, wynikającemu z naszych ustaw politycznych. Reszta towarzyszy poważniejsza, złożona z doktora, kapitana i kilku wyższych oficerów, siedząc do koła ogniska, rozprawiała o planach dalszej wycieczki. Zamierzaliśmy przeprawić się przez rzekę Arkansas u jej ujścia do rzeki Czerwonej, potem przebyć prastary las, sławny Cross-timber, ujęty ramionami tych dwu strumieni, a potem przerzucić się w stronę południową stepów. Beatte, myśliwy doświadczony i tych okolic świadomy, utrzymywał, że idąc brzegami strumienia, dochodzi się do pagórka, na którym duże kamienie warstwami złożone, mają być dawnemi znakami, postawionemi przez Ossagów, w miejscu przeprawy.
— W takim razie, zawołał z dziką radością kapitan, przeprawimy się za dwa dni przez strumień Arkansas, a w okolicach Pawnii zatrzeszczą kości bawołów! Ta myśl zelektryzowała wszystkich. Wtem usłyszeliśmy wśród ciszy strzał niedaleki. — To strzał starego Ryana, rzekł kapitał, jestem pewny, że położył głuszca lub sarnę. Niemylił się, za chwilę pojawił się w zaroślach stary weteran, wlokąc zabitą sarnę przy pomocy jednego z towarzyszy. Okolica przepełniona była zwierzyną, i tabor nasz obficie nią zaopatrzony, zdał się ucztą bajeczną, gdyż zrąbano więcej niż dwadzieścia drzew pszczelnych, zatem niezbywało na najwytworniejszych przysmakach. Było tam suto, co się zowie, wszyscy byli sobie radzi i nikt nie myślał o tem, by co schować na jutro. Kuchnia była po myśliwsku urządzona. Mięsiwa zawieszone były nad ogniem na trzech spojonych kijach, utkwionych w ziemi, piekły się lub wędziły, zachowując wszystek sok tak wybornie, że mogły być ozdobą uczty pierwszego smakosza. Mniej dopisał chleb niezupełnie wypieczony, w formie pączków zaczyniony. Niektórzy, nasadzając te ciasto na kij, dopiekali je doskonale nad ogniem. Mnie to wszystko niezmiernie smakowało. Trzeba oczywiście, aby głód myśliwego stał się główną przyprawą. O zachodzie słońca Tony usadził nas do porządnie przysposobionej biesiady. Kołdry i koce, rozesłane w około ognisk, były obrusami. Olbrzymia misa drewniana, przez Indjan w korzeniu starego drzewa wycięta, wśród nas postawiona, stanowiła wspólny półmisek. Najprzód wrzucono w nią dzikiego indyka, pokrajanego w kawałki, następnie kawały słoniny i ciasta angielskiego, i gatunek pączków, o których już wspomniałem. Wkrótce znikł ten bigos bez śladu — wtedy Tony zdjął tryumfująco tłusty udziec sarni, nad ogniem jeszcze się kurzący, i rzucił do misy. Bez talerzy i grabków musieliśmy płatać mięso, maczając je w soli i pieprzu. To wszystko zalała kipiąca w kociołku kawa wyborna, i wyznaję, że w życiu rozkoszniejszej uczty nie pamiętam, jak te, które się tym trybem co dnia powtarzały, dając zdrowie, siłę i orlą swobodę!
Krzyk, wrzawa, ciągłe wybuchy śmiechów homerycznych, wesołość nieustająca, hałasy swawolne nieustawały przy tych ogniskach, bo obóz nasz jakkolwiek porządny, nie odznaczał się wielką karnością: niektórzy szukali awantur, inni wdzięków natury i poznania kraju, inni wreszcie zmiany miejsca i losu. O etykiecie nie było tam mowy, wszyscy byli weseli aż do pustoty. Kiedy przy jednym ogniu taki śmiech i wrzawa, przy drugim ozwał się chór dziki pełen żałosnego nastroju. Dowodził nim stary koryfeusz, jeden z poruczników, a przypadkiem będący mistrzem spiewu, a więc i kaznodzieją metodystą (!) w wioskach okolicznych... Ten chór nocny przypominał mi opisy dawnych chórów purytańskich, rozlegał się szeroko śród ciszy nocnej i w lasach przepadał — łączyło się z nim kilku dzikich Indjan obdarzonych zmysłem muzykalnym. W jednej z długich pauz tej psalmodji, leśna sowa, chcąca zapewne współzawodniczyć o lepsze, rozpoczęła swoje hu! hu! nocne. Zaraz krzyki: Sowa Charleya! sowa Charleya! Zdaje się, że ta sowa codzień odwiedzała nasze ogniska, i jeden z szyldwachów strzelał do niej tłómacząc się, że z sowy doskonała zupa! Jeden z towarzyszy bardzo zręcznie począł naśladować krzyk ptaka Minerwy, który niedopisał reputacji o swojej mądrości, bo z dobrodusznością pełną dobrej wiary wychylił się z cieni i zleciał na suchą gałąź tuz nad ogniskiem. Młody hrabia wycelowawszy dał natychmiast ognia i ptak złowróżbny spadł w trawę. Zaraz zawołano Charleya by uwarzył i przy nas zajadał ową „doskonałą zupę z sowy“ — ale przebiegły wisus dowcipnie wykręcił się mówiąc, że sowa niebyła zarznięta przez niego, lecz zastrzelona! W ciągu wieczora odwiedziłem ognisko kapitana, płonące z olbrzymich pni dębowych, na których można było piec całego bawoła. W koło stali, leżeli lub siedzieli w malowniczych grupach opowiadając swoje przygody łowieckie, lub przeprawy z dzikiemi. W miarę zapadania nocy czerwonawe światło poczęło się krwawić na zachodzie, po nad drzewami. „Zapewne to łąka zapalona przez dzikich Osagów“ rzekł kapitan. „Zapewne to przy ujściu rzeki Czerwonej, rzekł Beatte patrząc na niebo, zdaje się jakby ten ogień był o cztery mile od nas, a jest odległy dwadzieścia mil stepowych!“
Między ósmą a dziesiątą łagodne światło srebrzyste, rozpościerając się stopniowo od wschodu, oznaczało wschód księżyca. Pożegnałem kapitana i opuściłem namiot, chcąc biwakować z towarzyszami. Skóra z niedźwiedzia była mi pościelą, siodło poduszką. Owinięty kocami wyciągnąłem się rozkosznie na mojej pościeli myśliwskiej i zasnąłem snem słodkim a głębokim, przebudził mnie dopiero ze świtem dźwięczny głos myśliwskiego roga, wzywający po rosie do dalszego pochodu.


IV.
Przebycie rzeki Arkanzas.

Dosięgliśmy wreszcie o jaką milę ujścia Arkanzasu do rzeki Czerwonej; brzegi były strome i podmyte, a prąd wartki i głęboki. Trzeba więc było iść dalej lasami, a Beatta, Indjanina, w drugą stronę posłać na zwiady. W godzinę powrócił on z wesołą nowiną, że o milę odkrył duże mielizny i szerokie nasypy piasku, a resztę można było przepłynąć na koniach. Zatrzymaliśmy pochód, zrąbano kilka drzew dla zbicia tratew pod nasze rzeczy; inni usiłowali wynaleźć jeszcze dogodniejszy punkt przejścia. Dopiero wtedy pokazało się, jakiemi środkami i jaką zręcznością władali Indjani nasi, Tony i Beatte. Nabyli w jednej z wiosek dużą, suchą skórę bawolą; użycie jej było arcydziełem przytomności umysłu i zręczności w tej ważnej chwili. Przewleczono najprzód sznurki przez małe otwory u brzegów skóry, i złożono rodzaj tratwy; kije, ułożone na jej poziomie, nie dały jej się uginać; rzeczy nasze złożono tam w nieładzie, poczem dźwignięto tę łódź szczególną, i zaniesiono na wodę. Beatte chwycił w zęby gruby sznur, przymocowany do tej skóry, i najprzód brnął w wodę póki się dało, ciągnąc skórę po niej, a potem rzucił się wpław, ciągnąc sznurem, w zębach trzymanym, cały ten ekwipaż, i płynąc bohatersko aż do brzegu. Drugi Indjanin z tyłu płynąc, popychał cały ten tabor, by prądem nie został porwany. Płynąc, wydawali obaj najdziksze krzyki, które mogły uchodzić za krzyki przerażenia, a były tylko oznakami wesołości. Mnie i komisarzowi tak się podobał ten rodzaj przeprawy, że postanowiliśmy osobiście przepłynąć rzekę na tej bawolej skórze. Przywleczono ją napowrót do nas, obładowano bagażami do stu funtów, a gdy spłynęła, dano mi znać, bym na tem wszystkiem usiadł. Przypomniało mi to przeprawy przez morze Gothama w legendach indyjskich. Wszedłem na środek i siadłem na tronie rupieci spiętrzonych, z wszelkiemi ostrożnościami. Skóra tylko na szerokość ręki zagiętą była ponad powierzchnią wody. Podawano mi strzelby, karabiny, bronie mniejszego kalibru, ale w takiej ilości i wadze, iż wkrótce trzeba mi było protestować, że więcej nie wezmę, bo skóra na dobre chwiać i przechylać się poczynała. Odepchnięto ją i wpłynęliśmy na głębie. Było to wrażenie na pół komiczne, na pół poważne, gdym się ujrzał żeglarzem na skórze wołowej, na rzece wśród pustyni, otoczonej dziką naturą, ciągnięty zębami dzikiego człowieka, wydającego w czasie przepływania istnie diabelskie wniebogłosy. Dla dodania im otuchy, na środku rzeki się znajdując, dwa razy strzeliłem w powietrze z mej dubeltówki. Echo tych strzałów odwtórzyło się w nieskończoność pustyń i lasów, a z brzegu odpowiedzieli mu okrzykiem liczni towarzysze. Wkrótce wszystkich przeprawiono tymże sposobem. Proszę sobie teraz wyobrazić, w jaką pychę wzbity Tony przechadzał się po brzegu, jako wynalazca tego środka przeprawy. Beatte zaś pozostał surowy i milczący, ani jedna marszczka jego saturnowatej twarzy nie poruszyła się. Mruknął tylko ponuro. Teraz widzę, że Indjanin przecie na co przydać się może. Szeroki brzeg pełen piaszczystego nasypu, cały narzucony był niezliczonemi ślady sarn, głuszczów, niedźwiedzi, indyków i wodnego ptactwa. Wybrzeża były prześliczne: tu długie błękitne laguny, dziergane wierzbami i drzewami bawełny, tam bujne knieje leśne, szeroko rozwarte, na których majestatycznie panowały rozłożyste platany, a w oddaleniu łagodne wzgórza, lasem kędzierzawe, jakby z pod ręki Ryukisdaela wyrosłe.... Listki już miały odcień złotawy doświadczenia jesiennego, co nadawało krajobrazowi pewien ton pełen harmonii, bogaty i wspaniały, jak złotawe tła Claude Lorraina. Pierwszy plan rzeki był ożywiony okrągłą łodzią, na której kapitan się jeszcze przeprawiał, a dalszy długim szeregiem naszych towarzyszy, którzy pojedynkami przeprawiali się po nasypach, lub wpław przebywali rwiące prądy strumienia.

V.
Burza w stepach. Popas. Scena nocna. Historja dzikich. Koń spłoszony.

W ciągu pierwszej połowy dnia, udaliśmy się ku południowi, pomiędzy las dębów karłowatych, zwanych Czarne zmory (Jack noir). Ziemia, na której rosną, jest bardzo ślizka. Często tylko piasek ruchomy, po którym kopyta koni w czasie deszczu bardzo się ślizgają. Czasami zapadają zupełnie w bagniste pokłady. W tem położeniu byliśmy właśnie, w skutek ulewnego deszczu, i bardzo powoli mogliśmy się posuwać. Kilka dzikich głuszców zerwało się przed nami, ale nikt za niemi nie mógł pogonić. Napotkaliśmy kości i szkielet bawoła; drugim razem ślad jego. Ożywiło to trochę nadzieje myśliwych, lecz nie na długo. Przebywając łąkę średniej zaległości, zmienioną w ślizkie bagno, usłyszeliśmy nagły huk kilku po sobie następujących piorunów. Deszcz lunął grubemi sznurami i wkrótce huczały wezbrane mętne potoki, ziemię ryjące. Niebawem całą przestrzeń stepu okryły takie ciemności, że ręki własnej widzieć nie mogłem, przerywane cudownemi łunami błyskawic, których tła zalewały niebo — i gasły... Zdało się, że grzmot huczy tuż nad naszą głową, a lasy trzeszczące, wichrem szamotane i łąki powtarzały ten rozgłos pełen dzikości.
Ludzie i konie, tłumiąc się, łamiąc szyki, lecieli tędy i owędy. Niektóre konie żadnym sposobem niedały się prowadzić, urywały się, biegły rżąc z trwogi w ciemności, tak, że nasz tabor rozpierzchnięty wyglądał na flotę rozprószoną przez burzę i wezbrane bałwany.
Wreszcie około drugiej, stanęliśmy w miejscu gdzie można się było trochę przytulić, i zebrawszy siły spoczęliśmy całym taborem w lasku wzgórzystym i rozwartym. Zwolna mgły się ulatniały, po łąkach płynęły runami chmury srebrno popielate i unosiły się ku wypłakanemu i uśmiechniętemu już błękitowi. Natychmiast łoskot siekier i hałas drzew padających ozwał się do koła. Zapłonęły sielskie ogniska, przed któremi zamiast namiotów rozciągnięto kołdry, które zasłonięto skórami i dywanami, a przy każdym ogniu siedziała grupa grzejąca się i oczekująca z pilnem krzątaniem około biesiady. Kilku strzelców czyściło i wystrzeliwało bronie, a konie wolne od uzd i siodeł, z z dziką rozkoszą tarzały się po mokrej trawie.
Aż do wieczora trwały ulewy z małemi przerwami. Zebrano konie i ustawiono za zbliżeniem nocy w koło taboru a przy nich straże. Obawa przed napadem Indjan korzystających zwykle z ulew deszczowych, zmuszała nas do czujności. W miarę jak ściemniało, ognie nasze coraz jaśniej pałały, oświecając gałęzi, lasów, kiedy reszta drzew zostawała otulona półcieniem. Grupa każdego ogniska była nad wyraz malownicza i konie między gałęziami były jak cienie tajemnicze, wśród których niekiedy plastycznie wyzierał kształt szpaka lub gniadosza. Od czasu do czasu, jednak błyskawice po sobie goniące, rumieniły daleki krajobraz pól, lasów i stepów, z których spienione ruczaje chwilowo się srebrzyły, a nim je oko chwyciło, już gasły w ciemności. Burza na stepie podobnie jak burza na pełnem morzu, wskutek rozległości i dzikości miejsca, ma swój równie olbrzymi jak cudowny obraz.
Nie dziw, że jej czołem biją Indjanie, mający ryk gromu za głos rozgniewanego ducha wszechświata. Kiedy schły nasze manatki, starałem się z dzikich wybadać niektóre szczegóły tyczące się ich wyobrażeń i obyczajów. Utrzymują oni, że czasem znaleźć można na łąkach szczątki zagasłych piorunów, których szczęśliwi właściciele używają jako ostrza osadzonego na niemylnej strzale. Utrzymują również, że wojownik tak uzbrojony jest niezwyciężonym. Jednak, gdyby burza w czasie bitwy wybuchła, może być wraz z strzałą porwany i uniesiony bez wieści. Opowiadali mi między innemi legendę o pewnym wojowniku, z pokolenia Kussas, którego burza zachwyciła w drodze i piorun poraził. Padł bez zmysłów, a gdy przyszedł do siebie, ujrzał wężyk piorunowy lecący po ziemi a obok dzielnego rumaka, którego dziarsko doskoczył — zapóźno jednak przekonał się, że tym rumakiem była błyskawica. W chwili został porwany w górę nad łąki i lasy, wreszcie rzucony na dzikie skały, gdzie zwolna przyszedł do siebie a gdy się zebrał by wracać do domu, ledwie w kilka miesięcy zaszedł do swej zagrody. To podanie przypomniało mi drugie, które z ust pewnego towarzysza podróży słyszałem.
Pewien wojownik ujrzał raz piorun zagasły na ziemi, w postaci spiącego człowieka, obok którego leżały cudnie haftowane pantofle; wojownik sądząc, że ułowi zdobycz znakomitą, spiesznie obuł pantofle, te zaś w okamgnieniu uniosły go w krainę duchów, zkąd więcej nie wrócił. Malownicze to podanie jest pełne allegorycznej treści, przeto wspominam o niem. Podania te na pozór płaskie, zyskują wiele czaru romantycznego, gdy się je słyszy z ust samychże dzikich Indjan, przy ogniskach buchających, w czasie nocy pochmurnej, osłaniającej z jednej strony las, z drugiej pustynię, w której dziki człowiek, lub dzikie zwierzę nieraz czatują, by się napaść wśród ciemności. Rozmowę naszą przerwało gwałtowne uderzenie piorunu, po którym głucho zatętniały kopyta konia pędzącego dzikim cwałem w pustyni. Tentent zrazu silny, później słabnący, wreszcie zniknął w głuchem pustkowiu. Gubiliśmy się w przypuszczeniach nad znaczeniem tego hałasu. Jednym się zdało, że piorun spłoszył konia, który się zerwał, inni, że to złodziej, dziki Indjanin, dosiadł go i uszedł. Zwykle podkradają się oni cichaczem, i dosiadłszy konia, galopem szalonym uprowadzają za sobą i drugie konie. Nic nie ma bardziej panicznego, nad przestrach koni. Przestrach jednego zdolny przerazić wszystkie, i tak jedne lecąc, uchodzą za drugiemi. Wszyscy właściciele koni byli w niepokoju, rano zaś dopiero można było rozeznać, kto poniósł stratę. Niektórzy byli w rozpaczy, bo lękali się, czy pozbawieni wierzchowców zdołają pieszo wytrzymać trudy podróży. Po ciemnej nocy zorza błysnęła jasna i ognista, a wspaniały wschód słońca, przemienił cały ciemny krajobraz, w najcudniejsze zjawisko.
Były to zielone łąki, świeżo i bez końca rozpostarte przed nami, gdzie niegdzie lasy otulone mgłą poranku, i samotnie stojące olbrzymie dęby, jakby umyślnie posadzone, by wzrok miał się na czem zatrzymać w dzikiej pustyni. Rozpierzchnione szeroko stadem pasące się nasze konie, nadawały tej puszczy kształt olbrzymiego parku. Trudno było dać wiarę, żeśmy tak daleko od wszelkiej ludzkiej siedziby. Tabor nasz wyglądał dziwnie, z szałasami z dywanów i skór uwieńczony błękitnemi dymami dogasających płomieni. O świcie zaczęto szukać koni, wynaleziono wszystkie, nawet tego, który nam tyle sprawił kłopotu, spotkano o milę od taboru, pasącego się spokojnie. Róg myśliwski zadzwonił w puszczy na hasło dalszego pochodu. Tym razem byliśmy narażeni na napad dzikich. W momencie szyki sprawiono w sposób bojowy. Nie wolno było nikomu nawet za zwierzyną oddalać się bez upoważnienia. Konie luźne umieszczono w środku, a straż silna zamykała nasz pochód. Po długiej i mozolnej podróży przez dziką i krzaczystą krainę, wyszliśmy na pełny step. Olbrzymia płaszczyzna zielona, falująca puchami roślin, jak fala morza, dosięgała horyzontu nieba; lasy w niezmiernej oddali ledwo widzialne, były jak okręty błądzące po pełnem morzu. Prostota a wielkość, że tak powiem biblijna tego obrazu, czyniły go czarującym; pod wrażeniem tem pierś oddychała szeroko i zdrowo, a dusza nie posiadała się z zachwytu!...

(Według Wash. Irw.)



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Washington Irving i tłumacza: Władysław Tarnowski.